NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Diaczenko, Marina i Siergiej - "Następca"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Diaczenko, Marina i Siergiej - "Tułacze"
Tytuł oryginału: Преемник
Tłumaczenie: Witold Jabłoński
Data wydania: Marzec 2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-89951-92-2
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 388
Cena: 35,90 zł
Tom cyklu: 3



Diaczenko, Marina i Siergiej - "Następca"

Rozdział pierwszy

A jednak zdążyliśmy! Szczęśliwie brama miejska zatrzasnęła się za naszymi plecami, a mogła przed nosem. Nie bez powodu Flobaster wrzeszczał na nas całą drogę. Spóźnialiśmy się, ponieważ o świcie złamaliśmy oś, a stało się tak dlatego, że senny Mucha przegapił wybój na drodze. Był senny, gdyż Flobaster, nie żałując pochodni, męczył nas próbą prawie do rana… Musieliśmy odwiedzić kuźnię. Flobaster ochrypł, targując się z kowalem, potem splunął, zapłacił i raz jeszcze zbił Muchę.
Oczywiście wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni, by się radować, że jednak zdążyliśmy wjechać do miasta, przepełnionego rozbawionymi tłumami. A cóż dopiero będzie jutro… Nikt z nas nie podniósł nawet głowy, żeby nacieszyć wzrok wysokimi dachami i złotymi chorągiewkami. Tylko Mucha, któremu wszystko było obojętne, słysząc wiwaty rozdziawił w ziewnięciu swoje małe usteczka.
Główny plac okazał się całkowicie zapchany wozami i namiotami rozsądniejszych konkurentów. Udało się w końcu ciężko wywalczyć kąt, w którym ledwie zmieściły się nasze trzy wozy. Po naszej lewej stronie znajdował się cyrk wędrowny, gdzie w klatce pod gołym niebem smętnie ziewał zagłodzony niedźwiedź. Po prawej był teatrzyk kukiełkowy: z otwartych skrzyń sterczały drewniane nogi wielkich marionetek. Naprzeciwko rozłożyli się obozem nasi starzy znajomi, komedianci z wybrzeża. Zdarzało się nam spotykać ich na niezliczonych jarmarkach i często ujmowali nam sporą część zarobku. Właśnie sprawnie zbijali podesty. Flobaster nachmurzył się. Odeszłam na bok, żeby cichutko parsknąć: cha, cha, czyżby staruszek miał nadzieję być tutaj pierwszym i jedynym? To przecież oczywiste, że na tutejszy Dzień Wszelkiej Radości przyjeżdżają wszyscy, nawet z bardzo dalekich stron, tylko pod jednym warunkiem. Warunek był bardzo prosty. Pierwszy numer programu powinien zawierać ścinanie głowy, wszystko jedno czyjej. Dziwny gust mają ci mieszczanie. Weźmy chociażby tę zabawną kukłę wisielca, przyozdabiającą gmach sądu…
Święto rozpoczęło się o świcie.
Nawet my daliśmy się lekko zwariować, chociaż byliśmy doświadczonymi aktorami, nie zgrają wiejskich amatorów. Zdarzały się nam po drodze różne świąteczne parady i karnawały. Miasto było bogate i bardzo z siebie zadowolone. Lokaje w liberiach niemal pękali z dumy, stojąc na tylnych resorach złocistych karet. Kramy uginały się pod stosami drogich, wyborowych towarów. Mieszczanie, odziani w swoje najlepsze szaty, pląsali na placu w takt bębnów i skrzypiec. Nawet bezpańskie psy wydawały się szacowne i pełne wysokiego mniemania o sobie. Żonglerzy przerzucali się płonącymi łuczywami. Linoskoczkowie tańczyli na linach rozpiętych wysoko nad głowami widzów. Było ich tylu, że gdyby zeszli na dół, spokojnie mogliby zapełnić niewielką wioskę. Ktoś w opiętym, czarnym trykocie miotał się w gęstej sznurowej sieci, podobny jednocześnie do muchy i pająka. Nawiasem mówiąc, Mucha nie omieszkał ściągnąć czegoś z najbliższego straganu i pochwalić się tym Flobasterowi, ten zaś długo targał go za ucho, wskazując migające tu i ówdzie czerwono-białe uniformy straży.
Czekaliśmy na naszą chwilę.
Na pierwszy ogień poszły marionetki, za pomocą których znacznie łatwiej przedstawić ścinanie głowy. Zagrali jakąś krótką, głupawą farsę. Głowa głównego bohatera spadła na deski jak korek od butelki musującego wina. Chudziutka, wygłodniała dziewczynka obeszła publiczność z nadstawioną czapeczką. Mało dawali. Widocznie spektakl się nie spodobał.
Potem zaryczał niedźwiedź. Potężnie zbudowany pogromca w jaskrawoczerwonym trykocie przerzucał w powietrzu malutkiego chłopaczka, jak ofiarne jagniątko, a na koniec numeru udał, że urywa mu główkę. W odpowiedniej chwili dzieciak zwinął się w pół. Przez moment czułam strach. Kto ich tam wie, tych cyrkowców…
Po chwili jednak chłopaczek wyprostował się, jak gdyby nigdy nic. Niedźwiedź, podobny trochę do starego, wysłużonego psa, przeszedł się niechętnie na tylnych łapach i w nadstawioną czapkę niezwłocznie posypały się monety.
Południowcy z wybrzeża ustąpili nam kolejkę. Ich szef machnął do Flobastera: zaczynaj!
Przygotowaliśmy na Dzień Wszelkiej Radości Opowieść o dzielnym Ollalu i nieszczęsnej Róży. Nieszczęsną Różę grała naturalnie Gezina, oczywiście nie ja. Wygłaszała wielki monolog do zakochanego w niej bez pamięci Ollala i zaraz potem opłakiwała go, kiedy na scenie zjawił się kat w czerwieni i odrąbał amantowi głowę. Sztukę napisał Flobaster. Nigdy nie miałam odwagi go zapytać, za co konkretnie cierpiał urodziwy Ollal?
Zagrał go Barian, tradycyjnie grywający w naszej trupie wszystkich bohaterskich amantów, chociaż niekoniecznie było to jego emploi. Nie był już taki młody… Flobaster przewidywał dla niego w niedalekiej przyszłości role szacownych ojców. Któż jednak, warto spytać, miałby w kolejnych spektaklach wzdychać do Geziny? Mucha zapowiadał się dobrze, lecz na razie miał tylko piętnaście lat i sięgał naszej heroinie do ramienia…
Podglądałam zza kurtyny, jak przepiękna Róża, efektownie rozpościerając fałdy sukni i rozpuszczone włosy na scenicznych deskach, użalała się Ollalowi i publiczności na okrucieństwo swego losu. Śliczna Gezina, szczupła, z pysznym biustem, gładką, różową twarzyczką i niebieskimi oczętami porcelanowej lalki, zawsze mogła liczyć na uznanie widzów. Toteż całe jej aktorstwo składało się z romantycznych okrzyków i żałosnych westchnień. No cóż, więcej nie było trzeba, zwłaszcza, gdy przy scenie śmierci ukochanego udało się jej uronić parę łez.
Właśnie ze dwie łezki błyszczały na rzęsach aktorki. Widzowie przycichli.
Za kulisami rozległy się ciężkie kroki oprawcy. Flobaster w czerwonym kostiumie starał się tupać jak najgłośniej. Urodziwy Ollal położył głowę na pieńku. Kat popisywał się chwilę, strasząc piękną Różę wielkim, ostrym toporem, potem zamachnął się szeroko i opuścił swój oręż na szyję Bariana.
Zgodnie z pomysłem Flobastera, pieniek był ukryty za zasłonką, tak więc widzowie mogli zobaczyć tylko plecy ofiary i zamach topora. Potem ktoś – tym kimś byłam oczywiście ja – podawał za kurtyną odrąbaną głowę.
Ach, cóż to była za głowa! Flobaster długo i starannie lepił ją z masy papierowej, zmiękczonej wodą i klejem. Wyszła całkiem podobna do Bariana, była jednak sinawa i spływająca potokami krwi z przeciętej szyi. Strach było na nią patrzeć. Kiedy kat zrywał chustę z leżącego na tacy przedmiotu, chwytał głowę za włosy z pakuł i pokazywał publice, niejedna dama mogłaby omdleć. Flobaster był niezmiernie dumny ze swego dzieła.
Tak więc zamachnął się toporem, ja zaś przygotowałam dla niego tacę z głową nieszczęsnego Ollala. W tej właśnie chwili wpadł mi w oko rekwizyt, przeznaczony do farsy o chciwej pastuszce.
Spora główka kapusty.
Wielkie nieba, czemu to zrobiłam?!
Jakby mnie coś opętało. Odłożyłam na bok straszną głowę z papieru, umieściłam na tacy kapuściany czerep i przykryłam chustą. Piękna Róża łkała, kryjąc w dłoniach twarzyczkę. Widoczny dla widzów korpus Bariana ostatni raz drgnął i znieruchomiał.
