Innego nie będzie
Dzień, w którym nadszedł koniec świata, był słoneczny i ciepły. Pogoda w górach dopisywała całe lato. Pamiętam, że po przebudzeniu długo patrzyłem z okna pensjonatu na zieloną ścianę sosen porastających zbocze Koryni – skąpane były w blasku słońca, a ciszę sierpniowego poranka potęgowało brzęczenie owadów. Czasem z pobliskiego lasu dochodziły krzyki ptactwa kołującego nad bagnami. Tego dnia o świcie działy się rzeczy straszne. Ci, którzy przeżyli, widzieli je na własne oczy, albo częściej, jak ja, na ekranie telewizora. Nie były one jednak tak medialne, jak zapowiadała Biblia.
Cztery miesiące po apokalipsie cały świat próbuje udawać, że nie stało się nic ostatecznego. Twierdzi głośno, że dotknęła go plaga, jakich wiele spadło już na ludzkość, a z takich doświadczeń zawsze wychodzi ona z dumą, pokrzepiona nową wiarą w człowieczeństwo. Być może tylko ja, choć wyglądam jak kloszard i wałęsam się po mieście, rozumiem, czego doświadczyliśmy. Wrażenie potwornego osamotnienia przenika mnie do głębi i nie pozwala zasnąć.
Kiedy chodzę po parku i przyglądam się spacerującym, czuję, że wpadam w obłęd. Ślady stóp na śniegu, dzieci lepiące bałwana, twarze zaczerwienione od mrozu... Radość z każdej sekundy życia, z zabawy, z wolnego czasu, jakby nic się nie zmieniło. Gdybym nawet im powiedział, nie uwierzyliby. Ktoś podniesie z ziemi bryłę lodu i pierwszy rzuci w moją stronę. Każdy, kto wspomina o śmierci, uważany jest teraz za bluźniercę.
Koniec świata nastąpił we wtorek, dwunastego sierpnia około czwartej rano. Ja w tym czasie spałem twardo na prostym drewnianym tapczanie i nie miałem o niczym pojęcia. Gdyby ciekawość nie przygnała mnie wcześniej do klasztoru Prowenów, żyłbym pewnie w przekonaniu o własnym szczęściu, opłakując dalekich krewnych i znajomych. Oddałbym kilka lat życia, żeby móc to zmienić, ale nikt nie proponuje mi takiej transakcji.
Dodano: 2020-02-24 16:48:58