NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Ukazały się

Kade, Kel - "Smoki i demony"


 antologia - "Felix, Net i Nika. Fantologia"

 antologia - "PoznAI przyszłość"

 Maszczyszyn, Jan - "Mare Orientale"

 Watson, Ian - "Pozoranci"

 Galina, Maria - "Wilcza Gwiazda. Ekspedycja"

 Galina, Maria - "Patrzący z ciemności"

 Żelkowski, Marek - "Siewcy niezgody"

Linki

Howey, Hugh - "Zmiana" (wyd. 2024)
Wydawnictwo: Altobook
Cykl: Silos
Tytuł oryginału: Shift
Tłumaczenie: Marcin Moń
Data wydania: Czerwiec 2024
Wydanie: III
ISBN: 978-83-958897-4-5
Oprawa: Twarda
Format: 145 x 205 mm
Liczba stron: 592
Cena: 79,90 zł
Rok wydania oryginału: 2013
Tom cyklu: 2



Howey, Hugh - "Zmiana"

Prolog

2110
Pod wzgórzami hrabstwa Fulton, Georgia

Troy wrócił do życia i stwierdził, że znajduje się wewnątrz grobowca. Świat, w którym się przebudził, był więzieniem. Gruba tafla oszronionego szkła niemal dotykała jego twarzy.
Po drugiej stronie lodowatego półmroku poruszyły się jakieś ciemne kształty. Spróbował unieść ręce i załomotać o szybę, ale jego mięśnie były za słabe. Chciał krzyczeć – ale był w stanie tylko kaszleć. Usta wypełniał mu ohydny posmak. W uszach zadzwoniło mu szczęknięcie ciężkich zamków, syk powietrza, skrzypienie dawno uśpionych zawiasów.
Światło nad głową Troya było jasne, dotykające go dłonie ciepłe. Pomogli mu usiąść, podczas gdy on nie przestawał kaszleć, a każdy wykasływany oddech tworzył obłoczki w chłodnym powietrzu. Ktoś przyniósł wodę. Tabletki do połknięcia. Woda była chłodna, a tabletki gorzkie. Troy zmusił się do wzięcia paru łyków. Nie był w stanie bez niczyjej pomocy utrzymać szklanki. Ręce drżały mu pod napływem powracających wspomnień, scen z dawnych koszmarów. „Wczoraj” mieszało się z „dawno temu”. Drżał.
Papierowa koszula szpitalna. Ukłucie odrywanej taśmy. Uczucie ciągnięcia na ręce, rurka wyciągana z krocza. Dwóch ubranych na biało mężczyzn pomogło mu wyjść z trumny. Wokół niego unosiła się para, powietrze skraplało się i rozwiewało.
Siadając i mrugając w oślepiającym świetle, ćwicząc długo zamknięte powieki, spojrzał w dół na rzędy trumien wypełnionych żywymi ludźmi, ciągnących się ku odległym, zakrzywionym ścianom. Sufit wydał mu się niski; Troy czuł dławiący ucisk wiszącej nad głową ziemi. I lat. Tak wiele ich upłynęło. Wszyscy, których los nie był mu obojętny, już nie istnieli.
Nic już nie istniało.
Pigułki szczypały go w gardło. Próbował je przełknąć. Wspomnienia bladły niczym sny zaraz po przebudzeniu, a Troy poczuł, jak wszystko, co dotąd pamiętał, przecieka mu przez palce.
Padł bezwładnie do tyłu – ale mężczyźni w białych kitlach spodziewali się tego. Złapali go i położyli na podłodze. Papierowa koszula szpitalna zaszeleściła na drżącej skórze.
Obrazy powróciły; wspomnienia spadały na niego jak bomby, a potem zniknęły.
Tabletki nie mogły załatwić wszystkiego. Żeby zniszczyć przeszłość, potrzeba czasu.
Troy zaczął łkać, kryjąc twarz w dłoniach i czując na głowie dotyk współczującej ręki. Dwóch ubranych na biało mężczyzn dało mu chwilę. Nie popędzali go. Był to uprzejmy gest przekazywany przez jedną żywą duszę kolejnej, dar, który każdy ze śpiących w swojej trumnie mężczyzn odkryje pewnego dnia, zaraz po przebudzeniu.
I w końcu… zapomni.


1

2049
Waszyngton, D.C.

Wysokie szklane gabloty na trofea służyły kiedyś jako półki na książki. Wskazywały na to pewne poszlaki. Wsporniki półek liczyły sobie wieki, podczas gdy zawiasy i maleńkie zamki szklanych drzwiczek miały zaledwie parę dekad. Otaczające szkło oprawy były z drzewa wiśni, ale same regały wykonano z dębiny. Ktoś próbował temu zaradzić, kładąc parę warstw bejcy, ale układ słoi był inny. Kolor nie pasował idealnie. Wyćwiczone oko wychwytywało takie szczegóły od razu.
Kongresmen Donald Keene zauważał te wskazówki całkiem bezwiednie. Po prostu patrzył i widział, że dawno temu miała tu miejsce wielka czystka, robiono więcej miejsca. W pewnym momencie w przeszłości poczekalnię Senatora odarto z nieodzownych w takim miejscu książek prawniczych, aż została ich zaledwie garstka. Ocalałe tomy siedziały cicho w ciemnych kątach szklanych gablot. Były uwięzione, a stara skóra na ich spękanych grzbietach łuszczyła się jak naskórek po poparzeniu słonecznym.
W poczekalni nerwowo przechadzało się i wierciło paru podobnych Keene’owi świeżo upieczonych kongresmenów, którzy dopiero co zaczęli pierwszą kadencję. Tak jak Donald, byli młodzi i nadal beznadziejnie optymistyczni. Mieli zaprowadzić zmiany na Wzgórzu Kapitolińskim. Żywili nadzieję, że odniosą sukces tam, gdzie ich równie naiwni poprzednicy zawiedli.
Czekając na swoją kolej, by spotkać się ze wspaniałym Senatorem Thurmanem reprezentującym ich rodzinny stan Georgia, rozmawiali nerwowo między sobą. Donald wyobraził ich sobie jako stado księży ustawionych w kolejce, oczekujących, by spotkać papieża i ucałować jego pierścień. Powoli wypuścił powietrze z płuc i skupił się na zawartości gablotki, całkowicie pochłonięty kryjącymi się za szkłem skarbami, podczas gdy inny reprezentant z Georgii trajkotał o Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorobom w swoim dystrykcie.
– …a na swojej stronie internetowej zamieścili taki szczegółowy przewodnik, taką instrukcję prewencji i szybkiego reagowania na wypadek… uwaga, uwaga… inwazji zombie. Dacie wiarę? Pieprzonych zombie. Tak jakby już nawet CDC myślało, że coś mogłoby pójść nie tak i nagle zaczęlibyśmy się nawzajem zjadać…
Donald stłumił uśmiech, bojąc się, że jego odbicie będzie widoczne na szkle. Odwrócił się i spojrzał na kolekcję fotografii na ścianach. Przedstawiały Senatora w towarzystwie każdego z czterech ostatnich prezydentów. Wszystkie ujęcia ukazywały taką samą pozę i uścisk dłoni oraz takie samo tło – nietknięte wiatrem flagi i ozdobne, przerośnięte pieczęci. Prezydenci przychodzili i odchodzili, a Senator praktycznie się nie zmieniał. Włosy miał białe na pierwszym i na ostatnim zdjęciu; upływające dekady zdawały się nie mieć na niego najmniejszego wpływu.
Kiedy patrzyło się na te zawieszone obok siebie fotografie, ich doniosłość gdzieś się rozwiewała. Wyglądały na upozorowane. Sztuczne. Tak jakby garstka najpotężniejszych ludzi świata tylko marzyła o tym, by móc stanąć i pozować do zdjęcia na tle wyciętej z tektury przydrożnej atrakcji turystycznej.
Donald zaśmiał się, a kongresmen z Atlanty się dołączył.
– No wiem, wiem. Zombie. Komiczne. Ale zastanówcie się nad tym, dobrze? Dlaczego CDC miałoby w ogóle posiadać taką instrukcję, jeśli nie…
Donald miał ochotę sprostować, że tak naprawdę śmiał się z czegoś innego. Chciał powiedzieć: spójrzcie na te uśmiechy. To prezydenci się uśmiechali. Senator wyglądał jak ktoś, kto wolałby być w tej chwili gdziekolwiek indziej. Człowiek odnosił wrażenie, że każdy z tych głównodowodzących sił zbrojnych wiedział, kto tu jest potężniejszym człowiekiem i kto zostanie na placu boju, kiedy ich czas już przeminie.