Kat schylił się nad pieńkiem. Ujrzałam wyciągniętą dłoń Flobastera. Za późno już było coś zmienić. Podałam tacę…
Cóż to była za chwila! Miotały mną dwa równorzędne uczucia: strach przed razami Flobastera i żarliwa ciekawość, co stanie się za chwilę na scenie… Drugie z tych uczuć było chyba silniejsze. Trzęsąc się, przylgnęłam do kurtyny…
Piękna Róża wciąż łkała. Kat zademonstrował jej tacę, spojrzał srogo na publiczność i zerwał przykrycie.
Wielkie nieba!
Takiej ciszy nie było na tym placu chyba od dnia, kiedy został wytyczony. Po chwili rozległ się jednak taki ryk śmiechu, że stada gołębi poderwały się z dachów i chorągiewek.
Nikt nie widział twarzy Flobastera, ukrytej za czerwoną katowską maską. Wyznaję, że na to liczyłam.
Przecudna Róża rozwarła swoje cudne usteczka tak szeroko, że mogłaby wlecieć przez nie sporej wielkości wrona. Na jej twarzy zastygło szczere zdumienie, jakiego drugorzędna aktorka Gezina nigdy w życiu nie zdołałaby odegrać. Tłum zanosił się śmiechem. Ze wszystkich bud jarmarcznych wysunęły się zaciekawione głowy konkurentów. Cóż tak bardzo poruszyło zblazowanych widzów, którzy niejedno widzieli?
Wobec tego Flobaster zrobił jedyne, co było możliwe: chwycił za głąb kapuściany i uniósł patetycznym gestem nad głową…
Gezina wpadła za kurtynę i wczepiła mi się pazurami we włosy.
- Ty to zrobiłaś? Ty zrobiłaś? Ty?!
Flobaster powoli zdjął z siebie katowski kostium. Jego twarz wyrażała całkowity spokój.
- Mistrzu Flo, ona to zrobiła! Zepsuła mi najlepszą scenę! Zepsuła nam przedstawienie! Ona…
- Cicho, Gezino – rzucił Flobaster.
Pojawił się jak zawsze zaspany Mucha. Tacka na datki była przepełniona, monety ułożyły się w stosik, przebłyskujący tu i ówdzie srebrem.
- Cicho, Gezino – powtórzył szef. – To ja jej kazałem.
Tym razem to ja szeroko rozdziawiłam gębę.
- Naprawdę? – podchwycił, wcale nie zaskoczony, Barian. – To mi się całkiem spodobało… Niespodziewany efekt. Publice także się spodobało, co, Mucha?
Gezina spurpurowiała na twarzy, zalała się łzami, prychnęła i odeszła. Zrobiło mi się jej żal. Chyba nie powinnam była jej tego robić. Była całkiem pozbawiona poczucia humoru i na pewno teraz będzie długo nad tym boleć.
- Chodźmy – rzekł do mnie Flobaster.
Kiedy zapadła za nami płachta wozu, chwycił mnie mocno za ucho i wykręcił je z całej siły.
Biedny Mucha, skoro codziennie doświadczał czegoś takiego! Pociemniało mi w oczach z bólu, a kiedy znów mogłam zobaczyć mego dręczyciela, okazało się, że patrzę na niego przez zasłonę łez.
- Myślisz, że wszystko ci wolno? – zapytał i znowu wyciągnął dłoń w stronę obolałego ucha.
Odskoczyłam jak mogłam najdalej.
- Tylko spróbuj – zagroził przez zaciśnięte zęby – spróbuj raz jeszcze… Skórę zedrę!
- Widzom się spodobało! – zajęczałam, łykając łzy. – I datki były większe niż…
Podskoczył do mnie. Zamilkłam, przywierając plecami do brezentowej ścianki.
Chwycił mnie za drugie ucho. Przymknęłam powieki. Przytrzymał je, jakby się namyślając, potem puścił.
- Jak będziesz dalej tak psocić, sprzedam cię do cyrku.
Odszedł. Pomyślałam: i tak mi uszło na sucho. Za coś takiego powinnam była dostać batem. Swoją drogą, Flobaster nigdy by mi pewnie nie wybaczył tego wyczynu, gdyby nie miał na scenie maski, skrywającej jego wybałuszone ze zdumienia oczy.

Właściciel oberży „Pod Ryjówką” był z natury milkliwy.
Był także pamiętliwy. Dobrze wiedział, jakie wino podać swemu dzisiejszemu gościowi. Może nie zawsze było to dlań oczywiste, lecz ten klient był ważną i powszechnie szanowaną w mieście osobistością…
Dobrze także rozumiał, że tego dnia gość pragnie pozostać niezauważony. Od rana czekał na niego stolik odgrodzony parawanem od świętującej ciżby.
Od kilku lat ten znakomity gość przychodził tutaj i siadał przy odosobnionym stoliku, by niespiesznie spełnić puchar swego wytrawnego napoju.
Karczmarz, obserwujący od dawna ten prywatny rytuał, wiedział też, co stanie się później.
Kiedy szklanica specjalnego gościa w połowie pustoszała, w drzwiach pojawiała się wysoka, tykowata postać. Nieznajomy musiał pochylić głowę pod niską framugą, inaczej nie zdołałby wejść. Ogarniał wnętrze lokalu obojętnym spojrzeniem. Przybysz był suchym jak szczapa, jasnookim starcem. Skinąwszy karczmarzowi, za każdym razem kierował się prosto do stolika za parawanem. Oberżysta pamiętał, jakie wino preferuje nieznajomy. Smak przybysza nieco różnił się od gustu jego współbiesiadnika.
Oberżysta byłby gotów przysiąc, że ci dwaj nigdy ze sobą nie rozmawiali. Szacowny obywatel dopijał w milczeniu swą połowę szklanicy. Starzec odchodził potem, ledwie skosztowawszy trunku. Osamotniony gość zamawiał wtedy jeszcze jeden pucharek z dobrą zakąską. Jeśli wcześniej skrywał napięcie pod maską wesołości, teraz karczmarz widział w jego oczach ulgę, a także jakby rozczarowanie. Płacąc hojnie, szanowny mieszczanin opuszczał karczmę, żegnając gospodarza skinieniem głowy.
Ten dobrze wiedział, jaką niesamowitą ciekawość wywołałby u sąsiadów, gdyby opowiedział im o tych niezwykłych zachowaniach, powtarzających się co roku, zawsze w Dzień Wszelkiej Radości. Nie wątpił, że plotkarskie kumoszki rozniosłyby to po całym mieście, lecz był z natury milczkiem.
Być może także coś, co wyczuwał swym bystrym umysłem, nakazywało mu zachować milczenie.

Tymczasem świąteczne zabawy toczyły się swoim torem.
Nasi rywale południowcy przedstawili szanownej publiczności monumentalne i pompatyczne dzieło. Na początku obwieszczono, że wszyscy zobaczą Historię Zakonu Łasza. Tłum przed naszym podestem powoli zwracał się w przeciwną stronę. My również poszliśmy oglądać.
Historia zaczynała się odrąbaniem głowy wielkiej szmacianej kukły. Nawiasem mówiąc, głowa była przypięta guzikami do kołnierza. Potem pojawiło się Święte Widziadło Łasza. Był nim rosły chłopak na szczudłach, zakutany po same oczy w szarą opończę. Skraj peleryny, zgodnie z zamysłem autora, był obwieszony robakami. Aby widzowie skojarzyli ją z głęboką mogiłą, nie zaś z kufrem pełnym moli, ktoś przyszył do podszewki kilka tłustych gąsienic. Wielkie nieba! Wciąż żywych, wijących się, jakby Widziadło wybierało się właśnie na połów ryb.
Publiczność była poruszona. Dzieci zapiszczały ze strachu, Święte Widziadło zawyło, jak marcowy kot… To się właśnie nazywa chwyt pod publiczkę! Gdyby Łasz wyglądał tak rzeczywiście, czy znalazłby wyznawców?
Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo nagle pojawili się na scenie również słudzy Zakonu! Było ich aż czterech, jako że południowcy stanowili trupę liczniejszą od naszej. Z przodu wyglądali jak zakapturzone kukły, z tyłu zaś każdy miał namalowany szkielet, co miało alegorycznie wyrażać, że bracia Łasza rozsiewali śmierć. Publiczność klaskała. Jak słyszałam, wśród mieszczan zostało jeszcze sporo pamiętających Czarny Mór, który dziewiętnaście lat temu pochłonął połowę mieszkańców okręgu. Powiadano, że sprowadzili go właśnie słudzy Łasza…
Na szczęście nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Moja chuderlawa, blada matka lubiła opowiadać, jaki potężny, bogaty i wspaniały był kiedyś nasz ród. Zaraza zniszczyła go w ciągu paru dni: dziadek, babcia, wujek, ciotki i kuzyni spoczęli we wspólnej mogile, dom został spalony, majątek rozgrabiony. Z całej rodziny ocaleli tylko moja matka z młodszym bratem. Resztki fortuny stopniały w ciągu bez mała dziesięciu lat. Spędzałam dzieciństwo w ogromnej komnacie, pełnej rasowych psów i nieporządnie porozrzucanych cennych ksiąg. Po śmierci matki wujaszek oddał mnie do przytułku, z którego wykupił mnie Flobaster.
W tej chwili właśnie dyszał ciężko nad moim uchem. Jasne było, że południowcy odniosą sukces i będziemy musieli zdrowo się napocić, żeby przyciągnąć z powrotem głupią publikę.
Historia Zakonu zakończyła się ku ogólnemu zadowoleniu: rumiana damulka, wyobrażająca Sprawiedliwość, zapędziła „braci Łasza” do otwartej w porę zapadni, gdzie długo jeszcze jęczeli i narzekali. Widzowie klaskali jak szaleni. Flobaster miał kwaśną minę. Syknął wściekle na Muchę, który także chciał klaskać.
Nie zaczynaliśmy swego występu jeszcze przez pół godziny, ponieważ tymczasem zdarzył się pojedynek doboszów. Obaj byli obwieszeni swymi instrumentami. Na ziemi stał jeszcze jeden, wyglądający jak monstrualny pień, ogromny taraban. Werble dudniły aż uszy puchły. Tłum przyklaskiwał i gwizdał do rytmu. Biedacy wyłazili wprost ze skóry, ich bębenki wyły i płakały, lecz nie mogli się wzajemnie pokonać. W końcu właściciel tego wielkiego wskoczył nań i zatupał ze wszystkich sił, podskakując i wywołując tym burzę oklasków. W tym momencie skóra pękła z trzaskiem i dobosz wpadł do środka. Taki był koniec pojedynku.
Przyszedł czas na nas. Na żer publiczności została rzucona Baśń o księżniczce i jednorożcu.
Bardzo lubiłam tę sztukę. Flobaster kupił ją od jakiegoś wędrownego pismaka. Opowiadała o księżniczce (Gezina), która pokochała ubogiego młodzieńca (Barian). Zły czarownik zamienił go w jednorożca. Co prawda, według mnie, skoro był to zły mag, nie powinien zamieniać go akurat w tak piękne stworzenie! Mógł wybrać coś brzydszego: wiadro pomyj albo dziurawy kaftan… Spróbujcie jednak wystawić spektakl, w którym bohater występuje pod postacią brudnego wiadra…
Maga grał Fantin, nasz etatowy czarny charakter. Jak nikt umiał groźnie marszczyć brwi, wykrzywiać usta i cedzić złowieszczo każde słowo. Prawdę mówiąc, nie potrafił niczego innego. W rzeczywistości był poczciwy i głupawy. Tacy są również potrzebni.
Barian i Gezina śpiewali w duecie. Srebrzysty sopran solistki wywoływał zawrót głowy nie tylko u kupców na jarmarkach, lecz nawet u wielkich panów. Artystka jednak nie pozwalała sobie z nikim na całusy bez „prawdziwej miłości”. Z tego co pamiętam, przeżyła co najmniej sześć, może siedem takich miłości.
Spektakl szedł dosyć monotonnie, pod koniec widzowie zaczęli się nudzić. Trochę poprawiła sytuację scena przeistoczenia. Mucha walił ze wszystkich sił w miedzianą tarczę, Flobaster potrząsał arkuszem blachy, a Barian wił się w kłębach dymu (podłożyłam pod sceną kiść wilgotnej, tlącej się słomy). A jednak im bliżej finału, tłumek przed naszym teatrzykiem zastanawiająco rzedniał.
Południowcy szczerzyli białe zęby. Trzeba było ratować sprawę.
Mucha szybciutko obiegł publiczność z tacką, która nie zapełniła się nawet do połowy i zapowiedział Farsę o rogaczu. Przybyło nam paru zaciekawionych widzów i w tym momencie zauważyłam Jasnowłosego Pana.
To było nieuniknione. Przewyższał otoczenie o głowę, jaśniał niczym morska latarnia nad rozkołysanymi falami. Miał niesamowicie błękitne oczy, błyszczące jak bryłki lodu w słonecznych promieniach. Nie był już młody, lecz nie wypadało go też nazwać starym. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przystojnego oblicza. Wyglądał jak żywy posąg wielkiego wojownika. Spoglądał w naszą stronę, wyraźnie zastanawiając się: zostać, czy odejść.
Nie odchodź, Jasnowłosy!
Ledwie doczekałam, aż Flobaster przebrany za kancelistę skończy swój monolog. Grał surowego męża, którego żona miała być wcieloną cnotą.
Dopowiadał jeszcze ostatnie słowa, gdy wybiegłam na scenę z wypchanym biustem i takimże zadkiem. Wyleciałam jak z procy. Wśród publiczności liczył się dla mnie w tej chwili tylko jeden widz.
Ach, jestem znudzoną żoneczką, jakże cnotliwą: może by tak dobry małżonek pozwolił mi wyszywać z przyjaciółeczką?
Przyjaciółka wyszła zza kulis, kołysząc się na wysokich obcasach. Dzierżyła tamborek wielkości obrusa. Podczas, gdy śpiewałam: „Ach, przyjaciółeczko, jaki to trudny ścieg, jaki dziwny wzór…” z tejże opadały kolejno kapelusik, pantofelki, woalka, suknia i gorset…
Mucha został w samych kalesonkach. Z przodu sterczała wielka, gruba marchew. Dwoje spiskowców schowało się po chwili za wiszącym prześcieradłem, zarówno przed „mężem”, jak i publicznością.
Tę scenę można grać do oporu.
Stykając się czołami, ja i Mucha jęczeliśmy i wyli, dysząc chrapliwie i kręcąc biodrami. Co pewien czas wystawiałam zza zasłony gołe kolano, a chłopak rytmicznie wstrząsał materiał chudym zadkiem. Udawaliśmy rozkosz, jak umieliśmy. Jego czarne oczy płonęły, na górnej wardze pojawiły się krople potu. Podejrzewałam, że w tym momencie odniósłby sukces nawet bez marchewki…
Flobaster wygłaszał tymczasem monolog. W jego głosie dźwięczało tak szczere samozadowolenie, że widzowie pokładali się ze śmiechu.
Wznosząc ręce, deklamował:
O, czasy! O, obyczaje! O, biada!
Wszędzie zgubne przykłady…
Niech będę psem łańcuchowym,
Lecz nigdy wzrok rozpustnika,
Nie tknie mej żonki uczciwej…
Za jego plecami rozwinęła się dyskretnie zasłona. Niewidoczny dla widzów Barian skrył się za plecami „męża” i po chwili, ku zadziwieniu publiki, z głowy Flobastera zaczęły wyrastać, najpierw ostre koniuszki, potem pierwsze rozwidlenia, aż wreszcie ukazało się potężne, rozłożyste poroże!
Tłum gruchnął śmiechem, trzymając się za brzuchy. Rogi wyrastały wciąż wyżej i wyżej, dopóki nie wczepiły się w potylicę Flobastera. Barian zniknął za kotarą.
Flobaster uniósł znacząco palec.
Może pójdę do lubej mej, spojrzeć,
Jak razem z poczciwą druhną
Udatnie hafty wyszywa;
Niewinna niczym gołąbek,
Bielsza niż biały króliczek…
Owym „króliczkiem” ostatecznie załatwił publikę.
- Idź! – zawył ktoś z tłumu. – Idź, poczciwino, zobaczyć swego króliczka!
Flobaster wygiął sceptycznie usta i wskazał na swe rachunki.
- Ciężka praca nie pozwoli mi się oderwać nawet na chwilę…
Jego oblicze, zwieńczone imponującym porożem, było tak przepełnione powagą i dostojeństwem, że nawet ja, choć widziałam to już ze dwieście razy, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Flobaster mógł sobie być samolubem, tyranem i skąpiradłem, był jednak wielkim aktorem. I wiele mu za to można było wybaczyć…
Farsa zbliżała się do finału. Przez dziurkę w naciągniętym na stelażu płótnie dostrzegłam w końcu swego Jasnowłosego Pana.
Wielkie nieba, nie śmiał się, tylko rżał niczym rozhukany źrebak. Jego twarz utraciła arystokratyczną bladość i zrobiła się czerwona jak burak. Rechotał do rozpuku, spoglądając na rogi Flobastera. Miałam ochotę wyskoczyć i zawołać na cały plac: to ja wymyśliłam ten trik! Śmiejecie się z tego, co wymyśliłam! Nikt inny, tylko ja!
Oczywiście nie zrobiłam tego. Mucha wypełzł na czworakach zza zasłonki w przekrzywionym gorsecie i niedbale naciągniętej sukni. „Mąż” doszedł do wniosku, że wyszywałyśmy nie oszczędzając rąk. Tłum szaleńczo klaskał.
Trzykrotnie wychodziliśmy do ukłonów. Dygając niezgrabnie, panicznie szukałam wzrokiem… Zgubiłam go, zgubiłam!
Po chwili ujrzałam go tuż przed podestem. Jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem! Flobaster i Mucha dawno zniknęli za kulisami, ja zaś kłaniałam się jak nakręcona lalka, dopóki Jasnowłosy nie przywołał mnie zgiętym palcem.
W mojej garści niewiadomym sposobem pojawiła się ciepła, złota moneta. Jego pełne usta poruszyły się. Mówił coś do mnie (do mnie!), lecz nie rozróżniałam słów.
Cudowna chwila trwała tak długo, dopóki bezlitosna dłoń Flobastera nie wywlokła mnie za kotarę…
Obnosiłam się ze złotą monetą pół dnia. Było oczywiste, że stanie się dla mnie talizmanem na całe życie. Jednak następnego dnia zdrowy rozsądek wziął górę nad romantycznym porywem. Talizman zamienił się w garść srebrników oraz kapelusz z kokardą, sznurowaną suknię i wesołą ucztę dla całej naszej kompanii.

Ciężki stół obiadowy, otoczony kręgiem wystraszonych krzeseł, wbił się w kąt i stamtąd był świadkiem pojedynku.
Luar atakował, wyskakiwał w dalekich wypadach, całą duszę wkładając w końcówkę przytępionej klingi. Jego przeciwnik prawie nie ruszał się z miejsca. Luar rzucał się na niego z różnych stron jak szczeniak na kamienny słup.
Zwabiona hałasem kucharka, zajrzała przez drzwi strachliwie. Na jej widok przeciwnik Luara ożywił się i dalej parując oraz uchylając się przed ciosami, przypomniał sobie o śniadaniu. Kucharka niepewnie pokiwała głową, wymamrotała parę zachęcająco brzmiących słów, po czym zniknęła.
- Nogi, nogi, nogi! – krzyczał partner, zwracając się znów do chłopaka. – Nie ruszasz nimi jak trzeba!
Luar zwiększył tempo. Strugi potu ściekały mu na kołnierz.
Przeciwnik cofnął się o krok i opuścił szpadę.
- Odpocznijmy.
- Nie jestem zmęczony! – sprzeciwił się zadyszany młodzieniec.
- Mimo wszystko odpocznijmy… Ja odpocznę.
- Nie musisz.
- Ach tak?!
Szpady znowu się skrzyżowały. Tym razem Luar przeszedł do obrony. Wciąż spadała na niego stalowa klinga, siekąc powietrze. Odbijając parę ciosów, trochę się wystraszył, jak w dzieciństwie, gdy ojciec ruszał na niego, udając niedźwiedzia. Wiedział, że to jego tatuś, nie groźny zwierz, a jednak w danej chwili dawał się ponieść zabawie i krzyczał ze strachu, jakby na widok leśnej bestii.
Przytępione ostrze zatrzymało się tuż przed twarzą młodzieńca. Przeciwnik cofnął je, gotów do kolejnego ataku. Wszystko znowu się powtórzyło: parę panicznych blokad Luara, żelazne smugi przed jego nosem i ostrze zatrzymujące się na wysokości jego piersi.
Partner ślizgał się zręcznie po deskach podłogi jak łyżwiarz na lodowej tafli. Każdy jego gest był szeroki i zarazem przemyślny. Luar zagapił się chwilę i otrzymał niegroźne ukłucie w bok.
- Uważaj! – upomniał go przeciwnik. – Zdążyłbym tymczasem położyć setkę trupów… Ot co!
Luar z uśmiechem odrzucił broń na podłogę. Partner zastygł na chwilę, potem powoli opuścił ostrze.
- Powtarzamy?
- To bezcelowe – przyznał Luar z westchnieniem.
- Poddajesz się?
- Nie… Nie chcę więcej widzieć tej szpady.
Przypływ rozdrażnienia był zaskakujący dla niego samego. Zawstydzony, odwrócił się i podszedł do stołu.
- Na kogo się złościsz? – usłyszał za plecami. – Na mnie?
- Na siebie – wyznał, znowu wzdychając. – Ja… tak… To bez sensu. Czy warto tracić… I tak nigdy nie będę… jak ty.
Uśmiechnął się z przymusem.
- Cały nasz wiosenny dzionek…
Na stół upadły skórzane rękawice i chwilę potem chłopak poczuł ciężkie dłonie na ramionach.
- Słoneczko, deszczyk, mgiełka, wiaterek, słoneczko… Bardzo dobrze się dziś starałeś, dzieciaku.
- Zależy z kim się porównuje.
Luar na moment musnął policzkiem ciepłą, szorstką dłoń.
- Chyba z pijaną, ciężarną staruchą…
- Tak. Pijana starucha w ciąży.
Rozmówca chrząknął znacząco.
- Tak… Chwyć ten swój nieszczęsny oręż. Nauczę cię pewnej sztuczki…
Powtórzyli pod rząd parę kombinacji, aż w końcu drzwi od jadalni rozwarły się i stanęła w nich ciemnooka, sympatyczna kobieta. Partner Luara natychmiast opuścił klingę, dając znak, że lekcja skończona. Chłopak wiedział od zawsze, że ojciec nigdy nie fechtował w obecności matki, jakby w takich chwilach rękojeść parzyła mu dłoń.

Podczas śniadania Alana długo i uporczywie wyjaśniała, dlaczego skoro wilka i tygrysa nazywamy bestiami, czemu nie nazywamy tak konia? Albo krowę lub świnię?
Usługiwała nowa dziewczyna, Dalla. Luar obserwował, jak czerwieni się za każdym razem, pochylając się nad ramieniem jego ojca, rumieniąc się aż po nasadę włosów. Próbował spojrzeć na pana domu tymi naiwnymi dziewczęcymi oczyma: przystojniak, bohater, pułkownik o stalowym spojrzeniu i ciepłym głosie, żywa legenda, ucieleśnienie sennego marzenia, prowokujący strugi łez wylewane w poduszkę, ponieważ nie usłyszy odeń niczego więcej prócz prośby o podanie serwetki. Na pewno to dobry pan, który nie wyśmieje dziewczyny i może nawet łaskawie pogładzi po plecach…
Śmiejąc się w duchu, Luar sam z sobą poszedł o zakład, że Dalla, zaraz po opuszczeniu jadalni, wgryzie się łakomie w niedojedzoną przez ojca piętkę chleba. Jeszcze mocniej bawiło go, że tak zawsze bystra mama tym razem niczego nie zauważa. Zanadto jest ponad zwykłe, ludzkie problemy i wcale jej one nie bawią. Cóż dla niej znaczyła głupiutka służąca, skoro była świadkiem, jak jej męża atakowali liczni wrogowie, uzbrojeni w sieci podłych intryg, lecz pani Toria Soll ignorowała takich, jakby ich wcale nie było…
Uśmiechając się mimowolnie, Luar zdołał trącić pod stołem nogę swego ojca. Gdy tamten spojrzał nań pytająco, wskazał oczami rozpaloną Dallę. Ojciec zmrużył ironicznie powieki. Widzę to, dzieciaku. Cóż począć, synku, nie będę przecież jej beształ, skoro tak bardzo się stara.
Luar westchnął i wbił oczy w talerz. Dalla przeszła obok, zahaczając oparcie jego krzesła i dygając przepraszająco.
Wygląda na to, że zawsze będzie niewidzialny dla Dalli i wszystkich innych dziewcząt. Przy ojcu wyglądał jak wątły krzaczek w cieniu ogromnego, kwitnącego drzewa. Służąca, czy księżniczka… cóż im po takim niezgrabnym, nieciekawym chłopaku?...
- Czemu niczego nie jesz, Dzionku? – spytała cicho matka.
W chaosie myśli, wypełniających głowę Luara, jej głos zabrzmiał czystą, ożywczą nutą.
- Dzionku, czemu się chmurzysz? – rzeczowo wypytywała Alana.
Swoje przezwisko otrzymał niemal razem z imieniem. Matka powiadała, że ten dzieciak ma charakter wiosennego dnia: raz słońce, a raz deszcz…
Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do Alany. Siostra ubóstwiała go tak samo, jak on czcił ojca. Kto wie, jak ułożyłyby się ich stosunki, gdyby była trochę starsza. Było jednak między nimi trzynaście lat różnicy, tak więc osiemnastoletni brat dla pięciolatki był kimś wspaniałym, niemal drugim ojcem.
- Myślałeś o mojej prośbie, Luarze?
Matka potarła bezwiednie skroń. Nazywała go pełnym imieniem tylko w szczególnych chwilach.
Prawdę mówiąc, wcale o tym nie myślał. Skoro matka życzy sobie, by wstąpił na uniwersytet, zrobi to, chociaż według niego to bezsensowne. Od dziecka chciał być wojskowym, jak ojciec, choć nigdy mu nie dorówna sławą ni walecznością. A co do matki… Nigdy nie stanie się tak uczonym jak ona. Głowa mu pęknie.
- Nie wiem – odparł szczerze, ledwie się powstrzymując, aby nie dodać: dzieci wybitnych rodziców zawsze żyją w ich cieniu.
Czuł przez skórę, że zasmucił tym matkę, chociaż tego nie okazała.
- No cóż… Jeśli zdecydujesz się na coś innego…
Spojrzała na męża, jakby oczekując wsparcia.
- W każdym razie koń nie jest bestią – zauważyła z namysłem Alana – tylko zwierzątkiem…
- Czy mi się zdaje, że jesteś smutny? – zapytał ojciec.
Luar znowu się uśmiechnął z przymusem. Ojciec zdążył powstrzymać dłoń zakochanej Dalli, gotowej napełnić jego kielich. Biedna dziewczyna prawie zemdlała, czując dotknięcie swego idola.
- Musimy porozmawiać, Dzionku – oznajmił rodzic.
Luar zadrżał.
- Przejdziemy się po śniadaniu?
- Oczywiście – odpowiedział pospiesznie młodzik, równocześnie uradowany i zaniepokojony.
Dalla potknęła się w drzwiach, upuszczając sosjerkę.

Na ulicach pozostały ślady niedawnej fety. Choć nie było już zbyt wcześnie, miasto trwało w sennym otępieniu, a ciszę mąciło tylko monotonne szuranie mioteł.
Ojciec i syn wyszli na niezwykle opustoszały plac. Przyciągające gapiów w ciągu paru ostatnich dni jarmarczne budy i teatrzyki zniknęły zgodnie z poleceniem burmistrza. Tam, gdzie jeszcze niedawno stały podesty, zalegały stosy śmieci. W kącie leżał ogromny, pęknięty taraban.
Przed gmachem uniwersytetu dostojnie stały żelazna żmija i drewniana małpa. Jakiś dowcipniś przyozdobił małpi łeb błazeńską czapką. Pułkownik Soll wszedł milcząc na szerokie schody, żeby zerwać kołpak z rzeźbionej głowy.
- Wiem, o czym myślisz – powiedział Luar. – Uważasz, że… powinienem spełnić życzenie matki i zostać studentem?
Ojciec obracał w zamyśleniu pstrokatą czapeczkę i uśmiechał się.
- Oglądałem wczoraj przedstawienie wędrownego teatrzyku. Zabawną farsę. Co ciekawe, dokładnie odtwarzała historię, której byłem sprawcą wiele lat temu w moim mieście Kawarrenie. Nie znałem jeszcze wtedy twej mamy.
Luar nadstawił uszu. Jak dotąd tylko dwa razy był w rodzinnym mieście ojca. Mgliście wspominał ładne miasteczko nad brzegiem rzeki, wielki dom z herbem nad bramą i zasuszonego staruszka w wąskiej, prostej trumnie… Jego matka nigdy nie odwiedzała tego miasta, przynajmniej za pamięci syna. Ojciec nigdy nie wspominał przy niej o swoim tamtejszym życiu, za to synowi opowiadał chętnie i ciekawie o groźnych bojowych odyńcach, wielkich, długonogich rumakach, słynnym pułku gwardzistów, paradach i patrolach, polowaniach i czasem… pojedynkach. Chłopak zazdrościł rodzicowi, uważając, że nie dane mu będzie przeżyć niczego takiego.
Luar westchnął. Ojciec obserwował go uważnie, nawijając czapeczkę na palec.
Przed nimi pojawiła się grupka studentów. Któryś z nich zauważył pułkownika Solla. Uczeni młodzieńcy zaczęli się trącać łokciami i powitali ojca Luara z niezwyczajną wśród tych wartogłowów czołobitnością. Czarne czapki w ich dłoniach zamiotły jezdnię pióropuszami. Soll skinął głową w odpowiedzi. Studenci zaśmiali się radośnie. Prawie nie zauważyli Luara, lecz nie przejął się tym.
Lubił milczące spacery z ojcem, odkąd pamiętał. Początkowo był prowadzony za rękę, jego głowa ledwie dosięgała ojcowskiego pasa, a na jeden krok dorosłego potrzeba było paru dziecięcych kroczków. Nawet i teraz musiał mocniej przebierać nogami, by dorównać krokom znakomitego towarzysza. Nadal lubił się razem przechadzać, milczeć i odczuwać głęboki szacunek, jaki okazywali ojcowi przechodnie…
Szczególnie lubili gmach sądu, przed którym znajdował się czarny, okrągły słup, na nim zaś kukiełka wisielca na miniaturowej szubienicy. Luar zerknął na nią obojętnym spojrzeniem. Obok wznosiła się zawarta na głucho baszta, którą zwano Wieżą Łasza. Na jej ścianach widniały napisane węglem przekleństwa. Luar nie miał pojęcia, kto mógłby je wypisywać. Wieża miała złą sławę. Strażnicy odganiali ciekawskich od solidnie zaryglowanych, zatarasowanych cegłami wrót.
W owej chwili dwóch czerwono-białych stróżów porządku odpychało od nich rozhisteryzowanego, brudnego, okrytego łachmanami starca. Luar wyczuł napięcie ze strony ojca. Staruszek był miejscowym wariatem. Zdarzało mu się znikać na długo, potem zaś pojawiał się znowu w mieście, miotał się po ulicach, wykrzykując niezrozumiałe brednie i ciągnąc za sobą sznur złośliwie rozradowanych uliczników. Okrywszy głowę resztkami podartego kaptura, coś bełkotał do strażników, ci zaś śmiali się, kłując go w brzuch drzewcami włóczni…
- Łasz… sza! – wrzasnął starzec.
Ojciec Luara zadrżał. Pochwyciwszy jego spojrzenie, syn również zadygotał. Był to obcy, ciężki jak ołów wzrok, jakiego chłopak jeszcze nigdy nie widział w oczach rodzica.
Prawie nigdy.
Strażnicy nie omieszkali zasalutować pułkownikowi, na chwilkę zostawiając starego. Ojciec Luara pozdrowił ich i przyspieszył kroku. Wkrótce zostawili całą trójkę daleko z tyłu.
Luar nie podnosił głowy, gdy szli przez rozciągającą się za placem dzielnicę. Jakby słodkie wino zamieniło się w ocet, psując atmosferę. Młodzieniec był zaskoczony nie tyle niemiłym spotkaniem, lecz raczej gwałtowną reakcją ojca. Ciężkie spojrzenie rodzica odebrał prawie tak, jakby było skierowane do niego. Ojciec w milczeniu i jakby w poczuciu winy, położył mu dłoń na ramieniu.
Luar domyślał się, dlaczego widok szalonego starca mógł wywołać u ojca gniewne rozdrażnienie. Egerta Solla wiązała ze zlikwidowanym Zakonem jakaś dawna tragedia. Zgadywał, że sam widok zamkniętej baszty jest dla niego ciężkim przeżyciem. Gdyby tylko mógł, wróciłby do Kawarrenu, lecz matka nie mogła żyć bez uniwersytetu, bez gabinetu jej ojca, dziadka Luara, imieniem Łujan, który był magiem i na cześć którego chłopak otrzymał podobnie brzmiące imię.
W dodatku matka nie cierpiała Kawarrenu.
Młodzik westchnął i chcąc okazać solidarność z ojcem, lekko uścisnął jego łokieć.
Miał dwanaście lat, kiedy rozgrzany zabawą i namówiony przez złych kolegów, cisnął w starca kamieniem. Fatalny traf sprawił, że kamień ugodził nieszczęśnika w czoło, rozcinając brew. Krzyknął i zachwiał się, a jego łachmany zaplamiła krew.
Na domiar złego naocznymi świadkami tego wyczynu byli jego rodzice.
Luar był absolutnie przekonany, że jego ojciec sam najchętniej rzuciłby kamieniem we wstrętnego starucha, lecz jego reakcja okazała się całkowicie przeciwna od oczekiwanej. Pułkownik milczał, nachmurzony, twarz matki też pociemniała jak chmura gradowa. Wyjaśniono mu dogłębnie, jak nieładnie jest sprawiać ból starym, a do tego chorym ludziom, jak brzydko postąpił i co mu się za to należy. Widząc reakcję ojca, sam się przekonał, że zrobił coś bardzo złego. Matka, zaciskając zęby, kazała przynieść rózgi. Luar, którego nigdy jeszcze dotychczas tak nie karano, dobrze wiedział, że nie zadrży jej przy tym ręka.
Ujął więc ojca za łokieć i poprosił szeptem, żeby on go ukarał. Nie wiedział, jak po tym ułożą się jego stosunki z matką, lecz od ojca gotów był znieść wszystko. Tym bardziej, że w głębi duszy odczuwał wciąż tę samą pewność: ojciec sam by najchętniej…
Przeszli parę ulic i stanęli na wygiętym mostku nad kanałem. Luar czuł, że ojciec zbiera myśli, a być może także stara zapanować nad sobą. Milczał więc, bojąc się wyskoczyć z czymś głupim. Miał jednak irracjonalną pewność, że dzisiejsza przechadzka odkryje przed nim coś ważnego, co zbliży go bardziej do ojca, choć wydawało się to dotychczas niemożliwe.
- Synku – odezwał się w końcu pułkownik Soll.
Niewielki kamyk wyfrunął z jego dłoni i wpadł do wody, pozostawiając na powierzchni rozchodzące się kręgi.
- Bardzo dobrze dzisiaj ćwiczyłeś.
Luar drgnął. Oczekiwał wszystkiego, tylko nie tego. Nie zdołał powstrzymać mimowolnego uśmiechu, choć dobrze pojmował, że pochwała jest tylko wstępem do czegoś ważniejszego.
- Bardzo dobrze ćwiczyłeś – podjął ojciec, rzucając drugi kamyk – ale wiesz co, równie dobrze mógłbyś wcale nie uczyć się fechtunku… skoro nie masz na to ochoty… Nie będziesz przez to mniej kochany.
Zbity z tropu młodzik obserwował ciemne kręgi na wodzie. Ojciec uśmiechnął się.
- Możesz nie wstępować na uniwersytet i nie przeczytać więcej ani jednej książki… Będzie nam przykro, ale i tak nie przestaniemy cię kochać. Rozumiesz?
- Nie – wyznał szczerze chłopak.
Ojciec westchnął.
- Cielak tarza się w trawie i szuka wymiona… lecz wyobraź sobie, że tak zachowywałby się dorosły byk.
Milczeli chwilę.
- Zrobiłem coś nie tak? – zapytał szeptem Luar.
Ojciec przesunął dłonią po gęstwinie jasnych, jak u syna, włosów, poprawiając niesforne kosmyki.
- Może się źle wyraziłem. Nie można, chłopcze, być wiecznym dzieckiem. Hm… Daleko ci jeszcze do starości, lecz nadszedł czas wyboru…
Luar wciągnął głęboko powietrze. Spuścił głowę, skupiając uwagę na zachlapanej rozbryzgami wody balustradzie.
Ojcowska dłoń znowu wylądowała na jego ramieniu.
- Dzionku…
- Zdecyduj za mnie – poprosił żarliwie Luar. – Na pewno wiesz najlepiej.
Palce się zacisnęły.
- Tak nie można! Jesteś mężczyzną i sam musisz wybrać swój los!
Luar znowu westchnął. Tego się właśnie obawiał: nieznanej przyszłości, nieodwracalnych zmian. Wolałby mieć znowu czternaście lat albo i dwanaście, bez względu na tamtą chłostę… Potem było jednak znów wszystko dobrze. Nawet lepiej niż dawniej. Zdawało się, że tamto cierpienie bardziej związało go z ojcem, zamiast odepchnąć…
- Twój wybór będzie słuszniejszy – oświadczył głucho. – Jesteś bardziej doświadczony… a w dodatku…
Zaciął się.
Ojciec smutno wygiął usta.
- Co: w dodatku?
Luar milczał. Mógłby odpowiedzieć, że ojciec jest mądrzejszy i lepszy, że syn nigdy mu w niczym nie dorówna, wolał jednak milczeć, obawiając się drwiny.
Jego towarzysz też milczał, patrząc nań bez uśmiechu. Wzdychając, przeniósł spojrzenie na wodę kanału. Potarł ucho palcem, jakby znowu zbierając myśli.
- Synku… Kiedy byłem w twoim wieku… może trochę starszy… w Kawarrenie…
Egert Soll nabrał powietrza w płuca.
- Zrobiłem coś bardzo złego. Zostałem za to straszliwie ukarany. Klątwa tchórzostwa uczyniła ze mnie żałosną i odrażającą istotę. Nigdy ci o tym nie mówiłem, lecz mama dobrze zna tę historię.
Luar poczuł ciarki na plecach. Ojciec mówił o czymś nieznanym i właśnie rozpoczął opowieść…
- Stałem się tchórzem, Luarze, najbojaźliwszym z bojaźliwych. Bałem się mroku, wysokości, nie mogłem nawet spojrzeć na obnażoną klingę… Musiałem znosić bicie i poniżenie, nie mogąc się bronić, chociaż byłem silniejszy. Nie stanąłem w obronie kobiety, ponieważ…
Zamilkł, jakby ktoś zatkał mu usta. Znowu głęboko odetchnął.
- Widzisz, mały… Długo się zastanawiałem, czy ci o tym powiedzieć… czy zostawić wszystko, jak jest.
„To egzamin – uznał Luar – ojciec chce mnie wypróbować”.
Ojciec oderwał wzrok od wody i zajrzał synowi w oczy.
- Nie wierzysz mi, Dzionku?
W tym momencie chłopak pojął, że wszystko to prawda. Ojciec wcale nie żartuje ani go nie wypróbowuje, każde słowo przychodzi mu z trudem, ponieważ niszczy bohaterski wizerunek w synowskiej wyobraźni i ryzykuje utratę szacunku ze strony jedynego męskiego potomka…
Luar zamrugał powiekami.
- Mama o tym wie – podjął ojciec. – Ona… widziała mnie… takim, że… lepiej nie mówić. Ale ty… Dzisiaj znowu zauważyłem, jak kryjesz się w cieniu. Dlatego się zdecydowałem o tym opowiedzieć. Ostatecznie… zrzuciłem z siebie klątwę, a potem nastąpiły lata, podczas których stałem się taki, jak teraz. Jesteś jeszcze chłopcem. Nie życzę ci nawet cząstki tego… co sam przeżyłem. Bądź szczęśliwy, bądź tym, kim chcesz być. Nie dręcz się ciągłym porównywaniem. Wiesz już, dlaczego?
Luar patrzył w dół, mając zamęt w głowie. Mokre dłonie jakby przymarzły do kamiennej balustrady. Ojciec stał obok i oczekiwał odpowiedzi. Jak przesłuchujący sędzia.
Na powierzchni wody płynęły zwiędłe jesienne liście. Chłopak nie mógł się skoncentrować. Było tego zbyt wiele naraz. Wszystko było dobrze, dopóki szli w milczeniu…
Wtedy sobie przypomniał.
Wtedy też były liście na wodzie i na brzegu. Miał trzynaście lat. Pachniało siano. Czując ból, nie zrozumiał w pierwszej chwili, co się stało. Spuścił oczy i zobaczył żmiję w zwiędłej trawie.
Nogi zmiękły. Świat zniknął w mroku. Luar chciał uciekać, lecz nie mógł ruszyć się z miejsca. Ludzie na brzegu usłyszeli jego rozpaczliwy krzyk.
Mroczna zasłona. Strach, wywracający wnętrzności. Pobladła twarz ojca. „Nie bój się!”.
Ostrze noża w ognisku. Rzemień, ściskający zdrętwiałą nogę. Jakieś wystraszone kobiety. Ojciec przerwał ich wypytywanie jednym ostrym słowem. Matki tam nie było. Wkrótce miała urodzić Alanę…
Mokre siano. Zapach zwiędłej trawy. Obojętność wobec swego wyglądu, brak sił, by udawać odwagę. Ojciec mówi spokojnie: „Teraz będzie bolało”.
Krzyczał i miotał się. Bał się rozpalonego żelaza gorzej od śmierci. Niech lepiej jad go zabije…
Ojciec był mocny i bez trudu obezwładnił go jak trzepoczącego się kurczaka.
Skraj ojcowskiej kurtki w kurczowo zaciśniętych palcach. Przenikliwy ból. Ognisko. Szeroka dłoń zatykająca usta. Potem nagła ulga. Blada, beznamiętna twarz z krwią Luara na ustach. Woda. Chłodna woda.
„No i po wszystkim”.
Spokój spływa z twarzy jak maska…
Podrostek leżał na wózku i patrzył w niebo. Rozmyślał ze zdziwieniem o niezwykłych kolejach losu i długim życiu przed nim… a jednak…
Nie wiedział, jak się w owej chwili czuł jego ojciec. Zapewne miał na wardze jakąś rankę. Jad wyssany z ciała syna zaatakował ratującego, lecz silny organizm Solla dał sobie z nim radę.
Wyprawiwszy chłopca do domu, Soll padł nieprzytomny. Luar wtedy o tym nie wiedział…
Chwila wielkiego szczęścia. Trzęsący się wózek, ciche okrzyki woźnicy, wieczorne, złoto-zielonkawe niebo nad światem…
Liście płynące pod mostem. Powolna jesienna parada.
- Chciałem jak najlepiej, Dzionku – rzekł ojciec zmęczonym głosem. – Chciałem cię uwolnić… od brzemienia ideału. Może nie powinienem.
Luar wstrzymał oddech i z całych sił uścisnął ramię stojącego obok starszego mężczyzny.
Powinien go może objąć. A może lepiej nie. Nie jest już małym chłopcem.

Nocą w szczelnie osłoniętym furgonie było ciepło i duszno od naszych oddechów. Rankiem ostry jak igła lodowaty powiew przeniknął jednak przez jakąś szczelinę i ukąsił mnie w nogę. Drżąc, mrużąc powieki, przecierając oczy i rozciągając usta w ziewaniu, wyszłam na zewnątrz.
Na dworze było szaro i zimno. Trzy nasze wozy, ciasno postawione, stały na dziedzińcu pewnej kamienicy. Flobaster umówił się z właścicielem tydzień wcześniej. Pod nogami wałęsały się kury. Senna Morda, przyczepiona łańcuchem do koła, obserwowała je spode łba jednym półprzymkniętym okiem. Rozglądałam się, by zorientować się, gdzie można tutaj spokojnie załatwić potrzebę.
W Dzień Wszelkiej Radości zarobiliśmy tyle, ile nie udało nam się podczas trwającego tydzień jarmarku. Występowaliśmy przy pochodniach do późnej nocy. Spocony Mucha biegał z tacką, a monety ciągle brzęczały wesoło. Flobaster poganiał: jeszcze, jeszcze!
Barian ochrypł. Gezina śpiewała, akompaniując sobie na lutni. Flobaster czytał sonety swego pióra. Gdzieś tam waliły armaty, kręciły się koła ogniste, pachniało dymem, prochem i drogimi perfumami. Słanialiśmy się na nogach jak pijani marynarze. W końcu kurtyna opadła i Flobaster wziął na łańcuch naszą wierną towarzyszkę, ostrą sukę, zwaną Morda. Mucha zasnął jak stał. Z prawdziwym trudem wdrapaliśmy się na furgon, gdzie padliśmy pokotem z twarzą wtuloną w wilgotne płótno. Słyszałam jak zgrzytają struny skrzypiec, przygrywających chóralnym śpiewom pijaków…
Pracowaliśmy jak szaleni do końca święta, dopóki za kurtynę nie zajrzał strażnik w czerwonym uniformie z białymi wyłogami, z piką w dłoni i krótkim mieczykiem u pasa. Gezina próbowała go kokietować, lecz z równym powodzeniem mogłaby uwodzić kukłę przed gmachem sądu. Oczyściliśmy plac tak szybko, jak mogliśmy, chociaż Flobaster nie spieszył się opuszczać miasto, uważając, że w kieszeniach mieszkańców pozostało jeszcze sporo pieniędzy…
Obciągając sukienkę, zastanawiałam się jakiś czas, czy wrócić na furgon, czy też znaleźć sobie ciekawsze zajęcie. Z sąsiedniego wozu dochodziło potężne chrapanie Flobastera. Morda zaskomlała cicho i ułożyła się wygodniej. Trzęsąc się z zimna, zakradłam się z powrotem, otworzyłam kuferek i wydobyłam pierwszy z brzegu płaszcz.
Pochodził z farsy o prostaku Trirusie. Zorientowałam się dopiero na ulicy, lecz nie miałam zamiaru wracać, tak więc owinęłam się szczelniej i ruszyłam szybciej, żeby się rozgrzać.
Prawdę mówiąc, przeszedłszy ileś tam ulic, pożałowałam swej decyzji. Miasto jak miasto, ładne, ale co to ja, miasta nie widziałam? Minione święto przypominało o sobie stosami śmieci, w których dzielnie buszowały pasiaste koty, wszystkie jakby z jednego miotu. Karczmy były w większości zamknięte, a zresztą nie miałam przy sobie pieniędzy. Parę razy mnie zaczepiano okrzykiem: najpierw jakiś chłystek wyglądający na lokaja, potem kominiarz. Ten ostatni szczególnie mnie zdenerwował. Gęba i łapy czarne od sadzy, a chce podrywać! Odcięłam się mu tak, że biedaczek omal nie zwalił się z dachu!
Krótko mówiąc, nastrój miałam całkiem zepsuty, tym bardziej, że bałam się zabłądzić. Miałam już zamiar zawrócić, gdy nagle ujrzałam Jego.
Bez wątpienia spotkała mnie łaska niebios. Jasnowłosy Pan szedł mi naprzeciw z jakimś trochę ode mnie starszym chłopakiem. Młodzik błyszczał jak świeżo wypolerowany czajniczek. Ustąpiłam im z drogi. Mój idol nawet na mnie nie spojrzał. W ogóle mnie nie zauważył, jakbym była przydrożnym kamieniem. Stłumiłam w sobie urazę, gdyż, po pierwsze, mógł już o mnie zapomnieć, a po wtóre, obaj byli zajęci rozmową.
Grzecznie przepuszczając rozmawiających panów, długo spoglądałam za nimi w zamyśleniu. Przebierałam bezmyślnie nogami, w końcu ruszyłam odruchowo ich śladem, a gdy wreszcie się opamiętałam, za późno było już się wycofać.
Takim sposobem przeszliśmy parę kwartałów. Jasnowłosy Pan i jego towarzysz zatrzymali się na skrzyżowaniu i zaczęli się żegnać ze sobą. Potem mój ideał machnął dłonią na nadjeżdżającą dorożkę i tyle go widziałam.
Młodzik został na ulicy. Był chuderlawy, trochę przygarbiony, ale całkiem sympatyczny. Odprowadził wzrokiem dorożkę, potem odwrócił się i poszedł powoli w przeciwną stronę.
Poczułam przypływ natchnienia. Spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Miałam na ramionach płaszcz, w którym grałam Skąpą Staruchę w farsie o prostaku Trirusie. Peleryna była wystarczająco gruba, by uchronić przed porannym chłodem, a do kaptura miała przyszyte długie, siwe kosmyki.
Niedawny rozmówca Jasnowłosego Pana maszerował niespiesznie. Wyuczonym ruchem naciągnęłam kraj płaszcza na głowę, zgięłam nogi w kolanach i ukryłam pod fałdami skurczoną, zgarbioną figurę. Siwe kłaki powiewały na wietrze. Co chwila musiałam je odgarniać, żeby mi nie przeszkadzały w obserwacji.
Z niezwykłą dla staruszki szybkością dogoniłam chłopaka i zrównałam się z nim krokiem. Bez wątpienia pochodził z bogatego domu. Od razu widać, że nie lokaj ani kominiarz. Szedł powoli, lecz słabe stare nogi z trudem za nim nadążały. Zdyszana, nie wytrzymałam i zakaszlałam.
Obejrzał się. Wydawał się ciągle tak samo zmieszany, jak podczas rozmowy z Jasnowłosym Panem. Na mój widok twarz mu się zmieniła. Zaskoczyła go postać pokracznej staruchy z rozwianym siwym włosem, która wyskoczyła jak spod ziemi! Szybko jednak się opanował i spojrzał na mnie z uwagą.
- Dobry chłopcze – zaskrzeczałam drżącym głosem – powiedz niemądrej staruszce, kim był ten piękny pan, z którym przed chwilą rozmawiałeś?
Jego usta drgnęły dumnie, lecz były w tym grymasie również nieśmiałość, satysfakcja a także swego rodzaju poczucie przewagi.
- Moim ojcem, szanowna pani.
Poczułam pokusę, by osłabić jego pewność siebie. Choć starał się to ukryć, widać było, że pęcznieje z dumy. Uznawszy, że zaspokoił ciekawość staruszki, odwrócił się i zaczął odchodzić. Ruszyłam za nim truchtem.
- Hej… syneczku… a jak go zwą?
Zatrzymał się znów, nieco rozdrażniony.
- Pani nietutejsza?
Ochoczo pokiwałam głową, trzęsąc siwymi kudłami i świdrując wzrokiem rozmówcę przez wąską szparę samodziałowego kaptura. Jak widać młodzikowi nie mieściło się w głowie, że ktokolwiek z miejscowych mógłby nie znać jego taty.
- Pułkownik Egert Soll – oświadczył.
Powiedział to takim tonem, jakby mówił: władca obłoków, mieszkaniec śnieżnych szczytów, zaklinacz słońca.
- Wielkie nieba! – wrzasnęłam, niemal przysiadając na ziemi. – Egert Soll! Tylko pomyśleć! Toć widzę: znajoma gęba!
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
- Malutki Egert – czule zaszeptałam. – Jak wyrósł!...
Zmarszczył brwi, jakby pragnąc coś sobie przypomnieć.
- Pani chyba z Kawarrenu? – wymamrotał niepewnie.
Kochany chłopcze, pomyślałam, ależ z tobą łatwo… Z Kawarrenu…
- Z Kawarrenu! – przytaknęłam gorliwie. – Tam dorastał twój rodziciel pod moim okiem, bez majteczek biegał, pod stołem się chował…
Nachmurzył się. Chyba przesadziłam z tymi majteczkami.
- Maleńki Egert!
Trzęsłam się cała od przepełniających mnie uczuć.
- Twego rodzica, chłopcze, na kolanach piastowałam, po jasnej główce głaskałam, smarki ocierałam, a on zawsze, łobuziak, umiał ściągnąć z komody landrynkę…
Chłopak cofnął się, wytrzeszczając oczy. Ja zaś dalej wylewałam z głębi starczego serca słodkie, sentymentalne wspominki.
- Oczka miał bystre… Bywało, smyrgnie przez płot sąsiada i dawaj, jabłka kraść…
Głośno przełknął ślinę, poruszając grdyką, niezdolny wykrztusić słowa.
- A stary ojciec, nieboszczyk, wziął raz rózgi…
- Co pani plecie – wydusił w końcu – jaki znowu nieboszczyk?
Nieźle namieszałam biedakowi w głowie. Naciskałam dalej.
- A jak podrósł nasz orlik… Dwanaście latek miał… Ucieknę, gadał, z aktorami, będę skakał po scenie… W trupie pana Flobastera… No to jego ojczulek, a twój dziadek, zaraz chwycił za rózgi…
- Pani jest zapewne szalona – stwierdził ostrożnie – albo pomyliła osoby.
Cofał się coraz bardziej, zastanawiając się najwyraźniej, czemu trafiła mu się ta męcząca, nachalna starucha.
- Ja?! Daj spokój, chłopcze, mam osiemdziesiąt lat, a wszystko pamiętam! Aktorka go omamiła i oskubała…
Spurpurowiał, odskoczył i szybko odszedł. Goniłam go, biegnąc obok. Po drodze trafiła się kałuża. Przeskoczyłam ją tak, że na jej powierzchni przebiegły zmarszczki. Zwolnił krok i zerknął na mnie podejrzliwie. Chcąc naprawić swój błąd, zaskrzeczałam ze zdwojoną siłą. Siwe kłaki plątały mi się w ustach.
- Tfu… synku… tfu… Nie biegnij tak… zaczekaj na staruszkę… Wredna była ta aktorka, jak już mówi…
Rozległ się niespodziewany turkot kół. Tuż przed moim nosem pojawił się czarny koński zad. Jeszcze chwila, a kopyta wdeptałyby mnie w jezdnię. Stangret wrzasnął. W potoku jego słów zrozumiałam tylko: „stara suka!”. Koń uskoczył i wielka, złocista kareta przetoczyła się bokiem, ochlapując mnie błotem i oślepiając migotaniem szprych. Stojący na tylnej osi lokaj w liberii też mnie obrugał…
Moje wyzwiska goniły go za plecami. Obejrzał się i zdążyłam jeszcze zobaczyć jego poczerwieniałe z gniewu oblicze. Kareta dawno zniknęła za rogiem, a ja stałam pośrodku ulicy i wrzeszczałam jak przekupka, nie bacząc na oczy przepełnione łzami. Cofnęłam się w końcu, próbując krzykiem przegnać wielki strach. O włos, a by mnie przejechali…
Po chwili uświadomiłam sobie, że mam odkrytą głowę, a włosy rozsypały mi się na ramiona. Słynny kostium z farsy o Trirusie prostaku trzymałam zaciśnięty w opuszczonej dłoni, nurzając w kałuży kaptur obszyty siwymi kłakami.
Mój niedawny rozmówca stał opodal, a na jego twarzy jawiły się mieszane odczucia. Nagłe przeobrażenie zgarbionej staruszki w młodą awanturnicę musiało niewątpliwie na nim zrobić wrażenie.
- Przyjdź na przedstawienie, wnuczku – powiedziałam oschle. – Trupa pana Flobastera, najzabawniejsze farsy na świecie…
Okręciłam się na pięcie i uciekłam, wlokąc płaszcz po brukach i przeklinając swoją głupią, bezsensowną brawurę.

Trochę się błąkając, trafiłam w końcu na miejsce naszego postoju. Wysłuchałam reprymendy Flobastera i uprałam płaszcz w kadzi z lodowatą wodą. Żona naszego gospodarza, młoda i wesoła, kręciła się przy mnie, widać ciekawili ją wędrowni komedianci.
- Kochana – zwróciłam się do niej – słyszała pani kiedyś o Egercie Sollu?
Tamta aż podskoczyła.
- Pułkownik Soll? Jakże, moja droga, to przecież bohater… Gdyby nie on, całe miasto poszłoby z dymem. Dwanaście lat temu był najazd. Za młoda jesteś, by to pamiętać, ale na pewno słyszałaś. Kto ich tam wie, skąd przybyli, niczym szarańcza. Wielka horda dzikusów, złych i wygłodniałych… Nie gadali po naszemu. Zabijali wszystkich, od małego do starego. Strach padł na miasto, burmistrz postradał zmysły, naczelnik straży uciekł… Pułkownik Soll, oby żył długo, wtedy jeszcze nie pułkownik… ale co wojskowy, to wojskowy… zwołał straż i cywilów, także mojego męża… Przegnali te bestie, z murów zrzucili, do lasu zapędzili, w rzece potopili… Naszych też trochę zginęło, ale mniej niż w czasie Moru, a miasto ocalało. Gdyby nie Soll, to nie wiem, dziewczyno, co by było. Spalili by nas, ograbili, wymordowali i tyle.
Podziękowałam gadatliwej niewieście. Płaszcz zwisał na sznurze, ociekając potokami wody na ziemię.
Wstydziłam się tak, że aż piekły mnie uszy.

Pomieszczenie wciąż zwano gabinetem dziekana Łujana, chociaż on sam umarł dwadzieścia lat temu i żaden z obecnych studentów nigdy go nie widział. Pamiętali go niektórzy wykładowcy. Rektor, schorowany staruszek, lubił czasem przerwać wykład, by opowiedzieć o wielkim człowieku, przemawiającym niegdyś z tej katedry. Żywą pamiątką po dziekanie była jego córka, Toria Soll, która zarządzała biblioteką, wykładała i kontynuowała pracę naukową w dawnym gabinecie ojca. Po raz pierwszy w historii tej znamienitej świątyni nauki dopuszczona została do niej kobieta. Toria cieszyła się szacunkiem, a przede wszystkim wydawała się bardzo szczęśliwa w małżeństwie z miejscowym bohaterem, pułkownikiem Sollem.
Egert z uszanowaniem zastukał w znajome do znudzenia drzwi. Toria siedziała za ogromnym ojcowym biurkiem, rozpościerającym się przed nią jak pobojowisko usiane foliałami. Z drewnianych foteli z wysokimi oparciami poderwali się na widok nowo przybyłego dwaj stosunkowo młodzi wykładowcy. Skłonili się ceremonialnie, po czym zaraz wynieśli, usprawiedliwiając to pilnymi pracami.
- Przerwałeś naukową naradę – oznajmiła Toria.
Egert odpowiedział szerokim, drapieżnym uśmiechem, jakby sama myśl o nagłej ucieczce uczonych mężów sprawiała mu przyjemność. Omiótłszy uważnym spojrzeniem opustoszały pokój, zamknął dokładnie drzwi za uciekinierami.
- Stało się coś? – zapytała nieufnie żona.
Egert ruszył ku niej jak rączy jeleń, który wypatrzył pośród zarośli nakrapiany grzbiet łani. Toria na wszelki wypadek cofnęła się od biurka.
- Pułkowniku, to świątynia nauki!
Mimochodem przeskoczył niewysoki wózek biblioteczny. Rozłożona na nim księga zatrzepotała trwożliwie białymi kartkami.
- Zmykaj, pułkowniku!
Soll zręcznie ominął biurko i znalazł się tam, gdzie jeszcze przed chwilą stała pani profesor. Ona jednak, szybka, mimo prawie czterdziestki, zdążyła ukryć się za fotelem.
- Straże! Napad na spokojnych mieszkańców!
Egert akurat odstawił na bok drugi fotel, żeby jego ofiara nie miała gdzie się ukryć. Toria zakrzyczała z oburzeniem. Jakiś czas trwał bezlitosny pościg za wymykającą się zdobyczą. Pułkownik Soll bez trudu wypłaszał ją zza regałów i zasłon, aż w końcu dopadł.
Fryzura Torii nieco się przy tym potargała.
- To bezprawie – broniła się jeszcze. – Proszę natychmiast puścić nieszczęśliwą niewiastę.
- Dzięki mnie będzie szczęśliwa.
- Tutaj?!
- Gdzie się da.
- Pułkowniku, co ro… Wariat z ciebie, Soll, daj mi spokój, przecież wykłady…
- Wykłady? – zdziwił się.
- Zostaną przerwane – wydyszała błagalnie prosto w jego roześmiane oczy.
- Przerwane wykłady! – zaszeptał przerażony rozkosznie. – Zerwane…
Zamknęła oczy, aby nie widzieć jego twarzy, a tylko czuć jego wargi na swoich ustach, policzkach i powiekach. Nozdrza rozdymały się od zapachu Egerta, zapachu domu, wolności i stabilizacji, syna i córki. Zarówno Luar, jak i Alana odziedziczyli cząstkę zapachu jego skóry. Był to dla niej najbardziej upajająco znajomy aromat.
- No to zerwijmy wykłady – usłyszała jego szept w ciemności.
- Miejże sumienie! – zaprotestowała, przydeptując pantofelkiem jego oficerski but. – To przecież… gabinet!
Jego dłonie rozwarły się z lekka. Musiała podjąć ten wysiłek. Jeszcze jeden podczas dwudziestu bez mała lat małżeństwa. Toria walczyła sama z sobą: krucha maska dostojnej wykładowczyni topniała jak śnieg w promieniach słońca, gdy tylko zjawiał się on, jej pułkownik, jej Egert, jej mąż, obnażając na dnie jej natury rozpaloną, marcową kotkę…
Wstrzymała oddech. Nie wolno. To gabinet jej ojca. Nigdy.
W tym momencie wyczuła nowy zapach: świeżo wypieczonej, słodkiej bułeczki. Zdziwiona otworzyła oczy. Zobaczyła okrągłą, rumianą bułę, pokrytą ziarenkami maku.
- Zaspokój głód – poprosił poważnie Egert. – Masz pusty żołądek, bo nie zjadłaś śniadania. Przyniosłem ci to, ponieważ wiem, że należy dobrze karmić żonę, gdy ona…
Toria rozłamała pieczywo i zatkała połówką jego usta. Przypomniała sobie w tej chwili, jak wiele lat temu nakarmiła podobną bułką Egerta, wówczas śmiertelnego wroga. Był głodny i nieszczęśliwy. Wolała nie wspominać tamtych chwil. Wiele rzeczy chciała wymazać z pamięci.
Egert prędko rozprawił się z bułką. Dokładnie starł z ust białe okruszki i czarne ziarenka. Uśmiechnął się.
- Idź na swoje dzisiejsze wykłady. Niech twoi studenci nie zielenieją z zawiści z powodu twojego męża… Idę, Tor.
W drzwiach się odwrócił.
- Pamiętasz o naszym jesiennym pikniku?
Skinęła głową.
- Luar chce zaprosić komediantów. Może?
Znowu kiwnęła głową, nie zważając na jego słowa. Patrzyła, jak przekracza próg, jak jasne kosmyki układają się na kołnierzu kurtki, jak ciężkie drzwi zamykają się za jego plecami.
Wielkie nieba, do licha z wykładami.


Dodano: 2010-04-09 15:29:43
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS