ZIMNY ODCZYT
Na starej czarnobiałej fotografii cień na lewo od twarzy ducha rozwinął nogi i czmychnął na brzeg strony, a stamtąd na zabałaganione biurko. Wzdrygnąłem się w fotelu i daję słowo, że przez sekundę czułem autentyczną trwogę. Zaraz sobie uświadomiłem, że to tylko ogrodowy pająk, który pewnie szukał u mnie schronienia przed zimnem i wtopił się na chwilę w ciemne tło fotografii, ale i tak zdążyły mnie przebiec ciarki, o których tak często wspominają moi klienci, a więc mogę powiedzieć, że znam to uczucie. Potrafię się postawić na ich miejscu. Ta praca nie polega tylko na udawaniu.
Szczerze powiedziawszy, uważam, że w dziewięciu na dziesięć przypadków właśnie stąd biorą się wszelkie tak zwane doznania nadprzyrodzone: gdy jakaś rzecz okazuje się nie tym, za co ją mieliśmy. Pamiętam, że pierwszego i zarazem ostatniego ducha zobaczyłem, kiedy miałem sześć albo siedem lat. Był wieczór, rodzice zabrali mnie do baru nad morzem, stałem przyklejony do szklanych drzwi i wpatrywałem się w ciemność, nie myśląc o niczym konkretnym. I nagle zobaczyłem na parkingu mężczyznę. Szedł, oddalał się ode mnie. Był bezbarwny, całkiem zszarzały, tu i ówdzie przezroczysty. W ciemnych załomach jego kurtki prześwitywały kawałki trawnika, parkingowe słupki i luźno rozpięty łańcuch.
Pomyślałem: „To duch! Widzę go naprawdę!”. A potem – i to było najstraszniejsze – mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał prosto na mnie. Miał dwie rozmazane twarze, jedna była delikatnie przesunięta względem drugiej; uśmiechnął się do mnie zza szyby, otoczony nocą, i wypowiedział moje imię. Widziałem ruch warg, a jednocześnie słyszałem głos, jakby wcale nie z parkingu, tylko zza mojego ramienia.
– Ricky? – spytał. – Chcesz fantę?
To był oczywiście mój tata, stał za mną, a jego twarz odbijała się w ciemnej szybie. Podwojona, bo szyba w drzwiach była podwójna. Ale przez krótką chwilę, słowo daję… Myślałem, że patrzę na ducha i że wszystkie te opowieści, których się nasłuchałem od innych dzieci w szkole, jednak są prawdziwe. Chyba się wtedy rozpłakałem, a kiedy wyjaśniłem tacie, o co chodzi – że wziąłem go za ducha – zrugał mnie i powiedział, że zachowuję się jak stara baba, żebym dał spokój z tymi durnymi zabobonami. Tak, mój ojciec zawsze twardo stąpał po ziemi i chyba mam to po nim, chociaż nigdy za nim nie przepadałem. Z mamą byłem dużo bliżej, no ale to częste u chłopców, zwłaszcza u jedynaków. Teraz sobie myślę, że kiedy tata odszedł na tamten świat, znalazłem w mamie swoją pierwszą publiczność, i to od razu taką najbardziej ufną i pełną entuzjazmu. Była we mnie wpatrzona jak w obrazek. Pamiętam, że kiedy powiedziałem głosem taty: „Zawsze cię kochałem, Irene”, westchnęła cichutko i miała łzy w oczach.
Znając tatę, byłem raczej pewien, że nigdy w życiu nie wypowiedział tych słów. I kiedy zobaczyłem, jakie ukojenie przyniosłem tej kobiecie, mojej własnej matce, zrozumiałem, że mam dar. Wtedy mnie olśniło: wiedziałem już, co Ricky Sullivan ma do zrobienia na tym świecie. Jasne, zawsze będą sceptycy i demaskatorzy – w prasie, w telewizji czy gdzie tam jeszcze – i owszem, wkurza mnie, kiedy się mówi, że tacy jak ja są zimni, nieczuli, że żerują na ludzkiej naiwności i tak dalej. Przepraszam bardzo, ale gdyby zobaczyli szczęśliwe twarze moich klientów, gdyby się trochę dłużej zastanowili nad pomocą, której udzielamy, nad wsparciem, jakie dostają od nas ludzie, którzy właśnie stracili kogoś bliskiego, no cóż, może wtedy ugryźliby się w język. Przykro mi, ale taka jest prawda. Nie muszę się przed nikim tłumaczyć.
Czy wierzę we wszystko, co mówię swoim klientom? W głębi serca – niekoniecznie. Ale weźmy takich księży. Nikt mi chyba nie powie, że oni wszyscy wierzą w każde słowo, które wypowiadają do wiernych – a czy z tego powodu nazywa się ich „gulami w sweterkach” albo „przegiętym Vincentem Price’em”? Nie. Nie nazywa się. Bo ludzie wiedzą, że religia jest źródłem pociechy i ukojenia, nieważne, ile w niej prawdy. To jak z lekarzami, którzy powtarzają, że placebo – czyli zwykła cukrowa tabletka, dobrze mówię? – że placebo działa cuda i nie wywołuje żadnych skutków ubocznych, ale nie można go przepisywać pacjentom, bo regulacje, bo kwestie etyczne, zdrowotne, bezpieczeństwo i tak dalej. To właśnie jestem ja. Cukrowa tabletka dla duszy, po której ludzie czują się lepiej. No przepraszam bardzo, ale naprawdę wychodzą ode mnie odmienieni.
No i tak, nie przeczę, że dobrze na tym zarabiam, w zeszłym roku spłaciłem hipotekę, ale przecież nie dlatego to robię. Tu nie chodzi o pieniądze. Jak to wyjaśnić? Dla mnie liczy się przede wszystkim wdzięczność w spojrzeniu biednej wdowy, świadomość, że się komuś pomogło. Takie spojrzenie, co tu dużo mówić? Ono jest warte więcej niż złoto. Oto moja nagroda.
Co nie zmienia faktu, że bardzo lubię ten dom, te stare meble, książki, figurki aniołów na kominku. Wszystko to jest głównie z myślą o klientach, tak samo newage’owa muzyka w tle. Chodzi o to, żeby nabrali zaufania, żeby poczuli, że są w dobrych rękach. Nie, nie, jest mi tu bardzo dobrze.
Bardzo przytulnie, zwłaszcza teraz, kiedy przestawiliśmy zegary do tyłu i noce są coraz chłodniejsze. Wyglądam przez okno na park po drugiej stronie ulicy i widzę, że mamy dziś wieczór taką prawdziwą mgłę, że prawie nie widać drzew. I muszę powiedzieć, że robi mi się w takich chwilach jeszcze cieplej, bo wiem, że mam centralne ogrzewanie, i stoję sobie tutaj w nowym swetrze, który zrobiła mi na drutach jedna z moich staruszek. Powiedziała, że mało policzyłem za to szczęście, które jej dałem, a zapamiętała, że lubię swetry. Urocza pani. Nie, kiedy byłem mały, najbardziej lubiłem deszczowe, wietrzne wieczory, bo mogłem się wtedy zakopać w pościeli, myślałem o tych wszystkich ludziach, którzy marzną gdzieś na dworze, i przez ten kontrast było mi jeszcze milej. Mam to szczęście, że ostatnio całe moje życie jest właśnie takie. Przytulne przez kontrast, można by rzec. Oho, ktoś dzwoni. Na stacjonarny, nie na komórkę, chociaż ledwo je rozróżniam, bo te dzwonki są bardzo podobne.
– Dobry wieczór, tu Ricky Sullivan, biuro łączności z aniołami. W czym mogę pomóc?
– Em, dobry wieczór. Nazywam się Dave. Dave Berridge. Dzwonię w takiej sprawie… Niedawno umarła bliska mi osoba i, wie pan, chciałem tylko… Sam nie wiem. Szczerze mówiąc, wahałem się, czy do pana zadzwonić. Nigdy raczej nie wierzyłem w tego typu rzeczy, z całym szacunkiem dla pana. Zresztą nie wiem, czy ta osoba byłaby zadowolona…
Sądząc po akcencie, to ktoś miejscowy, na ucho niższa klasa średnia, wiek pod pięćdziesiątkę. Sprawia wrażenie zagubionego, jakby życie mu się rozsypało i wszystko straciło sens. Woła o pomoc. Po tych kilku zdaniach już wiem, że to klient w sam raz dla Ricky’ego Sullivana. Wiele się można o człowieku domyślić na podstawie samej rozmowy przez telefon. Zapisując imię i nazwisko w notatniku, zaczynam mówić.
– Pozwoli pan, że wejdę panu w słowo. Wolę, kiedy kryształy światła… tak nazywam moich klientów… kiedy kryształy światła nic mi o sobie nie mówią, zanim przyjdą na konsultację, o ile się pan na to zdecyduje. Łatwiej mi wtedy odczytać ich aurę bez uprzedzeń, a poza tym tak jest uczciwiej. Zawsze powtarzam: nie po to się przychodzi do medium, żeby mu opowiadać o sobie. To medium jest od tego, żeby mówić! W ten sposób może się pan przekonać, czy ma pan do czynienia z profesjonalistą. To chyba uczciwe postawienie sprawy. Zdarzają się w tej branży oszuści, dlatego stoję na stanowisku, że wyjątkowym osobom, które mają odwagę zwrócić się do mnie o pomoc, należy się poważne traktowanie, jak przystało na rozumnych, dorosłych ludzi. Przykro mi, ale taki już jestem. A więc gdyby zdecydował się pan na konsultację, cena wynosi jedyne pięćdziesiąt funtów, sto funtów w przypadku wizyty domowej. Nie trzeba przynosić pieniędzy ze sobą, można zapłacić po tygodniu, dwóch, jak przyjdzie do pana rachunek, oczywiście jeśli uzna pan, że moja pomoc w nawiązaniu kontaktu z bliską osobą była warta tych pieniędzy.
Kiedyś brałem mniej, ale zorientowałem się, że im więcej ludzie za coś płacą, tym mocniej w to wierzą. Berridge wydaje się już prawie przekonany, choć mówi cicho i niemrawo. Przypuszczam, że sporo wycierpiał. Przez chwilę jąka się i chrząka, wreszcie pyta, czy może przyjść na konsultację, choćby jeszcze dzisiaj, koło ósmej. Odpowiadam, że jak najbardziej, może nawet być wcześniej, jestem u siebie przez cały wieczór. To mały gest, który nic nie kosztuje, a pozwala trochę rozładować napięcie. Klient się rozluźnia, daje mu to poczucie kontroli, a to ważne dla człowieka, który doświadczył straty.
Berridge dziękuje i się rozłącza, a ja natychmiast wyławiam starego iPhone’a, wchodzę na stronę lokalnej gazety i przeglądam nekrologi z ostatnich dwóch tygodni. W końcu trafiam na jego nazwisko: „Dennis Berridge, ukochany brat Davida, wujek Darrella i Josephine, zasnął w Panu dnia bla, bla, bla”. A potem jeden z tych wierszy, który pewnie znaleźli w książce z gotowcami dla drużby. Nie to, żebym krytykował. Ludzie mają prawo do swoich emocji, wiadoma sprawa. Po prostu uważam, że pewnych rzeczy nie wypada, to kwestia dobrego smaku. Przepraszam, ale takie jest moje zdanie, zwłaszcza gdy mowa o czymś tak osobistym jak śmierć.
Tak czy owak, chodzi o brata. Sprawdzam, czy Berridge ma konto na Facebooku, i znów szczęście się do mnie uśmiecha. Przeglądam jego posty, klikam w niektóre linki i po jakimś czasie wiem już wszystko, czego mi potrzeba, by zrobić na nim dobre wrażenie, kiedy się zjawi. Z tego, co wyczytałem, wynika, że nie byli zwykłymi braćmi, lecz bliźniakami. Nic dziwnego, że David Berridge przez telefon wydawał się oszołomiony. Mówi się, że bliźnięta często mają więź telepatyczną, więc to musi być straszne, gdy jedno umiera. Pamiętam, jak zmarł Ronnie Kray, ten gangster, i w gazetach napisano, że jego brat Reg zamówił wieniec z napisem „mojej drugiej połowie”. To musi być okropne, stracić kogoś tak bliskiego. Człowiek jest w takich chwilach całkiem bezbronny. Ale za to ja mam mniej roboty, jedną wspólną datę urodzin do zapamiętania, no i wiele szczegółów z dzieciństwa się pokrywa. Właśnie doczytałem, że byli jednojajowi, czyli nie potrzebuję nawet zdjęcia Dennisa, wystarczy mi profilowe Davida: twarz bez wyrazu, myszate włosy, siwiejące i pomału już rzednące; garstka piegów na nosie; przygasłe oczy i lekko sterczące po króliczemu zęby. Szczerze mówiąc, wygląda dość niepozornie, chociaż to może być wina zdjęcia. Właśnie dlatego zawsze proszę Jenny – moją agentkę prasową – żeby dawała mi do zatwierdzenia wszystkie moje zdjęcia przed wysłaniem. Dość już tych starych fotografii z wąsikiem. Żeby było jasne: nigdy nie wyglądałem jak Vincent Price, to niedorzeczne, ale po co dawać wrogom amunicję? Poza tym gładka twarz mnie odmładza.
O, to ciekawe. Wygląda na to, że Dennis Berridge miał bloga. Hmm. Przeglądam ostatnie wpisy i muszę powiedzieć… strasznie to wszystko negatywne. Dużo ostrych słów… Muszę powiedzieć, że nie wygląda mi na kogoś, z kim mógłbym znaleźć wspólny język. W szkole interesowały go przedmioty ścisłe, potem sam uczył fizyki, dopóki w kwietniu nie przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Robi wrażenie zgorzknialca. Pomstuje na Amerykanów, chrześcijan, którzy chcą, żeby w szkole oprócz ewolucji uczono też biblijnej wersji stworzenia. Nie wiem, co w tym złego, dlaczego nie można przedstawić argumentów obu stron. Oho, zaczyna się. Richard Dawkins to, Richard Dawkins tamto. Oczywiście musi się też przejechać po homeopatii, jak to ma działać przy zerowym stężeniu i tak dalej. Nie zdziwię się, jeśli… o, proszę bardzo. „Dlaczego Doris Stokes przestała zabierać głos, odkąd umarła? Przecież książki same się nie wypromują”. Uuu, to było niskie. Przepraszam, ale to było niskie. Mówimy o zmarłej, która nie może się bronić. Kwestia elementarnego szacunku.
Teraz już chyba wiem, co miał na myśli jego brat, mówiąc, że nie wie, czy ta osoba byłaby zadowolona, że do mnie zadzwonił. O nie, raczej by nie była. Dennis z pewnością dostrzegłby w tym gorzką ironię – że ostatnie słowo na jego temat będzie należało do kogoś takiego jak ja. Nieprawdaż?
Zapamiętuję najprzydatniejsze szczegóły… doga niemieckiego imieniem Benji, do którego obaj bliźniacy mieli wielką słabość w wieku jedenastu lat, tego rodzaju rzeczy. Potem szykuję salon w oczekiwaniu na Berridge’a. Nie ma przy tym wiele pracy, ot, drobne akcenty tworzące odpowiedni nastrój. Delikatnie przyciemniam lampy, zapalam kadzidełko. Nie wiem dokładnie, jaki to rodzaj kadzidła. To jedno z tych, które mają taki różowy zapach, jeśli to wam coś mówi. Na stoliku przed sofą rozkładam kilka moich najbardziej imponujących książek o duchach. Nawiedzoną Bretanię Elliotta O’Donnella, przy której wcześniej nastraszył mnie pająk, i opasły tom pełen retuszowanych zdjęć aniołów. Obie leżą sobie na wierzchu, jak gdybym bez przerwy do nich zaglądał, podczas gdy w rzeczywistości nie przepadam za książkami. Nawet Nawiedzoną Bretanię kupiłem głównie dla ilustracji. W pierwszej chwili robią ogromne wrażenie. Weźmy tego zakonnika: „RYC. II. ZDJĘCIE SŁYNNEGO DUCHA Z SOMERSET”. Klasyczna, jak ja to mówię, upiorna zjawa, widziana w jasno oświetlonym korytarzu eleganckiej rezydencji w Bristolu. Dopiero jak się człowiek dłużej przyjrzy, to spostrzega, że na zakonnika światło pada z innej strony niż na wszystko inne na tym zdjęciu, z czego można wnosić, że klisza została naświetlona dwa razy. Oczywiście trzeba też sobie zadać pytanie, co fotograf (według podpisu niejaki A.S. Palmer) robiłby z gotowym do pracy aparatem i lampą w pustym korytarzu. Ale, jak mówię, na pierwszy rzut oka robi wrażenie.
Czy to dzwonek do drzwi? Puściłem z głośników Dźwięki lasu deszczowego i tam też coś podzwania, coś niby – jak to się nazywa? – dzwonki wietrzne, więc nieraz trudno powiedzieć, czy ktoś dzwonił do drzwi, czy tylko mi się zdawało. Jest dopiero wpół do ósmej, więc nie spodziewam się, żeby to był mój kryształ światła, choć z drugiej strony napomknąłem, że jeśli chce, może przyjść wcześniej. Nawet z przedpokoju przez szybę z mrożonego szkła nie widzę wyraźnie, czy za drzwiami ktoś stoi. To pewnie tylko cień żywopłotu, ale skoro już tu jestem, wolę sprawdzić, bo a nuż…
– Dzień dobry… Przepraszam, nie chciałem pana wystraszyć. Pan Sullivan?
Boże, Ricky, weź się w garść. Najpierw pająk, a teraz to. Mówiono mi, że jestem nerwowy i nadwrażliwy, ale to już zakrawa na starą babę, o której mówił tata. No nic, przynajmniej szybko odzyskałem rezon.
– Tak, tak, Ricky Sullivan, bardzo mi miło. Mam nadzieję, że nie stoi pan tu długo, włączyłem muzykę i nie byłem pewien, czy słyszę dzwonek. Rozumiem, że mam przyjemność z panem Berridge’em.
Wygląda wypisz wymaluj jak na zdjęciu profilowym, może tylko twarz mu się wyciągnęła, jest bardziej zmięta, wymizerowana, pewnie wskutek żałoby. Stoi ujęty w ramę otwartych drzwi, przez które wpada do środka wieczorny chłód. Podnosi oczy i przywołuje na usta zmęczony uśmiech.
– Berridge, tak. Nie, nie stoję długo, przed chwilą przyszedłem. Nawet nie zdążyłem nacisnąć dzwonka. To pewnie te pańskie zdolności.
I proszę, znów mi się upiekło. Jeszcze nie wszedł za próg, a już nabrał do mnie zaufania.
– No tak, to nic wielkiego, ale czasem ten dar od Boga się przydaje. Proszę, niech pan wejdzie. Zobaczymy, co da się zrobić, żeby panu pomóc.
Prześlizguje się obok mnie z tym swoim pokornym uśmiechem, a ja zamykam za nim drzwi. Na dworze taki ziąb, że czuć w przedpokoju, nawet przy włączonym ogrzewaniu. Nie ma wiatru, mgła wisi nieruchomo jak smuga po startym gumką ołówku. Berridge wchodzi do salonu i siada na sofie w swoim długim makintoszu, jakby nie zamierzał zostać długo. No, to się jeszcze okaże. Siadam w fotelu naprzeciwko.
– Muszę panu powiedzieć – zaczynam – że kiedy pan wszedł, poczułem bardzo silną energię. Silniejszą niż u większości moich kryształów. Ta osoba, która zmarła – powiedzieć o niej, że to był ktoś bliski, to za mało, prawda? To był taki rodzaj bliskości, że trudno mi sobie nawet wyobrazić, jaki to musiał być dla pana cios. Chwileczkę, pozwoli mi pan dokończyć. Widzę literę „D” i… jakie to imię? Denzel? Mam rację? Zaraz… Nie, nie. Dennis. Na sto procent Dennis. A jego twarz… Nie, coś mi tu nie gra. To niemożliwe. Przepraszam pana, ale chyba sprawię panu zawód. Mam chyba gorszy dzień. Próbuję zobaczyć twarz tej osoby, ale zamiast niej ukazuje mi się… pańska twarz.
O, tak. To go zafrapowało. Spogląda mi w oczy z tym samym co wcześniej smutnym uśmiechem i kręci głową, jakby nie dowierzał.
– To mój brat bliźniak. To jego straciłem. Muszę panu przyznać, że nie byłem pewien, czy dobrze robię, przychodząc tutaj, ale wygląda na to, że nie będę żałował. Czy on może coś przez pana powiedzieć? Mój brat – czy ma dla mnie jakąś wiadomość?
No przykro mi, ale nie mogę się powstrzymać, nie po tych wszystkich bredniach, które znalazłem na blogu jego brata.
– Tak, tak. Nie jestem pewien, czy dobrze go rozumiem, ale wydaje mi się, że Dennis chce panu powiedzieć, że się mylił. Czy to dla pana jasne? Wyczuwam, że pański brat nie wierzył w życie po śmierci, może nawet wypowiadał się z pogardą o tych spośród nas, którzy mają w tej sprawie inne zdanie. Czy prawidłowo to przedstawiam? Mówi, że chciałby przeprosić, teraz gdy pojął swój błąd. Mówi, że jest mu cudownie w tym miejscu, w którym się znalazł. Że spotkał starych przyjaciół. Prosi, żebym panu przekazał, że… Benjamin? Benji? On też tam jest. Czy to wasz wspólny znajomy?
Prawdę mówiąc, to o Benjim dodałem spontanicznie, pod wpływem chwili, lecz okazało się to strzałem w dziesiątkę. Berridge ma łzy w oczach. Patrzy na mnie mokrymi oczyma. Niemrawy uśmiech zniknął.
– Benji to był… to był dog niemiecki, którego mieliśmy w dzieciństwie. Obaj go uwielbialiśmy. Ale chyba nie muszę panu tego mówić. Nie do wiary, że potrafił pan ot tak przywołać naszego ukochanego psa. Pan jest niesamowity. Jeśli miałem co do pana jakieś wątpliwości, zanim tu przyszedłem, to już się ich pozbyłem. A to, co pan powiedział o Dennisie, że był zawsze przekonany, że nie ma życia po śmierci, a teraz chcąc nie chcąc musiał przyznać się do błędu – to też bardzo do niego podobne. Dennis właśnie taki był. Szkiełko i oko, rozumie pan. To, co zobaczył po śmierci, musiało go mocno zdziwić, ale znając go, myślę, że i dostrzegł w tej sytuacji coś zabawnego.
Znów ten niewyraźny uśmiech. Nie lubię się chwalić, ale coś mi mówi, że Ricky Sullivan zaliczy dziś kolejny triumf. Myślę sobie: poczęstuję go herbatą i kruchym ciasteczkiem, pogadamy chwilę o jego bracie, a potem odprowadzę go do wyjścia i ding, skasuję pięćdziesiąt funtów… ale chwila, widzę, że jeszcze nie skończył.
– Czy dobrze rozumiem, że za sto funtów byłby pan gotów odbyć wizytę domową? Wcześniej miałem wątpliwości, czy to byłoby stosowne, ale tak jak mówię, przekonał mnie pan tym Benjim. Sądzę, że jest pan właściwą osobą. Zakładam, że gdybym zaprosił pana do domu, w którym Dennis mieszkał, byłby pan w stanie odczytać więcej, czy mam rację?
Odkąd wspomniał o stu funtach, kiwam potakująco głową. Muszę powiedzieć, że kiedy do mnie zadzwonił parę godzin wcześniej, nie zapowiadało się to zbyt obiecująco. Był tak zdenerwowany, mówił tak chwiejnym głosem, że wcale nie byłem pewien, czy w ogóle przyjdzie. A teraz proszę, jak się zapalił – nazywam to efektem Ricky’ego Sullivana. Jakbym rozmawiał z innym człowiekiem. Nabrał pewności. Już się zdecydował. To chyba najlepszy dowód na magiczny wpływ mojej osobowości.
– No tak – odpowiadam – to by na pewno nie zaszkodziło. W domu będzie więcej fluidów, bez dwóch zdań. Czy chciałby się pan ze mną umówić na kiedy indziej, czy ma pan na myśli dzisiejszy wieczór? Mnie to bez różnicy. Właściwie dzisiaj byłoby mi nawet na rękę, bo w najbliższych dniach mam poumawianych klientów.
Innymi słowy: wolę to zrobić teraz, dopóki ma w sobie tyle entuzjazmu, a nie czekać, aż zmieni zdanie. Ale dobra moja, Berridge potakuje. On też nie chce zwlekać.
– Dzisiaj mi pasuje. Nawet bardzo. To niedaleko. Dojdziemy w dwadzieścia minut.
Zapowiada się bardzo dochodowy wieczór. Mam jeszcze sporo niewykorzystanego materiału, imiona rodziców i tak dalej, nie będzie rozczarowany. Mogę mu zrobić seans jak się patrzy. Czy odważę się przemówić głosem brata? Można śmiało przypuszczać, że mieli bardzo podobne głosy, ale nigdy do końca nie wiadomo. Brat mógł się jąkać albo seplenić. Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Berridge wstaje z sofy, ręce wciąż trzyma głęboko w kieszeniach płaszcza… Przez cały ten czas nie wyjął ich ani razu. Ta pogoda chyba daje mu w kość jeszcze bardziej niż mnie. Z wieszaka w przedpokoju zdejmuję szalik i skórzany płaszcz. Nie był tani, ale gdybyście mogli mnie zobaczyć! Dodaje mi wzrostu i tajemniczości, wyglądam w nim jak bohater Z archiwum X albo Matriksa.
Wychodzimy na dwór. Zamykając drzwi na klucz, słyszę, jak w środku dzwoni telefon. To może być kolejny klient; mam ochotę wrócić się i odebrać, ale nie. Już trudno. Włączy się automatyczna sekretarka, poza tym, jeśli będę chciał, mogę zadzwonić na domowy i sprawdzić, kto zostawił wiadomość. Chowam klucze do kieszeni i szybko się upewniam, że jest w niej również komórka, bezpieczna w niemowlęcym buciku z włóczki. Odwracam się i rzucam dziarsko: „To co, ruszamy?”. Ale David Berridge jest już za otwartą na oścież furtką, idzie chodnikiem wzdłuż ulicy i muszę się spieszyć, żeby go dogonić.
Rany, co za przejmujący ziąb. Jakbym wcale nie miał na sobie swetra. Nie wiem, kiedy ostatnio był równie zimny grudzień. To takie zimno, które przenosi człowieka do dzieciństwa. I jeszcze ta okropna mgła. Zapomniałem, że ona ma zapach, ta mgła. Jest jak wilgotny dym; właściwie to nie tyle zapach, ile takie przykre, mokre uczucie w nosie. Kiedy się ją wdycha, piecze od niej w krtani. Prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać, aż załatwię sprawę z Berridge’em i będę mógł wrócić do domu. Która jest teraz godzina, chwilę po ósmej? Dwadzieścia minut w jedną stronę i dwadzieścia w drugą, do tego kolejne dwadzieścia na miejscu. Może nawet zdążę na QI. Przyznam, że ten rodzaj humoru nie zawsze mi odpowiada, ale można się dowiedzieć wielu różnych cieka wostek, na przykład że morskie strzykwy są tak naprawdę rodzajem ogórka, jeśli dobrze zapamiętałem. Czy to nie fascynujące? Gdyby ci wszyscy sceptycy pokroju Dennisa Berridge’a zrzucili łuski z oczu i ujrzeli, jak wspaniałe i zagadkowe jest dzieło boskiego stworzenia, przyroda i wszystko inne, może wtedy nie byliby tacy pyszni i aroganccy w wyrażaniu swoich opinii. Bo to są tylko opinie i nic więcej. Nikt z nas nie może być pewien, co go czeka po tamtej stronie, prawda? Muszę powiedzieć, że nie pogniewałbym się, gdyby Berridge trochę zwolnił kroku. Ale jest w nim entuzjazm. To najważniejsze.
Idziemy ulicą wzdłuż parku, a potem na jej końcu przecinamy dwujezdniową trasę. Ciekawe, że mimo zbliżających się świąt Bożego Narodzenia wokół prawie żywej duszy. Może to ta pogoda, komu by się chciało wychodzić z domu? A może recesja. O tej porze roku ludzie zawsze wyglądają na zmartwionych i spiętych. To musi być stresujące, gdy trzeba dogodzić tylu różnym osobom. Chociaż ja tam nie mam problemu z Bożym Narodzeniem. Szczerze mówiąc, zawsze się cieszę na święta. Od śmierci matki nie mam komu kupować prezentów, więc nie dostaję po kieszeni. Wiem, że niektórzy czują się w te dni samotni, że wzrasta liczba samobójstw i tak dalej, ale za to później w styczniu mam dzięki temu zwyżkę klientów, więc nie ma tego złego.
We mgle jarzy się neon baru z kebabem, od czasu do czasu widać reflektory przejeżdżającego samochodu. Przez kilka minut idziemy wzdłuż trasy, potem przekraczamy kolejną ulicę opadającą łagodnie w dół. Za bardzo jestem zdyszany, żeby zagajać rozmowę, ale nie ma między nami krępującej ciszy. Po prostu obaj chcemy dotrzeć do celu, każdy z własnych powodów. On myśli o bracie, a ja o Stephenie Fryu i stu pięćdziesięciu funtach.
Wiecie, przez te wszystkie lata, kiedy tu mieszkam, ani razu nie miałem okazji zajść do tej okolicy, a już na pewno nie tak daleko. To jedna z tych gorszych dzielnic, prawie same wieżowce, choć gdzieniegdzie trafia się jakiś budyneczek z czasów Cromwella lub jeszcze starszy. Nie wiem, dlaczego nie położą tu nowego bruku, nie zmienią całej ulicy w deptak z ogródkami restauracyjnymi. Pewnie na przeszkodzie stoi motłoch zasłaniający się prawami lokatorów. Wiem, że to zabrzmi okropnie, ale gdyby nam się przydarzyła sroga zima, to przy tych wszystkich obecnych cięciach może ubyłoby przeszkadzaczy i koniec końców wyszłoby to na dobre całej okolicy. Już. Powiedziałem to. Przepraszam, ale takie jest moje zdanie.
Jeśli mam być szczery, uważam, że prawdziwe duchy to właśnie takie miejsca jak to. Zatęchłe, stare rudery sprzed wieków, które dzisiaj tylko niepotrzebnie straszą – te wszystkie skrzypiące podłogi, grzechoczące łańcuchy. Ci okropni zakapturzeni młodzieńcy o bladych, zabiedzonych twarzach, podobni do upiorów, jak ten zakonnik na zdjęciu A.S. Palmera. Wrzaski w środku nocy i widmowe kałuże krwi na chodniku przed barem, po których w południe nie ma już śladu. Można się tu poczuć doprawdy jak w gotyckiej powieści. Tego rodzaju ponure dzielnice obwieszone łopoczącymi szmatami to zmory naszych miast. Sama ich obecność jest oskarżeniem, wpędza ludzi w poczucie winy za rzeczy, które się działy, kiedy większości z nas nie było jeszcze na świecie. A przecież to nie nasza wina, że tyle osób z lenistwa nie chciało nic zrobić ze swoim życiem, poszukać dla siebie lepszego miejsca. Dajcie nam święty spokój.
O, proszę bardzo. Wielka psia kupa na środku chodnika. Obrzydliwość. Cud, że ją zauważyłem w tej mgle. Skoro Dennis Berridge był zmuszony mieszkać w takiej okolicy, to chyba marny był z niego nauczyciel fizyki. A może po prostu nie umiał się odnaleźć w obecnym systemie edukacji. Tak czy inaczej, musiał być rozgoryczony, że nie stać go na mieszkanie gdzie indziej. Czytając jego bloga, czułem, że ten facet miał w sobie mnóstwo gniewu. Często jest tak, że ludzie, którzy złośliwie oczerniają uzdrowicieli duchowych – bo tak o sobie myślę – że ci ludzie w głębi duszy są źli na siebie samych, sfrustrowani własnymi niepowodzeniami. Z kolei jego brat David wydaje się, na szczęście, dużo bardziej pogodzony ze sobą, otwarty i sympatyczny. Idzie dwa kroki z przodu i co jakiś czas zerka na mnie przez ramię, z tym swoim dziwnym uśmiechem, który zresztą w ciemnym świetle tutejszych latarni wygląda nieco upiornie. Powiem tak: ani trochę nie przypomina świetlistego kryształu. No ale biedaka spotkało nieszczęście, nie wolno o tym zapominać.
– Już blisko. Dom Dennisa jest na końcu tego zaułka. No, Bogu dziękować. Gdybyśmy poszli jeszcze dalej tą ulicą, chyba na wszelki wypadek zrobiłbym sobie zastrzyk na wściekliznę. Przepraszam, ale taka prawda. Ta mniejsza, w którą skręciliśmy, to rząd szeregowców z mniej lub bardziej zapuszczonymi ogródkami, większość furtek wisi na jednym zawiasie albo w ogóle ich nie ma. David skręca w prawo na wysypaną kamykami ścieżkę, a ja w ślad za nim. Dom wydaje się być w nieznacznie lepszym stanie niż pozostałe przy tej ulicy. Jest obdrapany, z drzwi frontowych obłazi farba, ale przynajmniej okna nie są wybite ani pozakrywane płytą gipsową jak w domu dwa numery wcześniej. Na drewnianym płocie ktoś narysował czarnym sprayem siurka, z którego tryskają, no, kropelki wiecie czego. Kto lubi oglądać takie rzeczy? Niektórzy mają naprawdę spaczone umysły.
– Wie pan co, pójdę sprawdzić, czy wszystkie okna i tylne drzwi są na swoim miejscu. Dennis trzymał klucz pod doniczką przy schodkach. Proszę sobie otworzyć i wejść. Gdyby się okazało, że odcięli prąd, w korytarzu jest duża latarka, tuż przy wejściu.
Trochę to dziwne, ale okej, sto funtów. Znalezienie po ciemku doniczki zajmuje mi dłuższą chwilę, podobnie jak otwarcie drzwi skostniałymi palcami. Kiedy wreszcie sięgam po latarkę, Berridge już wraca z obchodu i staje za mną w przejściu. W mroku nie widzę jego twarzy, ale domyślam się tego samego co zawsze zmęczonego, tępawego uśmiechu, który odsłania królicze zęby. Włączam latarkę. Kałuża światła w kolorze herbaty pada na pierwsze stopnie schodów. To chyba… nie. Czyżby? Zdaje się, że widzę staromodne pręty schodowe, mosiężne, jak za dawnych czasów. Nie do wiary. Czy naprawdę nauczyciela fizyki nie było stać na wykładzinę?
Berridge mija mnie, ale drzwi za sobą nie zamknął, dziękuję bardzo. Moja mama mawiała: w stodole się urodziłeś? Zamykam te drzwi, ale nie żeby od tego zrobiło się choć trochę cieplej. Właściwie to w środku jest nawet zimniej niż na dworze, a do tego jeszcze ten zapach – zapach cudzego mieszkania. W lepszych domach człowiek nie zwraca na niego uwagi, one wszystkie pachną odświeżaczem powietrza – tak jest u mnie – ale w tych biedniejszych czuć wszystkie paluszki rybne i brudne skarpetki z kilkudziesięciu lat, ten zapach odkłada się w meblach. Próbuję włączyć światło w korytarzu, ale pstryczek nie działa. Wątpię, żeby tak szybko odcięli prąd zmarłemu, więc pewnie zalegał z opłatami. Muszę to wszystko trochę przyspieszyć, zakasać rękawy, że tak powiem. Nie uśmiecha mi się zbyt długo tu siedzieć.
– Tak, proszę pana – mówię – tu jest doskonała atmosfera. Czuję obecność Dennisa, jakby stał gdzieś obok. Wyczuwam, że martwi się o pana, martwi się, że tak mocno pan przeżywa jego śmierć. Mówi, że nie chce, żeby pan cierpiał.
Unoszę rozedrgany snop latarki znad obmierzłej tapety i wyszczerbionej listwy i, jakżeby inaczej, znów mam przed sobą zbolały uśmiech i te śmieszne zęby.
– Tak, to bardzo w jego stylu. Zawsze bardzo się o siebie troszczyliśmy, jak to bliźniacy. Jak jeden miał kłopoty albo ktoś mu dokuczał, to drugi od razu wkraczał do akcji. Zwłaszcza Dennis. Z nas dwóch on zawsze był bardziej krewki.
Dlaczego mnie to nie dziwi? Po kimś, kto potrafi przez kilkanaście akapitów ujadać na kręgarzy i tym podobnych, trudno się spodziewać, że będzie panował nad sobą jak normalny człowiek. Bardzo się cieszę, że go nie poznałem. Musiał być straszny.
– Z tego, co pan mówi, to musiał być czuły i opiekuńczy człowiek. Proszę mi powiedzieć, czy miał jakąś rzecz, jakiś przedmiot, do którego był szczególnie przywiązany? Coś, czego mógłbym dotknąć? To mi nieraz ułatwia pracę, wzmacnia łączność. Ulubione pantofle, płyta, którą darzył sentymentem. Dowolna rzecz, która pomoże nawiązać z nim kontakt.
Znów ten uśmiech. Na twarzy Berridge’a migocze jakby cień politowania, wręcz wyższości – ale to pewnie tylko gra światła. Och, jak tu zimno. Lodowato.
– A wie pan – odpowiada – że chyba znalazłoby się coś takiego na górze. Da mi pan minutkę. Proszę się rozgościć w salonie.
Odwraca się i rusza ku schodom, potem ogląda się na mnie i… no nie. Mówi tak cicho, że ledwo słyszę. Pyta, czy chciałbym… nie wiem co. Herbatę? Proponuje mi filiżankę herbaty. Uśmiecham się uprzejmie i zaprzeczam ruchem głowy.
– Nie, nie, dziękuję. Proszę iść na górę, poczekam w salonie.
Odwraca się i wchodzi po schodach, nic sobie nie robiąc z ciemności, no ale to jasne, że zna ten dom lepiej niż ja. Przypuszczam, że bywał tu mnóstwo razy.
Popycham drzwi i omiatam salon promieniem latarki. Boże, aż przykro się robi na myśl, że ktoś musiał spędzić w tej norze ostatnie lata swojego życia. Trzy regały z książkami, na pierwszy rzut oka głównie nauka i fantastyka nau kowa. Telewizora brak. Dwa zapadnięte fotele po dwóch stronach starego grzejnika na prąd. Nie pamiętam, kiedy ostatnio taki widziałem. Słyszę, jak Berridge chodzi po piętrze w poszukiwaniu jakiegoś bibelotu, który będę mógł wykorzystać, gdy jak Wolkanie dokonam zlania jaźni. Obstawiam autograf Richarda Dawkinsa. Pewnie jeszcze chwilkę mu to zajmie, więc może tymczasem usiądę sobie w jednym z tych foteli i dam nogom odpocząć. Mam nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo. Jest pięć po wpół do dziewiątej. Jeśli się nie pospieszy, przegapię początek QI. Powiem tak: siedzenie po ciemku to nie jest moja ulubiona rozrywka w piątkowy wieczór.
A właśnie, ktoś do mnie dzwonił, kiedy wychodziłem. Skoro i tak czekam, aż kłapouchy skończy się roztkliwiać nad pamiątkami po bracie, sprawdzę chociaż, czy to aby nie kolejny klient. Sięgam do kieszeni płaszcza po schowany w buciku telefon. Słowo daję, że palce prawie mi zamarzły.
Jeszcze trochę i odpadną.
Wybieram na telefonie numer automatycznej sekretarki. Sekundy wloką się niemiłosiernie. Z góry, przez sufit, dobiega tup, tup, tup. Chyba jednak nie proponował mi herbaty, tak myślę teraz, kiedy się nad tym zastanawiam. To brzmiało jakoś inaczej. Jak „fantom” albo podobnie, tylko że to nie ma najmniejszego… O, wreszcie się połączyłem. Kobiecy głos informuje, że dzwoniono do mnie o ósmej. Następuje długa pauza, po niej w słuchawce rozlega się nagrana wiadomość.
Fanta. To było to słowo. „Ricky – powiedział – chcesz fantę?” Ale czemu akurat…
– Jeszcze raz dzień dobry, David Berridge z tej strony. Przepraszam pana, ale rozmawiałem z żoną i… przykro mi, ale nabrałem wątpliwości, czy powinienem się z panem spotkać. Zmarłemu bratu to by się chyba nie spodobało. Jeszcze raz przepraszam za niepotrzebne zawracanie głowy, dziękuję i życzę wszystkiego dobrego.
Co? Czy to jest… czy on zrobił mi żart, dzwoni z piętra, postanowił sobie ze mnie zakpić… nie, przecież to nie on dzwoni, tylko ja, na miłość boską. Na własny numer domowy. Sekretarka powiedziała, że telefon był o ósmej, a Berridge był wtedy ze mną, stał przy furtce. Musi być, niech mnie, musi być jakieś wytłumaczenie – uspokój się, Ricky – na pewno o czymś zapomniałem i za chwilę będę się śmiał z własnej głupoty. Bo jeśli David Berridge, jeśli on zadzwonił do mnie o ósmej, żeby odwołać wizytę, jeśli siedzi teraz w swoim domu, to…
Na górze zaskrzypiała deska. Ktoś schodzi po schodach.
Przepraszam.
Naprawdę przepraszam.
Przełożył Łukasz Witczak