– …radzą na przykład, że razem z latarką i świeczkami każdy powinien trzymać też kij bejsbolowy, no nie? Na wszelki wypadek. Wiecie, do rozwalania głów.
Donald wyciągnął telefon i sprawdził godzinę. Rzucił przelotne spojrzenie na drzwi wychodzące z poczekalni, zastanawiając się, ile jeszcze będzie musiał czekać. Schowawszy telefon, odwrócił się do gabloty i przyjrzał się uważnie półce, na której znajdował się mundur wojskowy ułożony jak misterne origami. Lewą stronę marynarki zdobiła warstwa medali; rękawy złożono i upięto szpileczkami tak, by wyeksponować złote galony, którymi obszyte były mankiety. Naprzeciwko munduru wystawiono kolekcję dekoracyjnych monet poukładanych na drewnianym regale, będących dowodami wdzięczności mężczyzn i kobiet służących w odległych krajach.
Obydwie ekspozycje – mundur z przeszłości i monety od obecnie wysłanych za granicę żołnierzy – mówiły bardzo wiele, niczym nawiasy obejmujące dwie wojny. W tej pierwszej Senator walczył jako młodzieniec. O tę drugą toczył batalię, chcąc jej zapobiec, już jako starszy i mądrzejszy człowiek.
– …taa, to brzmi jak wariactwo, wiem, ale czy wiecie, co wścieklizna robi z psem? To znaczy co naprawdę robi, w ujęciu biologicznym…
Donald nachylił się, by z bliska spojrzeć na dekoracyjne monety. Numer i motto na każdej z nich reprezentowały daną grupę. A może batalion? Nie pamiętał. Jego siostra Charlotte by wiedziała. Ona też gdzieś tam była, w terenie.
– Hej, nie niepokoi cię to ani trochę?
Donald zdał sobie sprawę, że pytanie było skierowane do niego. Odwrócił się do gadatliwego kongresmena. Musiał mieć koło trzydziestu pięciu lat, czyli był mniej więcej w wieku Donalda. Keene dostrzegał w nim jak w lustrze swoje własne przerzedzające się włosy, zalążek oponki na brzuchu, nieprzyjemne oznaki przechodzenia w wiek średni.
– Czy niepokoją mnie zombie? – zaśmiał się Donald. – Nie. Szczerze mówiąc, wcale.
Kongresmen podszedł do Donalda. Jego wzrok powędrował ku imponującemu mundurowi, który zawieszono tak, by stworzyć iluzję, że wewnątrz znajduje się pierś wojownika.
– Nie – powiedział. – Chodziło mi o spotkanie z nim.
Drzwi prowadzące do recepcji otworzyły się, a z sąsiedniego pomieszczenia zaczęły wylewać się piśnięcia telefonów.
– Kongresmen Keene?
W przejściu stanęła starsza recepcjonistka w białej bluzce i czarnej spódnicy podkreślającej jej szczupłą, atletyczną sylwetkę.
– Senator Thurman chce się z panem widzieć – powiedziała.
Donald, mijając kongresmena z Atlanty, poklepał go po ramieniu.
– Hej, powodzenia – wydukał za nim mężczyzna.
Donald uśmiechnął się. Zwalczył w sobie pokusę, by odwrócić się i powiedzieć mu, że zna Senatora dosyć dobrze i że jako dziecko siadywał mu na kolanach. Tyle że był zbyt zajęty ukrywaniem własnego podenerwowania.
Przekroczył drzwi z drogiego drewna o głębokich żłobieniach i wkroczył do wewnętrznego sanktuarium Senatora. Nie przypominało to przejścia przez hall, by zabrać jego córkę na randkę. Teraz było inaczej. Miał spotkać się z Senatorem jak z kolegą z pracy, podczas gdy on nadal czuł się jak ten sam dzieciak sprzed lat.
– Tędy – powiedziała recepcjonistka. Poprowadziła Donalda między paroma szerokimi, zawalonymi papierami biurkami, na których popiskiwał z tuzin telefonów. Młodzi mężczyźni w garniturach i kobiety w świeżo wyprasowanych bluzkach ściskały oburącz słuchawki, a ich znudzone wyrazy twarzy sugerowały, że to normalne natężenie pracy jak na poranek w dzień roboczy.
Mijając jedno z biurek, Donald wyciągnął rękę i przejechał opuszkami palców po drewnie. Mahoń. Tutejsi asystenci mieli ładniejsze biurka niż on sam. A ten wystrój: pluszowy dywan, szerokie i wiekowe gzymsy, antycznie wyglądający sufit kasetonowy, żyrandole, które być może były z prawdziwego kryształu.
Na drugim końcu brzęczącej i popiskującej sali otworzyły się żłobione drzwi, a zza nich wyłonił się kongresmen Mick Webb, który właśnie wychodził ze spotkania. Mick nie zauważył Donalda, zbyt zaabsorbowany trzymanym przed oczami otwartym folderem.
Donald zatrzymał się i zaczekał, aż jego kolega i stary przyjaciel z college’u podejdzie bliżej.
– Więc – zapytał – jak poszło?
Mick podniósł wzrok i zatrzasnął folder. Włożył go pod pachę i skinął głową.
– Tak, tak. Było świetnie. – Uśmiechnął się. – Przepraszam, jeśli trochę nam zeszło. Staruszek nie mógł się mną nacieszyć.
Donald się zaśmiał. Nie wątpił w to. Mick sunął przez biuro z łatwością i gracją. Miał charyzmę i pewność siebie, które świetnie szły w parze z wysokim wzrostem i przystojną twarzą. Donald żartował wielokrotnie, że gdyby jego przyjaciel nie miał tak cholernie kiepskiej pamięci do nazwisk, pewnego dnia zostałby prezydentem.
– Nie ma problemu – powiedział Donald. Wskazał kciukiem przez ramię. – Nawiązywałem nowe znajomości.
Mick wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ja myślę.
– Taa, no cóż, widzimy się potem na ranczo.
– Pewnie. – Mick klepnął go w ramię folderem i ruszył do wyjścia. Donald pochwycił karcące spojrzenie recepcjonistki Senatora i pospieszył w jej kierunku. Gestem wskazała mu wejście do słabo oświetlonego biura i zamknęła za nim drzwi.
– Kongresmen Keene.
Senator Paul Thurman wstał zza biurka i wyciągnął dłoń. Błysnął znajomym uśmiechem, który Donald rozpoznawał w równym stopniu ze zdjęć i telewizji, jak i ze wspomnień z dzieciństwa. Pomimo wieku Thurmana – musiał zbliżać się do siedemdziesiątki, o ile już jej nie skończył – Senator był ciągle schludny i w świetnej formie. Oksfordzka koszula opinała jego sylwetkę wojskowego, krzepki kark wystawał z pętli zawiązanego krawata, a jego białe włosy pozostały równie czyste i zadbane co u rekruta.
Donald przemierzył ciemne pomieszczenie i uścisnął dłoń Senatora.
– Miło mi pana widzieć.
– Proszę, siadaj. – Thurman puścił dłoń Donalda i wskazał na jedno z krzeseł naprzeciwko biurka. Donald usiadł na siedzisku z jaskrawoczerwonej skóry oflankowanym podłokietnikami ze złotymi obręczami.
– Co u Helen?
– Helen? – Donald poprawił krawat. – Ma się świetnie. Została w Savannah. Bardzo miło było jej pana widzieć na przyjęciu.
– Ta twoja żona to piękna kobieta.
– Dziękuję, proszę pana. – Donald ze wszystkich sił starał się rozluźnić, ale to nie pomagało. Biuro sprawiało wrażenie spowitego całunem zmierzchu, nawet przy zapalonych górnych światłach. Chmury za oknem zrobiły się paskudne – ciemne i nisko zawieszone. Jeśli zacznie padać, będzie musiał wrócić do biura przejściem podziemnym. Nie znosił tamtędy chodzić. Co z tego, że wyłożyli je dywanem i porozwieszali te małe żyrandole, skoro on i tak wiedział, że znajduje się pod ziemią. Waszyngtońskie tunele sprawiały, że czuł się jak szczur biegnący przez kanał. Bezustannie miał wrażenie, że sufit zaraz się zawali.
– Jak ci się dotąd układa w pracy?
– Dobrze. Mam sporo roboty, ale jest dobrze.
Już miał zapytać Senatora, co u Anny, ale nim zdążył się odezwać, za jego plecami otworzyły się drzwi. Do środka weszła recepcjonistka i przyniosła dwie butelki wody. Donald podziękował, odkręcił zakrętkę i odkrył, że butelka została już wcześniej otwarta.
– Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt zajęty, by popracować nad czymś dla mnie. – Senator Thurman uniósł brew.
Donald upił łyczek wody, zastanawiając się, czy tę umiejętność da się wyćwiczyć, to podniesienie brwi, które sprawiało, że człowiek miał ochotę stanąć na baczność i zasalutować.
– Na pewno dam radę wygospodarować trochę czasu – powiedział. – Zwłaszcza po tych wszystkich wiecach wyborczych, na których mnie pan wspierał. Wątpię, czy bez tego wyszedłbym z prawyborów. – Bawił się trzymaną na kolanach butelką.
– Ty i Mick Webb wspominacie stare czasy, co? Obydwaj jesteście Buldogami.
Donald potrzebował chwili, by do niego dotarło, że Senator mówi o maskotce ich college’u. Donald nie spędził zbyt wiele swojego czasu na Uniwersytecie Georgii na śledzeniu poczynań sportowców.
– Tak jest. Buldogi górą.
Miał nadzieję, że nie przekręcił zawołania.
Senator się uśmiechnął. Nachylił się wprzód. Teraz jego twarz oblewało miękkie światło lejące się z sufitu na biurko. Donald obserwował cienie rozrastające się w zmarszczkach, które w innych okolicznościach łatwo byłoby przeoczyć. Szczupła twarz Thurmana i jego kwadratowy podbródek sprawiały, że młodziej wyglądał widziany od przodu niż z profilu. Oto człowiek, który osiągnął tak wiele przez bezpośrednią konfrontację, nie przez podchody.
– Na uniwersytecie studiowałeś architekturę.
Donald przytaknął. Łatwo było zapomnieć, że znał Thurmana lepiej, niż Senator znał jego. Jeden z nich znacznie częściej pojawiał się w nagłówkach gazet niż drugi.
– Zgadza się. Na licencjacie. Na studiach magisterskich wybrałem planowanie. Doszedłem do wniosku, że więcej dobrego zrobię, zarządzając ludźmi, niż rysując dla nich pudła mieszkalne.
Skrzywił się, słysząc, jak ta kwestia opuszcza jego usta. To było wyświechtane powiedzonko z czasów studiów licencjackich, coś, co powinno zostać w przeszłości razem ze zgniataniem na czole puszek po piwie i wlepianiem oczu w tyłeczki w miniówkach. Po raz dziesiąty zadał sobie pytanie, po co Senator wezwał jego i innych kongresmenów. Na początku, kiedy tylko dostał zaproszenie, pomyślał, że to wizyta towarzyska. Potem Mick zaczął chwalić się swoim własnym zaproszeniem, a Donald doszedł do wniosku, że chodzi o jakąś formalność albo tradycję. Teraz jednak zastanawiał się, czy to nie jest jakaś polityczna rozgrywka, sposób na zjednanie sobie reprezentantów z Georgii na wypadek, gdyby Thurman potrzebował przegłosować jakąś ustawę w niższej, pomniejszej izbie.



Dodano: 2024-05-27 08:26:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Konkurs

Wygraj "Wiedźmiego króla"


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Grimwood, Ken - "Powtórka"


 Salik, Magdalena - "Wściek"

 Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

 Sherriff, R.C. - "Rękopis Hopkinsa"

 Kelly, Greta - "Lodowa Korona"

 Harpman, Jacqueline - "Ja, która nie poznałam mężczyzn"

 Baldree, Travis - "Księgarnie i kościopył"

 Herbert, Brian & Anderson, Kevin J. - "Dziedzic Kaladanu"

Fragmenty

 Marryat, Frederick - "Statek widmo"

 Kluczek, Stanisław - "Zamek Gardłorzeziec"

 Pettersen, Siri - "Srebrne Gardło"

 Wyndham, John - "Dzień tryfidów"

 Wells, Martha - "Wiedźmi król. Witch King"

 Howey, Hugh - "Zmiana"

 Silverberg, Robert - "W dół do ziemi" (Wymiary)

 Niven, Larry & Pournelle, Jerry - "Pyłek w Oku Boga"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS