NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Reynolds, Alastair - "Północ galaktyki"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Przestrzeń objawienia
Tytuł oryginału: Galactic North
Tłumaczenie: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski
Data wydania: Marzec 2014
Wydanie: I
Oprawa: miękka
Format: 135x200
Liczba stron: 408
Cena: 35,00
Rok wydania oryginału: 2006
Wydawca oryginału: Orion



Reynolds, Alastair - "Północ galaktyki"

Wielki Mur Marsa

– Zdajesz sobie sprawę, że mogłeś tam umrzeć? – powiedział Warren.
Nevil Clavain spojrzał bratu w oko – w to jedno dobre oko, jakie mu pozostawili Hybrydowcy po bitwie o Tharsis.
– Tak, wiem – odparł. – Gdyby wybuchła nowa wojna, możemy umrzeć wszyscy. Wolę zaryzykować, jeśli istnieje szansa na pokój.
Warren powoli, cierpliwie kręcił głową.
– Omawialiśmy to tyle razy, a ty chyba ciągle nie rozumiesz. Nigdy nie nastąpi pokój, dopóki oni tam są. Tego właśnie nie rozumiesz, Nevilu. Jedyne długofalowe rozwiązanie to... – przerwał.
– No – prowokował go Clavain. – Powiedz to. Ludobójstwo.
Warren może by mu odpowiedział, ale w rurze dokującej, w jej końcu oddalonym od statku kosmicznego, powstało jakieś zamieszanie. Przez drzwi Clavain zobaczył tłum dziennikarzy, a potem kogoś, kto się wśród nich prześlizgiwał, odpowiadając bardzo krótko na pytania. To Sandra Voi, Demarchistka, która miała mu towarzyszyć na Marsa.
– To nie ludobójstwo, skoro są tylko odłamem, a nie odrębną etnicznie rasą – rzekł Warren, nim Voi znalazła się w zasięgu jego głosu.
– W takim razie, co to jest?
– Nie wiem. Roztropność?
Podeszła Voi. Trzymała się sztywno, jej twarz była maską spokojnej rezygnacji. Statek Voi niedawno przybył ze Sfery Jowisza, po trzech tygodniach podróży z maksymalnym spalaniem. W tym czasie szanse na pokojowe rozwiązanie obecnego kryzysu stale się zmniejszały.
– Witaj na Deimosie – powiedział Warren.
– Panowie marszałkowie – powitała ich obu. – Szkoda, że okoliczności nie są bardziej sprzyjające. Przejdźmy od razu do rzeczy. Warren, według ciebie, ile mamy czasu na znalezienie rozwiązania?
– Niewiele. Jeśli Galiana utrzyma ten sam rytm, co przez ostatnie sześć miesięcy, następna próba ucieczki nastąpi za... – Warren spojrzał na odczyt na mankiecie. – Jakieś trzy dni. Jeśli spróbuje wystrzelić kolejny prom z Marsa, pozostanie nam tylko jedna opcja: eskalacja działań.
Wszyscy wiedzieli, co to znaczy: atak wojskowy na gniazdo Hybrydowców.
– Dotychczas tolerowałeś jej próby – zauważyła Voi. – I za każdym razem udawało ci się zniszczyć jej statek wraz ze wszystkimi ludźmi. Szanse netto, że pomyślnie się wyrwie, nie zwiększyły się. Po co więc ten odwet akurat teraz?
– To bardzo proste. Po każdym incydencie wysyłaliśmy Galianie coraz poważniejsze ostrzeżenia – wyjaśnił Warren. – Ostatnie było definitywne i ostateczne.
– Jeśli zaatakujecie, naruszycie traktat.
Warren uśmiechnął się z dyskretnym triumfem.
– Niezupełnie. Prawdopodobnie nie całkiem zapoznaliście się z tym, co napisano tam drobnym drukiem, ale odkryliśmy, że dozwala szturm na gniazdo Galiany bez naruszania jakichkolwiek warunków. Technicznie chodzi o sformułowanie „akcja policyjna”.
Clavain zobaczył, że Voi braknie słów. Nic dziwnego. Traktat między Koalicją a Hybrydowcami – jego projekt pomogli stworzyć neutralni Demarchiści – był najdłuższym istniejącym dokumentem, jeśli nie liczyć niektórych mętnych, generowanych komputerowo dowodów matematycznych. Traktat miał być niepodważalny, choć tylko maszyny przeczytały go od deski do deski i tylko maszyny kiedykolwiek miały szanse znaleźć tę lukę prawną, którą teraz wymachiwał Warren.
– Nie – powiedziała. – To jakiś błąd.
– A jednak ma rację – rzekł Clavain. – Widziałem streszczenia traktatu w języku naturalnym i nie ma wątpliwości, że akcja policyjna jest legalna. Ale nie musi do tego dojść. Jestem pewien, że zdołam wyperswadować Galianie kolejną próbę ucieczki.
– A jeśli nam się nie uda? – Voi spojrzała teraz na Warrena. – Ja z Nevilem możemy nadal być na Marsie za trzy dni.
– Odradzam.
Zniesmaczona, odwróciła się i weszła w zielony chłód promu. Na chwilę Clavain został sam z bratem. Warren podniósł chromowaną rękawicę swojej protezy i przesunął palcami po skórzanej opasce na zniszczonym oku, jakby chciał przypomnieć Clavainowi, ile zapłacił za tę wojnę i jak niewiele ma miłości do wroga, nawet teraz.
– Nie może nam się powieść, prawda? – stwierdził Clavain. – Jedziemy tam tylko po to, żebyś mógł powiedzieć, że wykorzystałeś wszystkie możliwości negocjacji przed wysłaniem wojska. Tobie naprawdę zależy na kolejnej cholernej wojnie.
– Nie bądź takim defetystą. – Warren pokręcił ze smutkiem głową: starszy brat nieustannie rozczarowany postawą młodszego. – Nie jest ci z tym do twarzy.
– To nie ja jestem defetystą – odparł Clavain.
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu postaraj się, braciszku.
Warren wyciągnął dłoń, by uścisnąć mu rękę. Clavain znów spojrzał z wahaniem w jego zdrowe oko i zobaczył tam wzrok śledczego: blady, bezbarwny i oziębły jak zimowe słońce. Dostrzegł tam nienawiść. Warren gardził pacyfizmem Clavaina, jego poglądem, że lepszy od wojny jest jakikolwiek pokój, nawet taki, który składa się z okresów wzrastającej nieufności między kryzysami. Ten rozłam naruszył resztki braterskich uczuć między nimi. Teraz, gdy Warren przypomniał mu, że są braćmi, nie udało mu się całkowicie zamaskować odrazy w głosie.
– Błędnie mnie oceniasz – szepnął Clavain, po czym spokojnie uścisnął mu dłoń.
– Nie. Mówię poważnie, że nie.
Clavain przeszedł przez śluzę, która natychmiast się za nim zamknęła jak zwieracz. Voi już się wpięła w fotel. Wzrok miała szklisty, jakby wpatrzony w nieskończoność. Clavain przypuszczał, że kobieta ładuje przez swoje implanty kopię traktatu, przewija go w swoim polu widzenia, próbując znaleźć ten kruczek prawny. Prawdopodobnie zapuściła globalne przeszukiwanie, by namierzyć odnośniki do akcji policyjnych.
Statek rozpoznał Clavaina: wnętrze dygotało, dostosowując się do jego preferencji; kolor zielony nabrał odcienia turkusu: wskaźniki i kontrolki zredukowały się do minimum – ­pokazywały tylko kluczowe dla misji parametry systemu. Prom należał do najmniejszych statków okresu pokojowego, ale wydawał się katedrą w porównaniu z kapsułami zrzutowymi – te wręcz opinały się wokół ciała załogantów niczym średniowieczne zbroje turniejowe. Clavain latał w nich podczas wojny.
– Nie przejmuj się traktatem – rzekł. – Zapewniam cię, że Warren nie zaryzykuje i nie wykorzysta tej luki prawnej.
Voi wyszła z irytacją z transu.
– Mam nadzieję, że masz rację. Kto z nas liczy na to, że poniesiemy porażkę: ja czy twój brat? – Mówiła teraz po francusku z akcentem z Quebecku. Clavain przekładał mózgowe zwrotnice, by ją zrozumieć. – Jeśli moi ludzie odkryją, że stoją za tym jakieś tajne zamiary, będzie to cholernie dużo kosztowało.
– Hybrydowcy dostarczyli Warrenowi mnóstwo powodów do nienawiści po Bitwie o Przyczółek – powiedział Clavain. – A on jest taktykiem, nie specjalistą od walki w polu. Po zawieszeniu ognia moja wiedza na temat robali nabrała większej wartości, więc miałem pewne zadanie do spełnienia. Kwalifikacje Warrena znacznie trudniej wykorzystać gdzie indziej.
– Więc to mu daje prawo popychania nas do kolejnej wojny? – Voi powiedziała to takim tonem, jakby jej strona nie zachowała neutralności podczas ostatniego starcia.
Ale Clavain wiedział, że Voi ma rację. Jeśli na nowo rozgorzeje wrogość między Hybrydowcami a Koalicją, Demarchiści nie mogliby trzymać się z boku jak piętnaście lat temu. Pozostawało tylko zagadką, czyją stronę zajęliby tym razem.
– Nie dojdzie do wojny.
– A jeśli nie przekonasz Galiany? Może zamierzasz wykorzystać związki osobiste?
– Byłem tylko jej więźniem, i tyle.
Clavain ujął kontrolki – Voi uważała pilotowanie za nudę – i wypiął prom z zaczepów na Deimosie. Odpadli po stycznej do pierścienia równikowego, opasującego księżyc, i wnet znaleźli się w nieważkości. Koniuszkiem palca Clavain nakreślił na ścianie prostokąt, który natychmiast stał się przezroczystym iluminatorem.
Przez chwilę widział w szybie swoje odbicie: jakże staro wyglądał! Nie miał prawa tak staro wyglądać! Z siwymi włosami i brodą wydawał się starcem, a nie patriarchą, człowiekiem dogłębnie znużonym po ostatnich przejściach. Z niejaką ulgą pociemnił kabinę, by obserwować Deimosa znikającego z zaskakującą prędkością. Deimos – krążący na wyższej orbicie niż drugi marsjański księżyc Fobos – był ciemną bryłą najeżoną uzbrojeniem, opasaną ruchomym pierścieniem usianym oknami. Przez dziewięć ostatnich lat Deimos był dla Clavaina całym światem, a teraz mógł go zawrzeć w zagiętej dłoni.
– Nie zwykłym więźniem. Od Hybrydowców nikt inny nie wrócił przy zdrowych zmysłach – stwierdziła Voi. – Ciebie natomiast Galiana nigdy nawet nie próbowała zarazić swoimi maszynami.
– Nie, nie próbowała, ale tylko dlatego, że okoliczności mi sprzyjały i zabrakło jej czasu. – Clavain powtarzał Voi swoje oklepane wyjaśnienia. – Byłem jej jedynym więźniem. Przegrywała wtedy wojnę, jeden więcej rekrut po jej stronie nic by nie zmienił. Pracowano nad warunkami zawieszenia broni i Galiana wiedziała, że jeśli uwolni mnie całego i zdrowego, zyska sobie przychylność. Był też inny czynnik: uważano, że Hybrydowcy nie są zdolni do czegoś tak prymitywnego jak litość. To Pająki z naszego punktu widzenia. Postępek Galiany zmienił nasz sposób myślenia. W wysokim dowództwie nastąpiły podziały. Gdyby mnie nie zwolniła, mogliby zrzucić na nią bombę jądrową i ostatecznie zlikwidować.
– Więc nie grał roli żaden czynnik osobisty?
– Nie. Absolutnie nic osobistego – potwierdził Clavain.
Voi skinęła głową w sposób sugerujący, że w to nie wierzy. Niektóre kobiety doprowadziły tę umiejętność do perfekcji, pomyślał Clavain.
Oczywiście szanował Voi. Ona, jako pierwszy człowiek, dekady temu weszła do oceanu Europy. Dzięki tej pionierskiej akcji obecnie projektowano bajeczne miasta pod lodem. Społeczeństwo Demarchistów miało ponoć płaską strukturę, bez hierarchii, ale błyskotliwa Voi dzięki swym zdolnościom zdołała się wspiąć po szczeblach dowódczych. Odegrała główną rolę w negocjacjach pokojowych między Hybrydowcami a koalicją Clavaina. Dlatego właśnie teraz z nim leciała – Galiana zgodziła się na misję Clavaina tylko pod warunkiem, że będzie mu towarzyszył neutralny obserwator; wybór Voi był oczywisty. Szacunek – to przyszło mu z łatwością. Ale okazać zaufanie? To było znaczne trudniejsze: Clavain musiał ignorować fakt, że Demarchistka o głowie pełnej implantów niewiele się różni od wrogich Hybrydowców.
Schodzili na Marsa pod ostrym kątem. Z trudnościami.
Parę razy sprawdzały ich automatyczne systemy śledzące z Satelitarnej Sieci Blokującej. Mroczne bronie, krążące po orbicie areostacjonarnej nad gniazdem, celowały przez kilka sekund w statek, działa szynowe zbroiły się... ale ustalono, że prom ma status dyplomatyczny, i pozwolono mu kontynuować lot. Sieć Blokująca była bardzo skuteczna – przecież w znacznej części to sam Clavain ją zaprojektował. Przez piętnaście lat żaden statek nie wszedł w marsjańską atmosferę i żaden pojazd powietrzny nie opuścił gniazda Galiany.
– Już ją widać – powiedział Clavain, gdy Wielki Mur wyrósł nad horyzontem.
– Dlaczego mówisz „ona”? – spytała Voi. – Nigdy nie czułam szczególnej potrzeby personalizacji, a przecież właśnie ja to skonstruowałam. Zresztą... nawet jeśli kiedyś było to żywe, to teraz jest martwe.
Miała rację, ale jednak Mur był czymś niesamowitym. Z orbity Marsa wyglądał jak blady pierścień o średnicy dwóch tysięcy kilometrów. Jak koralowy atol, więził w sobie własny system pogody: dysk bardziej niebieskiego powietrza upstrzonego śmietankowymi chmurami, który kończył się nagle na granicach atolu.
Kiedyś w tym ciepłym, gęstym, bogatym w tlen obszarze żyły setki wspólnot. Mur należał do najbardziej zuchwałych i spektakularnych projektów Voi. Przemawiała za nim niepodważalna logika: pozwalał uniknąć tysiącletniego okresu terraformowania Marsa za pomocą konwencjonalnych metod, jak bombardowanie kometarne czy topienie lodowych czap. Zamiast modyfikować całą atmosferę za jednym zamachem, dzięki murowi ­można było początkowo skoncentrować się na dość małym terenie o średnicy tysiąca kilometrów. Ponieważ nie było dostatecznie głębokich kraterów, zbudowano całkowicie sztuczny Mur: szeroką, pierścienną zaporę atmosferyczną, która miała po­woli się rozszerzać, obejmując coraz większą przestrzeń w tempie dwudziestu kilometrów na rok. Mur musiał być bardzo wysoki, gdyż przy niskiej marsjańskiej grawitacji – przy ustalonym ciśnieniu powierzchniowym – słup atmosfery był wyższy niż na Ziemi. Wały grube na setki metrów, ciemne jak lód glacjalny, zatapiały potężne korzenie palowe głęboko w litosferę, skąd czerpały surowce do wzrostu. Jednakże dwieście kilometrów wyżej mur był przezroczystą membraną grubości paru mikronów, w zasadzie zupełnie niewidoczną. I tylko gdy z rzadka występowały efekty optyczne, wyglądał jak zamrożona zorza na tle gwiazd. Na zdatnych do życia obszarach wewnątrz Muru ekoinżynierowie rozmieścili ziemskie gatunki sprytnie zmienione genetycznie w laboratoriach orbitalnych. Rośliny i zwierzęta rozprzestrzeniały się energicznie i żwawo wspinały się na ściany Muru.
Ale Mur był martwy.
Przestał rosnąć podczas wojny – zainfekował go jakiś wirus militarny i uszkodził podukłady replikacyjne. Teraz psuł się ekosystem wewnątrz muru, atmosfera się ochładzała, tlen uciekał w kosmos, ciśnienie spadało i wkrótce – to nieuniknione – osiągnie normalną marsjańską wartość równą jednej siedmiotysięcznej atmosfery.
Clavain zastanawiał się, jak Voi na to patrzy. Czy widzi w tym swoje zamordowane dziecko?
– Przykro mi, że musieliśmy go zabić – powiedział Clavain. Już miał dodać, że w warunkach wojennych taki akt to rzecz zwykła, ale doszedł do wniosku, że podobne stwierdzenie zabrzmiałoby jak beznadziejna próba obrony.
– Nie musisz się usprawiedliwiać – rzekła Voi. – To była tylko maszyneria. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczona, że przetrwał aż tak długo. Na pewno została w nim jeszcze jakaś szczątkowa zdolność samonaprawy. Wiesz, my, Demarchiści, budujemy dla potomności.
Właśnie! I to martwiło stronę Clavaina. Mówiono nawet o tym, by powstrzymać dominację Demarchistów w zewnętrznych rejonach Układu Słonecznego, może nawet zbudować przyczółek Koalicji wokół Jowisza.
Otarli się o górną krawędź Muru i przebili rzednące warstwy atmosfery wewnątrz. Kadłub promu przybrał kształt strzały. W dole jałowy i wyblakły grunt pstrzyły powalone baraki, zrujnowane domy, wraki pojazdów i zestrzelonych promów. Ciemnoczerwone przeważnie łaty płytko ukorzenionej roślinności tundrowej: wełnianka, skalnica, mak arktyczny i porosty. Clavain rozpoznawał gatunki po ich charakterystycznych sygnaturach w podczerwieni. Jednak wiele roślin prawie wyginęło, gdy wymarły sprowadzone tu ptaki. Lód zalegał wielkimi, srebrnymi pasami i pozostały tylko nieliczne otwarte zbiorniki wody, ogrzewane podgruntowymi stosami termoelektrycznymi. Gdzieniegdzie całe obszary zmieniły się w sterylną, wieczną zmarzlinę. To mógłby być raj, gdyby wojna wszystkiego nie zrujnowała, pomyślał Clavain. Ale to, co tu widać, to tylko przedsmak zniszczeń, jakich dokona następna wojna w całym układzie, na Ziemi i na Marsie. Jeśli się jej nie zapobiegnie.
– Czy widzisz już gniazdo? – spytała Voi.
– Poczekaj sekundę. – Clavain wywołał display przezierny z okienkiem obejmującym gniazdo. – Mam. Niezła, wyraźna sygnatura. Całe kilometry wokół pustynia... przynajmniej żadnych śladów zamieszkania.
– Tak. Teraz widzę.
Gniazdo Hybrydowców leżało w odległości jednej trzeciej promienia od brzegów Muru, niedaleko od podstawy Arsia Mons. Obozowisko, mające zaledwie kilometr średnicy, było otoczone wysokim wałem, pokrytym z jednej strony regolitowym pyłem. Przestrzeń wewnątrz Muru wystarczała, by istniał tam charakterystyczny klimat; obejmowała obszar marsjańskiej szerokości na tyle duży, że występowały znaczne oddziaływania sił Coriolisa, oraz tyle równoleżników, że w ciągu doby były okresy ocieplenia i ochłodzenia, dzięki czemu stwierdzono obecność prądów termicznych.
Teraz Clavain widział wszystko wyraźniej. Szczegóły gniazda wyłaniały się z mgły.
Zewnętrzne zarysy Muru były mu boleśnie znajome. Od czasu zawieszenia broni strona Clavaina badała gniazdo z punktu obserwacyjnego na Deimosie. Oczywiście Fobos, krążący na niższej orbicie, bardziej by się do tego nadawał, ale cóż... może sprawa Fobosa okaże się użyteczna w negocjacjach z Galianą. Clavain wiedział, że ona gdzieś tam jest pod dwudziestoma kopułami wewnątrz Muru, połączonymi ze sobą hermetycznymi tunelami lub posklejanymi jak bańki mydlane o różnych rozmiarach. Gniazdo sięgało kilkadziesiąt poziomów w głąb marsjańskiej skorupy. Może nawet głębiej.
– Ile ludzi jest wewnątrz, jak sądzisz? – spytała Voi.
– Około dziewięciuset – odparł. – To oszacowanie na podstawie mojego doświadczenia jenieckiego. Dodatkowo uwzględniam setkę tych, którzy od tego czasu zginęli podczas próby ucieczki. Reszta to w znacznym stopniu domysły.
– Nasze oceny są zbliżone. Z tysiąc tutaj, może mniej, i trzy lub cztery rozproszone po Układzie w mniejszych gniazdach. Wiem, że twoja strona myśli, że mamy lepszy wywiad, ale tak nie jest.
– Przyznam, że ci wierzę. – Kadłub promu wyginał się wokół nich, adaptował się do lotu na niskich wysokościach, przyjmując szerokie, nietoperzowe skrzydła. – Miałem nadzieję, że coś wiesz o tym, dlaczego Galiana traci bezcenne życie ludzi na bezcelowe próby ucieczki.
Voi wzruszyła ramionami.
– Może według niej życie wcale nie jest aż tak cenne jak według ciebie.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Nie wiem, czy w ogóle mamy podstawy, żeby snuć domysły, jak wygląda prawdziwe społeczeństwo o zbiorowym umyśle. Nawet z punktu widzenia Demarchistów.
Z konsoli dobiegło ćwierkanie – sygnał od Galiany. Clavain otworzył kanał komunikacyjny przydzielony dyplomacji między Koalicją a Hybrydowcami.
– Nevil Clavain? – usłyszał.
– Tak. – Usiłował mówić jak najspokojniej. – Jest ze mną Sandra Voi. Przygotujemy się do lądowania, gdy wskażesz nam miejsce.
– Dobrze – odparła Galiana. – Skierujcie statek na zachodni brzeg muru. I proszę, uważajcie.
– Dziękuję. Jakiś szczególny powód do ostrożności?
– Po prostu się pośpiesz, Nevil.
Prom przechylił się nad gniazdem, tracąc wysokość; sunął teraz kilkadziesiąt metrów nad zwietrzałą powierzchnią Marsa. W betonowych wałach otworzyły się szerokie, prostokątne drzwi, odsłaniając żółto oświetloną komorę hangaru.
– To chyba stąd Galiana wystrzeliwuje swoje promy – szepnął Clavain. – Zawsze uważaliśmy, że musi być jakiś otwór w zachodnim brzegu obwałowania, ale przedtem nigdy nie mieliśmy dobrego widoku na to miejsce.
– Co wcale nie wyjaśnia, dlaczego ona to robi – stwierdziła Voi.
Konsola znów zaćwierkała. Połączenie było kiepskie mimo tak niewielkiej odległości.
– Dziób do góry – poleciła im Galiana. – Lecicie za nisko i za wolno. Nabierzcie wysokości, bo robale was namierzą.
– Są tu robale? – spytał Clavain.
– Myślałam, Nevilu, że jesteś specjalistą od robali.
Podniósł dziób promu, ale o ułamek sekundy za późno. Przed nimi spod powierzchni błyskawicznie wystrzeliły zwoje i w tępo ściętej opancerzonej głowie rozwarły się metalowe szczęki. Clavain od razu rozpoznał ten gatunek: klasa Urobor. Robaki tej postaci nadal zasiedlały setki nisz w całym Układzie. Mniej sprytne niż gatunek zasiedlający Fobosa, ale mimo to były wystarczająco niebezpieczne.
– Cholera! – W jednej chwili prysnął pozorny demarchistowski chłód Voi.
– Właśnie – odparł Clavain.
Urobor wślizgnął się pod ich prom. W kręgosłupach poczuli serię wstrząsów, gdy szczęki wgryzały się w podbrzusze kadłuba. Prom skoczył gwałtownie w dół – niesterowalny, ciśnięty kamień. Chłodne, minimalistyczne, turkusowe wnętrze płynnie przeszło w konfigurację awaryjną, wyświetlacze uszkodzeń konkurowały o uwagę z wyświetlaczami opcji statusu uzbrojenia. Fotele wydęły się wokół Clavaina i Voi.
– Trzymaj się! Spadamy!
Voi odzyskała spokój.
– Sądzisz, że zdążymy dotrzeć do krawędzi?
– Ani cienia szansy. – Mimo to próbował przestawiać kontrolki, ale na nic to się zdało. Powierzchnia planety zbliżała się szybko i nieuchronnie. – Szkoda, że Galiana nie ostrzegła nas trochę wcześniej...
– Chyba myślała, że już wiemy.
Spadli. Uderzenie było silniejsze, niż Clavain się spodziewał, ale prom pozostał w jednym kawałku, a fotele zamortyzowały najgorszy wstrząs. Przez kilka metrów sunęli ruchem ślizgowym, wreszcie dziób promu utknął w piaszczystym nasypie. Przez okno Clavain zobaczył, jak biały robal sunie w ich stronę falującymi ruchami swego segmentowego, robociego ciała.
– Chyba koniec z nami – stwierdziła Voi.
– Jeszcze nie. Nie spodoba ci się to, ale... – Ugryzł się w język. Włączył ukryte uzbrojenie promu. Z sufitu wysunął się celownik. Clavain przytknął do niego oczy i ustawił krzyż na Urobora. Jak za dawnych czasów...
– Niech cię diabli! To miała być misja bez broni – powiedziała Voi.
– Proszę bardzo, możesz wnieść formalne zażalenie.
Clavain strzelił. Odrzut szarpnął kadłubem. Przez boczne okno obserwowali, jak biały robal rozlatuje się na krótkie, pękate segmenty, które wierciły się pod pyłem.
– Dobry strzał – przyznała Voi z lekko wyczuwalną niechęcią w głosie. – Jest martwy?
– Na razie. Zanim segmenty znów się połączą w funkcjonalnego robala, upłynie kilka godzin.
– Dobrze. – Voi wysunęła się z fotela. – Ale obiecuję, złożę formalną skargę.
– A może byś wolała, żeby nas zjadł?
– Po prostu nienawidzę obłudy, Clavainie.
Spróbował połączyć się radiowo.
– Galiano? Jesteśmy na dole. Statek do kasacji, ale nam nic się nie stało.
– Bogu dzięki. – Stare nawyki językowe trudno się poddawały, nawet wśród Hybrydowców. – Nie możecie tam dłużej pozostawać. W tamtym rejonie są inne robale. Myślisz, że uda wam się dotrzeć pieszo do gniazda?
– To tylko dwieście metrów, nie powinno być problemu – rzekła Voi.
Owszem, dwieście metrów, pomyślał Clavain. Tyle że dwieście metrów po wyboistym terenie pełnym zdradzieckich jam, a w każdej może się kryć tuzin robali. Potem będą musieli wspiąć się na obwałowanie do wejścia do hangaru – przynajmniej jakieś dziesięć, piętnaście metrów nad powierzchnią.
– Miejmy nadzieję, że nie będzie – powiedział Clavain.
Odpiął się z fotela i gdy stanął w marsjańskiej grawitacji, poczuł zawroty głowy. Zbyt dobrze się przystosował do ciążenia na pierścieniu Deimosa – jedno g stworzono tam dla wygody taktyków z Ziemi. Podszedł do szafki awaryjnej i wyjął maskę, która skwapliwie wpełzła mu na twarz; drugą maskę wziął dla Voi. Podłączyli butle z powietrzem i ruszyli do drzwi promu. Tym razem, gdy drzwi otworzyły się zwieraczowo, we framudze była rozpostarta połyskująca membrana – wynalazek Demarchistów, którzy ostatnio dali na niego licencję. Clavain przepchnął się przez membranę, a ta owinęła się wokół niego z odgłosem wilgotnego zasysania. Zanim zeskoczył na dół, membrana stwardniała mu na stopach i stała się przezroczystą skorupą o kształcie ciała – stworzyła żebra i harmonijkowe stawy.
Voi wyszła za nim, owinięta własnym m-skafandrem.
Odskoczyli od rozbitego promu w stronę wału. Gdyby robale były w pobliżu, już by ich namierzyły na podstawie drgań sejsmicznych. Może teraz bardziej interesował je prom, ale nie mogli na to liczyć. Clavain znał robale z bezpośredniego doświadczenia, znał głównie procedury napędzające ich zachowania, ale ta wiedza nie gwarantowała mu, że przeżyje. Na Fobosie omal go nie zawiodła.
Na twarzy miał lepką maskę. Technicznie rzecz biorąc, powietrze u podstawy Wielkiego Muru nadawało się do oddychania nawet teraz, ale nie należało ryzykować, gdy najważniejsza była prędkość. Stopami tarł o warstwę gleby i choć czuł, że idzie naprzód, wał uparcie się nie przybliżał. Był większy niż się wydawał z miejsca rozbicia promu. I był dalej.
– Drugi robak – powiedziała Voi.
Od zachodu, z piasku wychynęły zwoje Urobora, który ze spokojem drapieżnika posuwał się falistym ruchem w ich stronę. Wiedział, że nie musi się śpieszyć. W tunelach Fobosa nigdy zawczasu nie wiedzieli, gdy robaki się zbliżały – atakowały z ukrytego miejsca błyskawicznie jak pytony.
– Biegnij! – krzyknął Clavain.
Wysoko w otworze obwałowania pojawiły się ciemne postacie. Z góry opadła drabina sznurowa. Clavain biegł i nawet nie starał się zachowywać cicho – wiedział, że robal i tak na pewno już go namierzył.
Obejrzał się.
Robal zatrzymał się przy promie i wpakował w niego łeb o diamentowych szczękach. Potem uniósł się pionowo; wrak statku na jego korpusie wyglądał jak girlanda. Potem robal zaczął dygotać i statek rozleciał się na kawałki jak przerdzewiały złom. Wreszcie robal, jak grzechotnik, wyciągnął z piasku swoje trzydziestometrowe ciało i, kręcąc zwojami, pomknął w stronę Clavaina i Voi.
Clavain dotarł do drabiny.
Kiedyś nawet w jednym g potrafiłby wspiąć się na samych rękach, ale teraz czuł, jak drabina faluje pod jego stopami jak żywa. Gdy zaczął wchodzić, uświadomił sobie, że grunt w dole oddala się znacznie szybciej niżby to wynikało z tempa wspinaczki. Hybrydowcy wciągali go na górę.
Obejrzał się i zobaczył, że Voi się potknęła.
– Sandro! Nie!
Udało jej się wstać. Za późno. Gdy robal zwalił się na nią, Clavain mógł tylko odwrócić wzrok i modlić się o szybką śmierć dla Voi. Jeśli ma to być próżna ofiara, niech przynajmniej będzie błyskawiczna.
Wtedy pomyślał o własnym życiu.
– Szybciej! – krzyknął, ale maska zredukowała jego głos do spanikowanego, stłumionego bełkotu. Zapomniał przełączyć częstotliwość radiową na skafander.
Robal miotał się u podstawy muru. Potem zaczął się unosić. Pod Clavainem otwierała się otoczona diamentami paszcza jak maszyna do drążenia tuneli. Nagle coś do bólu oślepiającego wcięło się w ciało robaka. Clavain wyciągnął szyję i zobaczył grupę Hybrydowców, którzy wychylają się ponad krawędzią otworu i celują z karabinów w dół. Robal zwijał się z intensywną, robocią irytacją. Clavain widział na piasku zwoje innych zbliżających się robali. Wokół gniazda Galiany musiało być ich chyba kilkadziesiąt. Nic dziwnego, że jej ludzie tak rzadko korzystali z drogi lądowej.
Clavaina cały czas wciągano na górę, brakowało mu zaledwie dziesięciu metrów do brzegu otworu. W ciele postrzelonego robala, pod uszkodzoną przez strzał skórą, odsłoniły się układy cybernetyczne. Wściekły robot szarpał się, odłamując wielkie jak głazy betonowe kawałki muru. Przy każdym uderzeniu Clavain czuł wibracje.
Robal znów uderzył, tym razem znacznie silniej. Ku swemu przerażeniu Clavain zobaczył, jak jeden z Hybrydowców traci równowagę i spada. Czas zaczął pełznąć. Mężczyzna już był tuż‑tuż. Clavain bezwiednie przywarł do muru i mocniej objął drabinę kończynami. I nagle chwycił spadającego za ramię. Choć działo się to w marsjańskiej grawitacji, choć Hybrydowiec był szczupły, szarpnięcie omal nie strąciło obu prosto na Urobora. Clavain czuł, jak kości wyskakują mu ze stawów, jak pęka chrząstka, ale nie puścił Hybrydowca i zdołał utrzymać się na drabinie.
Hybrydowcy bez trudu potrafili oddychać powietrzem u stóp Muru. Ten mężczyzna o marsjańskiej budowie nosił tylko lekkie ubranie – szarą jedwabną piżamę spiętą pasem w talii. Miał zapadłe policzki i łysą czaszkę – wyglądał trupio. Nadal jednak trzymał broń w drugiej ręce.
– Puść mnie – powiedział.
Poniżej robak, mimo ran, powoli sunął w górę.
– Nie. Nie puszczę cię – powiedział Clavain przez zaciśnięte zęby i zniekształcającą maskę na twarzy.
– Nie masz innego wyjścia – stwierdził mężczyzna spokojnym głosem. – Obu nas nie zdążą wciągnąć.
Clavain spojrzał na jego twarz. Próbował ocenić wiek mężczyzny. Trzydziestka, może nawet mniej. Trupie oblicze przydawało mu lat. Clavain na pewno miał dwa razy tyle. I z pewnością bogatsze życie; ze trzy czy cztery razy udało mu się przechytrzyć śmierć.
– To ja powinienem umrzeć, nie ty.
– Nie – odparł Hybrydowiec. – Na nas by zwalili winę za twoją śmierć. Uznaliby to za pretekst do wojny. – Bez dalszych ceregieli mężczyzna przyłożył sobie pistolet do głowy i strzelił.
Zszokowany Clavain puścił jego ramię. Martwe ciało pokoziołkowało po betonowym obwałowaniu prosto w paszczę robala, który przed chwilą zabił Sandrę Voi.
Clavain, odrętwiały, dał się wciągnąć na górę, w bezpieczne miejsce.


Dodano: 2014-03-14 10:21:57
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS