NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Kristoff, Jay - "Cesarstwo potępionych" (czarna)

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Kade, Kel - "Smoki i demony"


 antologia - "Felix, Net i Nika. Fantologia"

 antologia - "PoznAI przyszłość"

 Maszczyszyn, Jan - "Mare Orientale"

 Watson, Ian - "Pozoranci"

 Galina, Maria - "Wilcza Gwiazda. Ekspedycja"

 Galina, Maria - "Patrzący z ciemności"

 Żelkowski, Marek - "Siewcy niezgody"

Linki

MacLeod, Ian R. - "Pieśń czasu. Podróże"
Wydawnictwo: Mag
Kolekcja: Uczta Wyobraźni
Tytuł oryginału: Song of Time / Journeys
Tłumaczenie: Grzegorz Komerski
Data wydania: Sierpień 2011
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480-218-5
Oprawa: twarda
Format: 135 x 202 mm
Liczba stron: 496
Cena: 49,00 zł
Rok wydania oryginału: 2008/2010



MacLeod, Ian R. - "Pieśń czasu. Podróże"

Pieśń czasu

Idę po kamienistej plaży. Na brzegu leży coś białego. Brnę w tamtą stronę przez żwir, zrywają się spłoszone mewy. Gdybym miała pewność, że to po prostu wybielony przez morską sól kawałek pnia, poszłabym dalej, ale nie mogę się tak po prostu odwrócić. Podłoże usuwa mi się spod nóg. Wysoka fala rozbija się o moje kolana. Wymachująca ręka, rozplątujące się kończyny; z cofającego się oceanu wygląda na mnie przesłonięta wodorostami twarz człowieka.
Chwytam dłoń, ramię. Nagły bałwan niemal nas pochłania, ale szarpię mocniej i wraz z ciałem wydostajemy się na wolność. Rozglądam się. Pierwsze drzazgi świtu przebijają już chmury, ale dookoła nie ma nic poza mną, szarym Atlantykiem, i tym mężczyzną. Jest pokryty sińcami, zadrapaniami, rankami i wstęgami glonów. Zupełnie nagi. W oczywisty sposób młody i jeszcze żywy – choć ledwie. Z trudem przewracam go na plecy i próbuję wypompować mu wodę z płuc, jednakże wkrótce ogarnia mnie wyczerpanie. On opiera się na mnie, spina mięśnie i mruga.
– Kim jesteś? – pytam.
Jeszcze jedno mrugnięcie.
– Skąd się tu wziąłeś?
Sine wargi zaczynają układać jakiś wyraz, ale zaraz potem wymiotują do morza.
Ramię w ramię idziemy chwiejnie w stronę urwiska. Długie betonowe schody, prowadzące spod hangaru dla łodzi w górę, w stronę mojego domu, już dawno popękały ze starości. Powinnam go położyć gdzieś tutaj, poza zasięgiem fal, i pobiec do Morryn sama – powinnam powiadomić odpowiednie służby. Zamiast to zrobić, wspinam się razem z nim. Czuję na ramionach jego ciężar. Rozczarowane mewy pikują spod chmur. Bose stopy mężczyzny – co chwila źle je stawia lub w coś uderza – zaczynają krwawić.
Wreszcie docieramy pod kominy Morryn. Z trudem przemierzamy pochyły trawnik. Naciskam guzik przy drzwiach wejściowych i, ociekając wodą, wtaczamy się do holu. Dokąd go zanieść? Na górze mam pokój zarezerwowany dla gości, którzy przestali już mnie odwiedzać, ale nie mam siły na kolejną wspinaczkę, wybieram więc pokój muzyczny. Otwieram drzwi kopnięciem i ostatkiem sił, gdy waga nieznajomego zaczyna mnie przewracać, rzucam go na czerwoną sofę.
Miotana falami bólu i wycieńczenia opadam na krzesło przy biurku. Przytomność zanika. Kiedy powraca, niedoszły topielec wciąż leży rozciągnięty na kanapie. Nie, nie jest duchem, ponieważ na dywanie widzę strużki słonej wody i czuję dochodzący od niego zapach plaży. To się wydarzyło naprawdę. Ma zamknięte oczy. Opuszczona dłoń leciutko drga. Tkwią w niej odłamki muszli, paznokcie ma spękane i połamane. Pomijając nawet obrażenia, jakich doznał podczas wspinaczki po schodach, nogi też ma poranione i otarte. Czy to po prostu dzieło skał i żwiru? Wstaję i podchodzę po zaśmieconym dywanie, by uważniej mu się przyjrzeć. Większość splątanych wodorostów zdążyła już opaść. Na skórze mężczyzny widnieją niebieskawe, poprzecinane zadrapaniami sińce, jest poszarzała i zaczerwieniona od wielu drobnych otarć, choć pod tym wszystkim wydaje się miękko, jednolicie bladozłota. Ma dobrze rozwiniętą muskulaturę. Schnące włosy – zarówno na głowie, jak i w kroczu – przybierają barwę ciemnoblond. Mógłby być utopionym greckim bogiem.
– Dawid? Tak masz na imię?
Oczy lśnią wilgocią.
– Słyszysz mnie?
Lekko unosi nogę. Podniósł na mnie spojrzenie, ale ledwie jest w stanie skupić wzrok. Spazm spina mu mięśnie i mężczyzna opada z powrotem. Gdy ponownie zamyka powieki, dociera do mnie, że rozmyślnie odcina się ode mnie. Po chwili oddycha już spokojniej. Gałki oczne poruszają mu się na boki. Chyba zasnął...
Zostawiam go, wychodzę i opieram się o drzwi pokoju muzycznego. Zmysły mi się mącą. Co ja robię? Jestem przemoczona, pobrudzona żwirem i glonami, które oblepiły mnie podczas naszej wędrówki. Żałuję, że nie mogę pójść spać, uciec... Idę do szafki ze świeżo wypranymi rzeczami. Gdy sięgam po ręczniki i koce, urządzenie suszące i prasujące moje ubrania wyciąga ku mnie swoje srebrne ramiona. Odtrącam je i z pełnymi rękoma wracam słabnącym krokiem do pokoju. Zmagam się z drzwiami. Wewnątrz automatyczny fortepian pobłyskuje drewnianym skrzydłem, zalany napływającym przez szerokie wykuszowe okna światłem poranka.
Dlaczego umieściłam go akurat w tym pokoju, gdzie wszystko jest tak osobiste, tak bardzo moje? Ściany uginają się pod nagrodami, złotymi płytami, skrawkami wiekowych, rzadkich już ręcznie spisanych nut, programami dawnych koncertów, zdjęciami Claude’a – mojego męża – dyrygującego najlepszymi orkiestrami świata. Podłoga jest usłana rodzinnymi fotografiami, starymi kompaktami, kredkowymi rysunkami dzieci.Moje biurko stanowi świątynię, w której piętrzy się przeszłość. W swoim futerale czekają na nim skrzypce Guarneriego. Zgromadziłam tu wszystko, czym sama jestem – przynajmniej tę część siebie, którą zdołałam odnaleźć. A teraz przyniosłam tutaj tego nieznajomego...
Gdy nakrywam go kocami, drżą mi ręce. Nie wygląda na wygłodzonego i – mimo licznych ranek – wydaje się niemal dojmująco doskonały. Jego ciało nie zostało zniekształcone ani zmodyfikowane w żadenz tak popularnych współcześnie sposobów. Mimo chłodu, jego penis jest pulchny i zawadiacki. Jest tym, czym jest: człowiekiem, młodzieńcem, żywym mężczyzną. Zdążyłam już zapomnieć, jak piękni mogą być ludzie w tym czystym, zwierzęcym stanie. Dłoń przestała mu dygotać. Kiedy unoszę mu głowę, by wsunąć pod nią ręcznik, słabo się uśmiecha.
Moje myśli krążą wokół spraw oczywistych. To nie pierwszy raz, kiedy na tym kornwalijskim brzegu znaleziono ciało. Katastrofy i utonięcia zdarzały się tu od wieków, a statki i sterowce z uchodźcami ze wszystkich niedawnych diaspor często idą na dno i rozbijają się, przechwycone przez strzegące wybrzeża okręty podwodne i drony. A uchodźcy zwykle przecież bywają młodymi mężczyznami, tak samo jak zawsze. Co się z nimi dzieje, kiedy chwytają ich żywcem? Sądzę, że odsyła się ich z powrotem ku suszom Afryki i zatopionym miastom południowej Europy...
Za oknami pokoju muzycznego spękane niebo i horyzont pozostają puste. Nie ma żadnych okrętów, maszyn latających ani widocznych policyjnych automatów. Może to tylko pływak, który wybrał się na poranną kąpiel i złapał go skurcz lub nieoczekiwany prąd wodny? Choć, jeśli tak, to zrozpaczeni krewni już zaczęliby go szukać. A plaża roiłaby się od pełzających, skanujących okolicę dronów i śmigaczy. Teraz ludzi odnajduje się łatwo, w każdym razie tych szczęśliwców, którzy mieszkają w moim kraju. Ciała promieniują niczym latarnie morskie i strzegące naszych granic autowskazy wychwytują to. Gdyby był miejscowym żeglarzem z Fowey, Mevagissey czy Penzance, albo poszukiwaczem przyjemności, spacerowiczem bądź turystą zaskoczonym przez zdradzieckie morze, zostałby uratowany na długo, zanim miałabym szansę go znaleźć.
Przyglądam się jego twarzy, próbując określić jej rysy. Staram się też sobie przypomnieć, jakiej rasy powinniśmy się w tym nowym stuleciu lękać szczególnie. Pozbawionych ojczyzny Amerykanów? Maorysów? Ale te strachy należą do ubiegłych dekad. Obecnie ludzie potrafią przecież dowolnie zmieniać swój wygląd. Można zmienić kolor skóry, układ genów. Ryzykuję i raz jeszcze unoszę koce. Sprawdzam, czy oddycha. Oddycha – wszystko inne też jest nadal na miejscu.
Świt minął już dawno. Za oknami snują się bursztynowe chmury, skrawki błękitu. Dziś będzie jasno, choć pochmurno. Słonecznie i deszczowo. Będzie cisza i burza. Pogoda typowa dla późnego lata w Kornwalii, typowa dla tych moich ostatnich dni. Burczy mi w brzuchu. Powinnam już była wywołać kawę i croissanty z urządzeń wypełniających szklaną, przypominającą pazur przybudówkę nowej kuchni, przejść poranny monitoring i przyjąć leki paliatywne, które mają likwidować objawy, a następnie rozpocząć codzienne ćwiczenia na skrzypcach. A potem, potem – gdyż jestem zdeterminowana, by naprawdę się za to zabrać – zaczęłabym przeglądać wszystkie te rzeczy pokrywające moje biurko i stłoczone w zacinających się szufladach. Siadam na krześle i doznaję zawrotów głowy.Nigdy nie byłam szczególnie dobra w wyrzucaniu, ale nie zamierzam też żyć w takim bałaganie. Co mogę zrobić? Jaki pozostał mi wybór?
Ten dom, te grube granitowe ściany nasiąkały westchnieniami i krzykami narodzin i śmierci oraz wszelkimi innymi wspomnieniami od bez mała czterystu lat. Dla Morryn jest to początek zwykłego dnia. Otwieram szuflady. Pamiątkowe muszelki z wakacji, starożytne kompakty, wyschnięte długopisy, samotny kolczyk, mój pierwszy kamerton, pendrive’y i tandetne prezenty, wszystko to zsuwa się i turla. Oto pocztówka, którą mama przysłała mi kiedyś z Delhi. Jeśli nachylić ją pod odpowiednim kątem i przysunąć do ucha, wciąż się uruchamia i pozwala usłyszeć pomruk ruchu ulicznego, poczuć wonie jaśminu i śmieci, posmakować kurzu tego utraconego miasta. A tutaj czerwony, plastikowy bucik lalki Barbie. I bilecik od Claude’a, pokryty jego zamaszystym, eleganckim pismem. Zapewne dostałam go wraz z jakimś podarkiem. Nad blatem biurka unosi się ekran urządzenia, które wciąż nazywam w myślach komputerem, mimo że nie ma nawet fizycznej obudowy. Gdybym go włączyła, mogłabym zanurzyć się we wspomnieniach jeszcze głębiej: mogłabym przejrzeć świadectwa i raporty szkolne, które mój ojciec dawno temu ręcznie zeskanował podczas jednego ze swoich napadów manii porządkowania dokumentów – „Roseanna (nauczyciele bardzo często błędnie zapisywali moje imię) jest niezwykle żywym dzieckiem. Jeśli jednak chodzi o wykonywanie poleceń...” – na pół nieczytelne e-maile, filmy z urodzinowych przyjęć, multisensoryczne nagrania i niemal nieskończony wybór koncertów moich i Claude’a. To wszystko tam jest. I czeka. Ale od czego zacząć? To moje własne życie, a przecież jest tego zbyt wiele, bym mogła sobie poradzić.
Umieram. Ta myśl wciąż wywołuje lodowaty szok. Czuję się śmieszna, rozczarowana i – tak! – wściekła. W końcu mam ledwie sto lat i ani przez chwilę nie planowałam zakończenia kariery swymi niedawnymi koncertami. Moje zaskakujące przemęczenie składałam początkowo na karb wyczerpującego planu dnia – trasy i występy to ciężka i wymagająca praca. Na przestrzeni zaledwie dwóch miesięcy dałam na całym świecie dwadzieścia jeden recitali kameralnych i piętnaście koncertów symfonicznych. Znikającą ziemię i pojawiające się gwiazdy oglądałam z okien dwunastu promów. Ludzie, co odkryłam z przyjemnością, wciąż chcieli słuchać rewelacyjnego brzmienia Roushany Maitland, porównywanego niegdyś do przejrzystości południowego słońca igrającego na ścianach góry lodowej. Grałam na skrzypcach, tworzyłam nieśmiertelną muzykę, i za taką uważałam się sama. Zastanawianie się nad drgawkami, zaburzeniami widzenia, zawrotami głowy, odkładałam na czas spędzany w apartamentach, a potem ubierałam się i wychodziłam, by jadać w najlepszych restauracjach świata, w towarzystwie nowych i odnowionych znajomych, zarówno realnych, jak i wirtualnych. Pewnego razu upuściłam kieliszek. Zdarzało się, że zapominałam imion. W Pradze nie mogłam trafić ze sceny z powrotem do garderoby, ale przecież wszystkie tego typu sprawy zwykle wiążą się ze starością. Szczerze w to wierzyłam.
Była Nowa Dżakarta. Był Bangalur – i wymuszony nocleg, podczas którego słuchałam pomruku klimatyzatora, a toksyczny deszcz łomotał o szyby mojego pokoju hotelowego. Potem było Sydney i ten ostatni triumfalny bis i późny posiłek, po którym udałam się na jeszcze późniejsze przyjęcie. Gdy drzwi apartamentu wreszcie się za mną zamknęły niczym usta kochanka, nie byłam już pewna, czy koniec trasy przyniósł mi smutek, czy szczęście. Przede wszystkim, upiłam się nostalgicznie i zanim wspięłam się na łóżko, prosząc, by ono i cały świat przestały wirować, pobieżnie się umyłam. Nic więc dziwnego, że obudziłam się dopiero tuż przed południem, nie zaskoczyło mnie nawet potworne pragnienie. Ale pościel była mokra, lepka, oślizła. Z początku wrażenie wcale nie było nieprzyjemne. Prawdę powiedziawszy, uśmiechnęłam się, leżąc w niej z bolącą głową, i przypomniałam sobie utracone chwile, kiedy Maria – moja córka – cichaczem wkradała mi się do łóżka i budziła mnie taką samą wilgocią i identyczną wonią. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, co zaszło.
Po powrocie, już w Fowey, dyskretnie umówiłam się z lekarzem. Nikomu nie powiedziałam słowa, o niczym nie wspomniałam dzieciom – Marii i Edwardowi – a kto inny mi został? Maszyny w klinice prychały i fukały na mnie za to, że jestem żywym, oddychającym anachronizmem, którym się dobrowolnie stałam. I gdyby jakiś specjalny implant czy inna modyfikacja naprawdę rozwiązały sprawęmoich problemów ze wzrokiem i pęcherzem, zapewne bym na to niechętnie przystała... Kiedy jednak do słonecznego gabinetu wszedł prawdziwy lekarz, człowiek, zrozumiałam, że coś jest ze mną bardzo nie w porządku. Z profesjonalną, poważną miną poprosił, bym usiadła.
Są inne kliniki. Nie takie, które zajmują się niedomaganiami żyjących, ale takie, gdzie obsługuje się tych niemal umarłych. Pośpiesznie sprawdzając ich oferty, stwierdziłam, że swoje siedziby mają często w starych budynkach, które nowe stulecie wyzuło z poprzedniej roli. Banki. Kościoły – przynajmniej te niezniszczone przez bomby. Dawniej nowoczesne biura rządowe, które uniknęły zjadającego beton wirusa. Także muzea. Teraz – mimo wszystko – wydają się takie... solidne. Zanim się do nich wejdzie, składają poważne oświadczenie, które wciąż rozbrzmiewa echem, gdy się idzie odnowionymi korytarzami. Lśni w mosiężnych tabliczkach, chwytających twarze tych, którzy na nie spojrzą, zadziwieni, że się tu wreszcie znaleźli.
Firma, którą wybrałam, by wraz ze mną oszukała śmierć – choć jej pracownicy nigdy by tego sformułowania nie użyli – ma swoje centra w większości najważniejszych stolic świata, a także przyjemnie prowincjonalne – ale nie za bardzo – biuro w Bodmin. Byłam tam w zasadzie anonimowa – muzyka czyni ludzi sławnymi tylko w konkretnych kręgach – i poddałam się staromodnym, prowadzonym przez prawdziwych ludzi wywiadom medycznym oraz rygorystycznym badaniom psychologicznym i wszelkim innym, a także grupowym sesjom z pozostałymi pacjentami, którzy mieli niedługo dokonać przejścia. Siadaliśmy w niezręcznej atmosferze na ustawionych w krąg miękkich fotelach, pod marmurowymi popiersiami dawno zmarłych dygnitarzy. Śmierć, zapewniano nas, przestała już być ostateczną granicą. Życie może trwać. Wy możecie trwać. Nie wymaga to wiary i na pewno nie jest do tego potrzebny Bóg. Owszem, trzeba nieco wysiłku i pewnej dozy samodyscypliny, oraz określonej kwoty pieniędzy. Ale to przecież jest potrzebne we wszystkim? Niektórzy z nas, skruszonych, byli ode mnie o wiele starsi; człapiące kraby zamknięte w ochronnych skorupach i kablach swoich automatycznych chodzików. Inni byli młodsi. Część w oczywisty sposób poważnie chora. Pamiętam nawet jedno dziecko.
Zapisałam się na niezbędny zabieg na połowę sierpnia, niemal dokładnie trzy tygodnie od mojego ostatniego występu w Sydney. Chciałam, żeby się odbył wcześniej, i martwiłam się, że zbyt długo z tym zwlekałam. Wyznaczonego ranka niemal biegłam ku granitowym kolumnom dawnego ratusza Bodmin, a kiedy wreszcie zamknęły się wokół mnie ramiona leżanki, poczułam ulgę tak wielką, że niemal wcale się nie bałam. Potem, gdy kryształowe nasionko mej nieśmiertelności, zawodząc, wwiercało mi się w czaszkę, poczułam woń palonej


Dodano: 2011-11-23 16:00:00
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Konkurs

Wygraj "Wiedźmiego króla"


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Salik, Magdalena - "Wściek"


 Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

 Sherriff, R.C. - "Rękopis Hopkinsa"

 Kelly, Greta - "Lodowa Korona"

 Harpman, Jacqueline - "Ja, która nie poznałam mężczyzn"

 Baldree, Travis - "Księgarnie i kościopył"

 Herbert, Brian & Anderson, Kevin J. - "Dziedzic Kaladanu"

 Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"

Fragmenty

 Marryat, Frederick - "Statek widmo"

 Kluczek, Stanisław - "Zamek Gardłorzeziec"

 Pettersen, Siri - "Srebrne Gardło"

 Wyndham, John - "Dzień tryfidów"

 Wells, Martha - "Wiedźmi król. Witch King"

 Howey, Hugh - "Zmiana"

 Silverberg, Robert - "W dół do ziemi" (Wymiary)

 Niven, Larry & Pournelle, Jerry - "Pyłek w Oku Boga"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS