NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Brown, Pierce - "Złoty syn" (wyd. 2024)

Wells, Martha - "Protokół buntu. Strategia wyjścia"

Ukazały się

Dresler-Janik, Elwira - "Córki bogini Mokosz"


 Delemhach - "Magia domowa. Tom 1"

 Martin, George R. R. - "Starcie królów" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Smoki i demony"

 antologia - "Felix, Net i Nika. Fantologia"

 antologia - "PoznAI przyszłość"

 Maszczyszyn, Jan - "Mare Orientale"

 Watson, Ian - "Pozoranci"

Linki

Erikson, Steven - "Krwawy trop"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Opowieści o Bauchelainie i Korbalu Broachu
Kolekcja: Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych
Tytuł oryginału: Blood Follows
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Data wydania: 2004
Oprawa: miękka
Tom cyklu: 1



Erikson, Steven - ''Krwawy trop''

Nad całym Smętnym Miastem Lalunią słychać
było bicie w dzwony. Ich dźwięk wypełniał wąskie, kręte zaułki,
uderzając we wstających o świcie, którzy pośpiesznie rozkładali swe
towary na rondach handlowych. Dzwony huczały, a ich dźwięk toczył się po
brudnych brukowcach ku nabrzeżom i szarym falom burzliwej zatoki. Ton
żelaza pobrzmiewał przenikliwą nutą histerii.
Echa owego przerażającego, niemilknącego
dźwięku sięgały do głębi krytych łupkową dachówką kurhanów, którym
wszystkie dzielnice Laluni zawdzięczały swe wybrzuszone ulice, pochyłe
domy i ciasne zaułki. Kopce te były starsze niż samo Smętne Miasto i
wszystkie dawno już dokładnie przetrząśnięto w bezowocnym poszukiwaniu
łupów. Przypominały strupy, dzioby pozostałe po jakiejś starożytnej
zarazie. Odgłos dzwonów przenikał aż do rozsypanych, połamanych kości,
pochowanych w wydrążonych kłodach wraz ze zbutwiałymi futrami,
kamiennymi narzędziami i bronią, paciorkami oraz biżuterią z kości bądź
muszelek, skulonymi szkieletami myśliwskich psów, a tu i ówdzie również
końmi, których głowy ucięto i ułożono u stóp ich panów. Wszystkie te
czaszki miały między lewym okiem a uchem dziurę po gwoździu. Echa niosły
się pośród umarłych, budząc cienie z wielusetletniej drzemki.
Kilka z owych przerażających duchów ocknęło
się w odpowiedzi na zew i wyłoniło się spod łupku, ziemi i ceramicznych
skorup w poprzedzającym nadejście świtu mroku, czując woń… kogoś,
czegoś. Potem wróciły do swych mrocznych domostw, a dla tych, którzy je
widzieli, dla tych, którzy wiedzieli cokolwiek o tego rodzaju istotach,
ich odejście przypominało raczej ucieczkę.
Na Rondzie Świątynnym, w miarę jak słońce
wznosiło się coraz wyżej nad położonymi w głębi lądu wzgórzami, studnie,
fontanny i kamienne misy wypełniały się nadmiarem monet. Na łożu z
miedzi lśniło gdzieniegdzie srebro i złoto. Pod otoczonymi wysokimi
murami sanktuariami Pożogi gromadziły się tłumy – pełne ulgi
bezpieczne w blasku wilgotnego poranka – które radowały się z odejścia
nagłej śmierci i dziękowały Śpiącej Bogini za to, że nadal się nie
budziła. Widziano też wielu lokajów wychodzących boczną furtką ze
świątyni Kaptura. To bogacze próbowali przekupić Pana Śmierci, licząc na
to, że obudzą się następnego dnia, ukojeni na duchu, w swych miękkich
łożach.
To dla mnichów Królowej Snów miniona noc
była powodem do żałoby ze względu na swój brzęczący tren żelaza,
naznaczoną bliznami nocną twarz cywilizacji. Owa twarz miała bowiem
imię, a brzmiało ono Morderstwo. Dlatego dzwony nie milkły, a na port
Laluni opadał całun złowróżbnego dźwięku – zimnego, twardego dźwięku,
przed którym nie było ucieczki…
…podczas gdy w zaułku za niewielką
rezydencją przy Niskiej Drodze Kupieckiej, wróżbita posługujący się
Talią Smoków hałaśliwie uwalniał się od swego śniadania złożonego z
owoców granatu, chleba, suszonych śliwek oraz rozcieńczonego wina,
otoczony pierścieniem psów, które cierpliwie czekały na swoją kolej.
Drzwi zamknęły się z hukiem za Emanciporem
Reese’em, wstrząsając lichym zatrzaskiem, po czym znowu zwisły na
wytartych, skórzanych zawiasach. Mężczyzna wpatrzył się w wąski,
cuchnący stęchlizną korytarz, który miał przed sobą. Ulokowaną na
wysokości pasa wnękę po jego prawej stronie oświetlała pojedyncza łojowa
świeczka. W jej blasku widać było plamy wilgoci, spękany tynk oraz
maleńki kamienny ołtarzyk Siostry Soliel, pokryty zwiędłymi główkami
kwiatów. Na tylnej ścianie, sześć kroków od miejsca, w którym stał,
korytarz otwierał się na obie strony. Wisiał tam potężny pałasz z
czarnego żelaza o poprzecznym jelcu i gałce z brązu. Zapewne rdza
połączyła go już w jedną całość ze spatynowaną pochwą. Gdy Emancipor
patrzył na broń swej młodości, jego poorana bruzdami, ogorzała od słońca
twarz wyrażała przygnębienie, zwłaszcza wokół oczu. Czuł każde z
sześciu, może siedmiu dziesięcioleci swego życia.
Jego żona uciszyła się w kuchni, zajęta
podgrzewaniem mokrego piasku. Garnek po porannej owsiance oraz talerze
stojące obok niego na drewnianej ladzie nadal czekały na wyszorowanie.
Widział ją oczyma wyobraźni: gruba, nieruchoma niewiasta, wypuszczająca
z płuc swe krótkie, płytkie, coraz bardziej nerwowe oddechy.
–To ty, Mancy?
Zawahał się. Mógł to zrobić. Cofnąć się,
wyjść na ulicę. Znał się na sondowaniu i umiał wiązać węzły. Wszystkie
rodzaje węzłów. Niestraszny mu był kołyszący się pokład. Mógł opuścić to
cholerne, zawszone miasto, porzucić tę kobietę i wrzeszczące, mizdrzące
się bachory, które spłodzili. Mógł… uciec.
–Tak, kochanie – odparł z westchnieniem.
–Czemu nie jesteś w pracy? – zapytała
bardziej piskliwym głosem.
Zaczerpnął głęboko tchu.
–Zostałem… – przerwał, a potem dokończył,
wypowiadając drugie słowo głośno i wyraźnie: – …bezrobotnym.
–Słucham?
–Bezrobotnym.
–Wylał cię? Wylał? Ty głupi, nieudolny…
–Dzwony! – krzyknął. – Dzwony! Nie słyszysz
dzwonów?
W kuchni zaległa cisza.
–Siostry zmiłujcie się! – usłyszał nagle. –
Ty idioto! Czemu nie idziesz szukać pracy? Znajdź sobie nową robotę.
Jeśli wydaje ci się, że pozwolę ci się tu obijać, podczas gdy nasze
dzieci stracą możliwość nauki…
Emancipor westchnął.
Kochana Subly. Zawsze była taka praktyczna.
–Już idę, kochanie.
–Wróć, jak znajdziesz robotę. Dobrą robotę.
Przyszłość naszych dzieci…
Zatrzasnął za sobą drzwi i wbił wzrok w
ulicę. Dzwony nadal nie milkły. Robiło się coraz upalniej. W powietrzu
unosił się fetor nieczystości, gnijących małży oraz ludzkiego i
zwierzęcego potu. Subly niemalże sprzedała własną duszę w zamian za
stary, zniszczony dom, który miał za plecami – czy raczej za dzielnicę,
w której się znajdował. Zdaniem Emancipora śmierdziało tu tak samo, jak
we wszystkich innych dzielnicach, w których wcześniej mieszkali.
Pomijając być może fakt, że rozmaitość gnijących w rynsztokach warzyw
była tu większa.
„Lokalizacja, Mancy. Wszystko zależy od
lokalizacji.”
Po drugiej stronie ulicy Sturge Weaver
wylazł przed swój sklep, by otworzyć zamek żaluzji i odsunąć je na boki.
Co chwila spoglądał znacząco na niskie wzgórze kurhanu wznoszące się na
ulicy między ich domami.
Ten ospały pierdziel wszystko słyszał. Nie
szkodzi. Subly upora się z garnkiem i talerzami w rekordowym czasie, a
potem wyjdzie na ulicę i zacznie trzepać jadaczką, wytrzeszczając
szeroko oczy w poszukiwaniu współczucia czy czego tam.
To prawda, że musiał znaleźć nową robotę
przed zmierzchem, bo inaczej cały szacunek, który udało mu się zdobyć w
ciągu sześciu ostatnich miesięcy, zniknie szybciej niż płomień świecy na
huraganie, wróci ponure przezwisko „Niefartowny Mancy”, duch dawnych
czasów podążający za jego cieniem, i sąsiedzi tacy jak Sturge Weaver
znowu zaczną czynić znaki chroniące przed złem, gdy tylko ich drogi się
skrzyżują.
Robota. W tej chwili nie liczyło się nic
innego. Mniejsza z tym, że, odkąd nastała nowa pora roku, w mieście
grasował jakiś szaleniec i co rano znajdowano straszliwie okaleczone
ciała mieszkańców Smętnej Laluni. Ich oczy nic nie wyrażały – o ile
nadal mieli oczy – a ich ciała… wszystkie te brakujące części. Emancipor
zadrżał. Mniejsza z tym, że pan Baltro nie będzie już nigdy potrzebował
stangreta – pomijając garstkę bladych, zgarbionych grabarzy, którzy
zabiorą go w ostatnią podróż do katakumb, w których spoczywali jego
przodkowie, na zawsze kładącą kres jego rodowi.
Emancipor otrząsnął się. Gdyby nie
makabryczny etap przejściowy, mógłby niemal zazdrościć kupcowi tej
ostatniej podróży.
Przynajmniej znalazłbym wreszcie ciszę. Nie
chodzi mi oczywiście o Subly, ale o dzwony. Cholerne, jękliwe, wiecznie
gderające dzwony…


Dodano: 2006-04-29 10:27:49
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Grimwood, Ken - "Powtórka"


 Salik, Magdalena - "Wściek"

 Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

 Sherriff, R.C. - "Rękopis Hopkinsa"

 Kelly, Greta - "Lodowa Korona"

 Harpman, Jacqueline - "Ja, która nie poznałam mężczyzn"

 Baldree, Travis - "Księgarnie i kościopył"

 Herbert, Brian & Anderson, Kevin J. - "Dziedzic Kaladanu"

Fragmenty

 Maszczyszyn, Jan - "Mare Orientale"

 Marryat, Frederick - "Statek widmo"

 Kluczek, Stanisław - "Zamek Gardłorzeziec"

 Pettersen, Siri - "Srebrne Gardło"

 Wyndham, John - "Dzień tryfidów"

 Wells, Martha - "Wiedźmi król. Witch King"

 Howey, Hugh - "Zmiana"

 Silverberg, Robert - "W dół do ziemi" (Wymiary)

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS