NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Baraniecki, Marek - "Głowa Kasandry"
Wydawnictwo: SuperNOWA
Data wydania: Wrzesień 2008
Wydanie: trzecie poprawione
ISBN: 978-83-7578-013-0
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 300
Cena: 30,00 zł



Baraniecki, Marek - "Głowa Kasandry"

Na początku było Słowo.
„Postawiłem cię pośrodku świata, abyś tym łatwiej mógł spoglądać dookoła siebie i widzieć to, co jest.
Stworzyłem cię jako istotę ani niebiańską, ani ziemską (...), abyś mógł samego siebie rzeźbić i przezwyciężać”.
G. Picco della Mirandola

1.
W ostatnich dniach lipca w lasach pojawiły się nagle papugi. Niektóre okazy miały wielkość przedramienia dorosłego mężczyzny. Ich jaskrawoczerwone łebki i intensywnie zielone upierzenie, przechodzące do karmazynu na ogonie, uczyniły świat radośniejszym. Teodor Hornic, mężczyzna w sile wieku, odziany w skórę tygrysa, długo przypatrywał się, jak ogłupiałe ptaki nieporadnie chyboczą się na gałęziach sosen i świerków. Igiełki wbijały się w łapki przystosowane przez naturę do tropikalnych, gładkich łodyg. Przez następne dwa dni Hornic zbudował siedem klatek z siatki ogrodzeniowej i nakrył nimi mrowiska przy drodze do wodospadu. Ptaszyska upodobały sobie rozgrzebywanie kopców i tarzały się w nich.
W pierwszą niedzielę sierpnia, to znaczy wczesną wiosną, nad doliną pojawił się myśliwiec bombardujący dalekiego zasięgu, którego modelu Hornic nie znał. Samolot zatoczył trzy koła na pułapie sto i wypełnił ciszę ciepłego dnia rozdzierającym hukiem odrzutowych silników. Teodor Hornic przerwał świętowanie na leżaku wystawionym pod rozłożystym dębem i wyszedł na skraj pasa startowego, zabierając ze skrzynki sygnałowej kraciastą chorągiewkę.
Wielka, czterosilnikowa maszyna z opuszczonymi do ziemi płatami poziomego usterzenia kołowała już z powrotem ku środkowi pasa. Hornic wskazał pilotowi kierunek zjazdu na betonowe pobocze. Samolot na chwilę zwiększył ciąg i potoczył się na wskazane miejsce. Z kadłuba po rampie ładunkowej zszedł po chwili pilot, rozpinając po drodze zamki skafandra. W milczeniu wyciągnęli dłonie, by raptem, bez ostrzeżenia - radość spotkania była zbyt wielka - paść sobie w objęcia. Kiedy minęło pierwsze wzruszenie, pilot przedstawił się po francusku:
- Jestem Yves Jefferson, z pułku łączności.
- Teodor Hornic - odrzekł witający i patrząc na naszywki skafandra lotniczego, zapytał: - Air Force?
- Nie, jestem niezależny - Jefferson był zmieszany - wszyscy przecież jesteśmy niezależni. To tylko naszywki.
Teraz dopiero Hornic dostrzegł, że wojskowy numer samolotu zamalowany był zieloną farbą, a w jego miejscu, obok gwiazdy w kole, namalowano żółty klonowy liść.
- To wejdźmy do mnie. Zaraz coś zjemy, już prawie południe - powiedział Hornic.
Obiad składał się z trzech dań, a gospodarz przyniósł z magazynu dwie butelki czerwonego rocznikowego wina. Jefferson opowiadał o sobie, o pułku, o planach. O tym, co ocalało i co powstało nowego. Tak działo się za każdym razem, kiedy ktoś odwiedzał dolinę. W ostatnim roku Hornic miał dwie powietrzne wizyty. Raz był to Rosjanin Wasilij na Migu, a drugim razem - Hindus Mishra na Fantomie. I byli to jedyni ludzie, jakich w tym czasie zobaczył. Innych nie szukał, choć w odległości trzystu kilometrów na południowy wschód leżała osada licząca już ponad sześciuset mieszkańców. Z początku jeździł tam, aż uznał, że te wizyty nic mu właściwie nie dają. Stał się samotnikiem i przywykł do tego. Od chwili, gdy wybuchła III wojna światowa i gdy w pięć lat po niej spełniły się przepowiednie zapowiadające przebiegunowanie kuli ziemskiej, Teodor Hornic poszedł swoją drogą. Nie szukał ludzi. Kiedy ich spotkał, był z nimi bardzo krótko. Znalazł tę bazę lotniczą i objął ją w posiadanie, bo nie było nikogo, kto by się o nią upomniał. Tutaj, w ciągu trzynastu lat panowania, stał się legendą tej części kontynentu, powtarzaną po chatach i zajazdach. Był Wielkim Tropicielem, o którym mówiono, że z wyprawy nigdy nie wraca z pustymi rękami.
Yves Jefferson trzymał w palcach któryś z rzędu kieliszek z winem, gdy wreszcie zadał pytanie, które od dłuższej chwili ważył w sobie.
- Może to niezręcznie z mojej strony, Teodor, ale pułkownik chciałby wiedzieć, czy jesteś zorientowany, jak wyglądają sprawy... no wiesz, ogólnie?
- Ogólnie? - podjął Hornic. - To znaczy czyje?
Jefferson zamilkł speszony.
- Wiesz, że nie ma teraz silnych - podjął po chwili, trochę jakby do siebie. - Parasol jest szczelny, a nas jest mało. Dwie eskadry w Kanadzie, jedna zdekompletowana w Hiszpanii, kilka w Indiach i nie wiem ile w Tybecie i Afryce. Amerykanie i Rosjanie praktycznie nie latają, choć powinni mieć najwięcej sprzętu. Podróżować trzeba wozami konnymi lub w zaprzęgach z rogacizny. Nikt nadal nie odważa się używać radia, bo wydaje się, że Mechanizm jakby się jeszcze wyczulił.
Hornic przytaknął skinieniem głowy i powiedział:
- Hindusi sobie radzą.
- Tak, ale oni zakładają, że nie są głównym celem. - Jefferson przerwał. Po dłuższej chwili zdecydował się dokończyć wprost: - Wiemy, Teodor, że jesteś najlepszym tropicielem w tej części kontynentu. Powiem krótko. Moje dowództwo chce kupić u ciebie... Kasandrę.
Hornic odstawił kieliszek na stół z taką siłą, że całe wino rozlało się po blacie.
- Rosjanie też chcą ją kupić! - podniósł głos. - I Hiszpanie chcą, i Chińczycy. I Polacy też! Ale ja już im mówiłem, że to utopia. Ona nie istnieje, a nawet gdyby istniała, to nikt jej nie znajdzie! Rozumiesz, nikt! Dopóki się sama nie ujawni!
Wstał z fotela i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem.
- Szukam jej trzynaście lat. Za każdym razem, gdy wpadam na trop, wydaje mi się, że to Ona. Prześladuje mnie w dzień i w nocy, bo czuję, że jest nieuchwytna i drwi sobie ze mnie. Jeżeli w ogóle istnieje! Wszyscy poszaleliście na jej punkcie. Kto Ją w ogóle tak nazwał? Kto dziś potrafi powiedzieć, skąd wzięła się jej legenda? Przecież to mit! Mit, który jest chyba potrzebny temu światu, bo za mało miał strachu. Wszystkim, którzy tu przylatują lub przyjeżdżają, mówię to samo. Głowa Kasandry nie istnieje! To jest produkt chorej wyobraźni tych z lasów i chyba ptaków, bo nie wiem, kto inny mógłby roznieść tę legendę po wszystkich kontynentach, skoro wiadomości o skupiskach ludzkich nie przenikają z jednej okolicy do drugiej.
Zatrzymał się przy oknie, patrząc na odcinające się na tle błękitnego nieba korony palm i buków. Uniesienie już minęło. Teraz głos jego zabrzmiał zupełnie cicho i z ledwo wyczuwalną ironią.
- Czym możecie mi zapłacić, żeby nie było za tanio?
- Ile ci proponowano? - Jefferson nie wyczuł szyderstwa.
Hornic roześmiał się i odwrócił do niego.
- Anglicy dawali mi harem i pięć ton złota w sztabkach i wyrobach. Co możecie mi zaoferować? Dwa haremy?
Teraz Jefferson zaczął się śmiać i śmiał się z każdą chwilą coraz głośniej.
Ich śmiech odbił się echem od ściany lasu i spłoszył stłoczone w zagrodzie kozy i owce. Przestraszone słuchały dźwięku, który do tej pory był im obcy. Wielki wilczur na progu obory z leniwym zainteresowaniem nasłuchiwał, unosząc głowę. Przez chwilę patrzył w stronę otwartych drzwi drewnianej chaty, w której siedzieli dwaj mężczyźni. Istoty dziwne, nie pasujące do burzliwie kotłującej się wokół bujnej przyrody.
Jefferson został w dolinie dwa dni. Hornic oprowadził go po okolicy. Z pasją opowiadał, jak rok po roku przyroda strefy umiarkowanej, po odwróceniu się ziemskiej osi obrotu, dostosowywała się z trudem do warunków tropikalnych. Pierwsze poddały się brzozy. Uschły po kilku miesiącach, zostawiając po sobie pustynne tereny. Nie utrzymały się też wierzby, chociaż zrazu uległy specyficznemu przeobrażeniu. Zrzuciły gałęzie i pokryły się liśćmi, które zaczęły rosnąć wprost z korony pnia. Natomiast nadzwyczaj dobrze, ku zdziwieniu Hornica, przystosowały się drzewa iglaste, świerki i sosny. Sosny zrzuciły tylko część igieł i teraz, po trzynastu latach, ich gałęzie przypominały rzadki grzebień do włosów, z igłami skierowanymi ku ziemi. Jefferson z zainteresowaniem oglądał las, gdzie dęby i buki rosły na przemian z palmami, a ponad leśnym poszyciem pięły się tropikalne liany.
- Tutaj - mówił Hornic - przyroda sama zasiała to wszystko. Nasiona przyszły z wiatrem w pierwszych latach stabilizowania się klimatów. Potem przyleciały ptaki. Po nich przywędrowały zwierzęta. W zeszłym roku miałem kłopot z bengalskim tygrysem, który nie wiadomo dlaczego rozbijał mi ule. Prawie miesiąc straciłem na wytropienie i upolowanie bestii. Ale za to - dodał z uśmiechem - mam teraz w czym chodzić.
Po kolacji Hornic pokazał Jeffersonowi lotnisko. Na końcu kilometrowego pasa startowego znajdował się hangar i zabudowania zaplecza. Po wieży kontrolnej pozostały tylko oczyszczone z gruzu ruiny. Jedną z bocznych ścian hangaru zdobił ślad po celnym pocisku rakietowym. Wyrwę zamurowano rzecznymi kamieniami. Zrobił to Hornic, podobnie jak z wyrwami w płycie startowej. Z tą tylko różnicą, że tam na plomby użył cegły.
W pierwszych miesiącach po zakończeniu błyskawicznej i gwałtownej wojny, której nikt chyba nie kontrolował, Hornic krążył trochę po okolicy i szukał ludzi. Był to okres wędrówek ludów. Ludzie opuszczali tereny skażone i uciekali przez nie istniejące już granice państw, jak najdalej od miejsc, które mogłyby stać się celem rakietowego ataku.
Przez cztery kolejne lata Hornic wędrował jak inni. Uprawiał ziemię, strzelał do tych, którzy chcieli go z niej wyrzucić, sam starał się unikać kuli. W czasie śnieżnych zamieci przeżywał katusze zimna i głodu. Próbował iść na południe, ale tam tereny były całkowicie skażone. Wrócił więc i tutaj, gdzie, jak mówiono, już nic nie zostało, znalazł przystań. Tutaj też zaskoczyły go Trzy Dni Ciemności.
Leżał w piwnicy na łóżku polowym i czuł, jak cały świat pęka i rozpada się w proch. Wstrząsy tektoniczne w tej okolicy nie były silne, ale huraganowe wiatry i grzmoty przykrywały wszystko swoim ogromem. Gdzieś daleko znikały wyspy i całe połacie kontynentów, gdzie indziej wynurzały się z oceanów nowe lądy. Bieguny topniały, a woda zalewała wybrzeża. Kiedy po raz pierwszy słońce wychyliło się zza horyzontu po jego dotychczasowej zachodniej stronie, Hornic poczuł, że jego życie straciło sens. Trwał w stanie otępienia przez miesiąc, aż obudził go pewnego dnia huk i smuga białego dymu na niebie. Chwilę przyglądał się jej bezmyślnie, wreszcie zrozumiał. Rakieta! Szła pod ostrym kątem w górę, niosąc w głowicy śmierć odległemu wrogowi, gdzieś w innej części świata. Biegał godzinami po lesie, szukając miejsca startu, aż trafił na dymiącą jeszcze, okrągłą studnię wyrzutni. Nie było przy niej nikogo. Rozkaz zniszczenia wroga wydany został wiele lat wcześniej i utrwalony w elektronicznej pamięci systemu startowego.
Od tamtego dnia zaczął żyć. Zbudował drewniany dom, zagrodę dla zwierząt złapanych w lesie i okolicach zburzonych miast i wsi. Spędzał dużo czasu na obserwacji nocnego nieba. Udawało mu się od czasu do czasu dostrzec punkty sporadycznie przesuwające się w tle nowych gwiazdozbiorów południowego nieba. Wiedział, że rakiety lecą zgodnie z programami zawartymi w komputerowych pamięciach. Tyle że nie było już starych punktów odniesienia. Zmierzały w stronę własnych terytoriów, niosąc całkowicie przypadkową chemiczną lub atomową śmierć. Jeżeli tam, gdzie spadały, ktokolwiek jeszcze mieszkał lub żył.
Baza lotnicza Hornica wyposażona była znakomicie. W podziemiach ocalały systemy komputerowe, których część przeprogramował do swoich celów. W sekcji technicznej były trzy wozy bojowe i inne mniejsze pojazdy. Lekkie dźwigi używane w hangarze. Magazyny części i broni. Warsztaty, generatornia i wielkie podziemne zbiorniki lotniczego paliwa. Już w pierwszym roku udało mu się wykryć w promieniu stu kilometrów sześć stanowisk rakietowych i unieszkodliwić je. Następne lata zwiększały jego doświadczenie. Obserwował mrówki, pszczoły, trawę, ukształtowanie terenu, rodzaje gleb i setki innych czynników, zdradzających miejsca kryjące podziemne silosy. Rozpoznawał podziemne pustki jakimś nowym instynktem, pobudzanym przez ustawiczne myślenie o ukrytych zegarach odmierzających swój własny czas. Czas startu, zakodowany bezimiennymi rękami w niezliczonej ilości samoczynnych wyrzutni.
Na wielu kontynentach ludzie skończyli wojnę w połowie drugiej godziny jej trwania. Pozbawione obsługi wyrzutnie prowadziły ją nadal. Nie powstrzymał ich kosmiczny charakter kataklizmu, jakiemu uległa Ziemia. Od trzynastu lat rakiety startowały z podziemnych wyrzutni, już nie tylko na zewnętrzny rozkaz. Reagowały na najsłabszy radiowy sygnał. W nieprzewidziany sposób pobudzały je lecące samoloty. Rakiety zmusiły ocalałych ludzi, by przytulili swe życie do Ziemi.
Wtedy w wielu miejscach naraz zaczęto powtarzać legendę o Głowie Kasandry. Hornic początkowo ją wyśmiał, ale tak jak w innych, i w nim zakiełkowały ziarenka niepokoju. I bardzo szybko stał się ofiarą własnej wyobraźni. Nikt tej rakiety nigdy nie widział. Zainstalowano ją, według szeptanych przekazów, w ostatnich tygodniach zbrojeń. Jedną jedyną. Przeznaczoną dla tego, kto przeżyje... Zdolną do unicestwienia życia na całej kuli ziemskiej. Ustawiona na ukrytej wyrzutni przez państwo-szaleńca, gotowa do zniszczenia wszystkiego, co przetrwa. Nikt nie wiedział, gdzie jest. O dwieście czy dwa tysiące kilometrów od niego. Za każdym razem, gdy Hornic znajdował nowy silos, wydawało mu się, że będzie w nim Ona. Chciał tego i nie chciał. Zdawał sobie sprawę, że chociaż nauczył się łamać systemy zabezpieczeń zwykłych rakiet, nie miał prawie żadnych szans, żeby dostać się do sterowni bunkra Kasandry.
Za każdą „zwykłą” rakietę otrzymywał od zleceniodawców zapłatę w naturze i w złocie. Płacili mu za trofea, niezależnie od kierunków świata, z których do niego przybywali. Jedni drogą powietrzną, inni wołami i konno. Z ramienia jakichś nieznanych mu nowych rządów i w imieniu rolniczych osad. Jego trofeum Wielkiego Tropiciela było zawsze takie samo. Końcówka kabla impulsowego łączącego system zapłonowy na korpusie z blokiem sterowania wyrzutnią. Pierwsze trofeum wisiało nad drzwiami jego pokoju. Powiesił je na prostokątnej dużej płycie, obciągniętej skrawkami skóry bengalskiego tygrysa. W tym właśnie pokoju Jefferson rozłożył rulony planów, projekcji satelitarnych, zdjęcia terenów sprzed kataklizmu.
- Naszym zdaniem Ona jest gdzieś w tym rejonie - powiedział Jefferson, kreśląc palcem koło na jednym z kwadratów siatki. - Niestety ani my, ani Hiszpanie, ani Rosjanie nie wiedzą tego dokładnie. Co więcej, na skutek przesunięć tektonicznych skorupy i praktycznej likwidacji ośrodków dowódczych nie możemy dojść, kto i w jaki sposób ją tam zainstalował. Nie wiemy nic ponadto, że gdzieś w tym miejscu koncentrują się duże ilości stali i pustych przestrzeni.
- Znam trochę te miejsca - powiedział Hornic. - Byłem tam w zeszłym roku.
Zamilkł i spod przymrużonych powiek wpatrywał się w mapę, jakby starając się coś odtworzyć z pamięci. Od końca palców, przez ręce, plecy, do nóg zaczęły wędrować po nim drobne igiełki. Wiedział już, że się tego podejmie. Czuł, jak zbliża się znów Wielkie Polowanie.
- Dobrze, spróbuję jeszcze raz - powiedział powoli - ale nadal żadnych lotów i żadnego radia. Niczego, co mogłoby zainicjować samoistne odpalenie.
Jefferson zwinął resztę map.
- Ile czasu potrzebujesz?
- Pół roku.
- A z materiałów?
- Nic, mam wszystko.
Po południu zakończyli tankowanie paliwa i po krótkim pożegnaniu samolot pokołował do początku pasa. Hornic nie został na dworze. Wrócił do domu i otworzył szafkę z płytami. Chwilę zastanawiał się, co położyć na talerz starego klasycznego adaptera na winylowe płyty, po czym wyciągnął jedną płytę na chybił trafił ze środka i przeczytał na krążku: „J. Strauss - Nad pięknym modrym Dunajem”. Pierwsze tony walca utonęły w rozrywającym powietrze huku startującego samolotu Jeffersona, ale potem już całkowicie wypełniły wnętrze pokoju.

2.
Teodor Hornic prowadził transporter opancerzony głównie wzdłuż drogi. Asfalt był już mocno zniszczony, ale na ogół udawało się przejechać nawet przez wysokie piargi wysadzin czy lejów po bombach, zarośniętych bujną roślinnością. Miejscami drogę przegradzały pnie zwalonych drzew. Musiał się wtedy zatrzymywać i uruchamiać ramię hydraulicznego dźwigu zamontowanego na kadłubie. Co jakiś czas mijał ścieżki wydeptane przez karawany zwierząt i ludzi, ciągnących we wszystkich możliwych kierunkach. Ludzie szukali miejsca do osiedlenia lub już powstałych osad; zwierzęta przeciwnie, miejsc, w których nikt nie będzie ich niepokoił. Temperatura powietrza utrzymywała się w granicach 40 stopni Celsjusza i było względnie sucho.
Hornic pojazdu używał niechętnie. Po przebudowaniu stanowił dla niego ruchomy magazyn sprzętu do wyszukiwania i otwierania wyrzutni. Jeżeli nie musiał, jeździł na mule, którego trzymał w zagrodzie, lub chodził po prostu pieszo. Tak było wygodniej.
Myślał teraz o Niej. Wszystkie sny obracały się wokół Niej. Do Niej mówił, Jej odgrażał się, o Nią prosił los. Robił wszystko, żeby pobudzić podświadomość do pracy.
Na miejsce dojechał późnym popołudniem. Zatrzymał się na trawiastym wzniesieniu. Przed nim po horyzont szumiały trawy na pofalowanym łagodnymi wzgórzami terenie. W zagłębieniach połyskiwały granatowe oka stawów i jeziorek. Pejzaż był niemal sielankowy.
Hornic włożył wysokie buty przeciw żmijom i pająkom i zeskoczył na ziemię. Tak było chyba przed tysiącem lat - pomyślał. Ogłuszony wielogodzinnym hałasem silnika, stał oswajając się z ciszą, jaka królowała nad krajobrazem. Wprawnym okiem tropiciela rozróżnił dalekie miejsca, zdradzające konfiguracją zboczy ślad ludzkiej interwencji. Dla postronnego obserwatora różnica była niemal niezauważalna. Tylko przyroda zdradzała innym odcieniem traw to, czego sama nie stworzyła. Hornic zapragnął jeszcze przed zachodem słońca wykąpać się w kryształowo czystej wodzie najbliższego jeziorka.
Wsiadł z powrotem do transportera i uruchomił silnik. Zjechał powoli po długim, łagodnym zboczu. Dojeżdżał właśnie do granicy trzcin, gdy nagle, raczej ostrzeżony instynktem niż węchem, wysprzęglił i kopnął nogą hamulec. Transporter zarył się w ziemię, stając niemal pionowo. Hornic błyskawicznym ruchem porwał wiszącą nad głową maskę gazową i założył ją na twarz. Odkręcił zawór butli tlenowej i wciąż wstrzymując oddech, trzykrotnie odciągnął brzegi maski, wypompowując spod niej resztki powietrza o subtelnym zapachu fiołków. Kiedy transporter opadł na sześć osi i ustał rumor kotłującego się w środku sprzętu, Hornic wrzucił wsteczny bieg i całą mocą silnika wycofał się na szczyt wzgórza. Tutaj, nie zdejmując maski i nie wyłączając silnika, długo siedział nieruchomo. Czuł, jak w piersi tłucze mu się serce i krew pulsuje w skroniach. Ta piękna okolica była całkowicie stracona.
Po zachodzie słońca, o dwa kilometry dalej, rozwiesił hamak między transporterem a wbitym w ziemię palem i rozpalił ognisko. Po kolacji ułożył się w hamaku, słuchając nocnego życia owadów, którym zwielokrotniona radioaktywność atmosfery bynajmniej nie przeszkadzała w gatunkowym pochodzie ewolucyjnym. Po niebie wiła się wielobarwnymi wstęgami i płaszczyznami zorza. Patrzył na projekcję barw słonecznego widma i czuł, że to właśnie ona może stać się dla Ziemi zwiastunem najgroźniejszego niebezpieczeństwa. Wcześniej jut naruszona przez człowieka równowaga magnetyczna planety od trzynastu lat nie istniała. Do tej pory nie powstała nowa powłoka magnetyczna, analogiczna do tej, jaka od milionów lat chroniła glob przed kosmicznym promieniowaniem. Teodor Hornic zasnął dopiero przed północą i znowu śnił o Głowie Kasandry, postrachu ocalałej ludzkości lub tylko legendzie wymyślonej przez niedobitków ludzkiego gatunku.
Koło południa następnego dnia temperatura emocji Hornica zrównała się niemal z temperaturą otoczenia. Miejsce wybrane z daleka rzeczywiście kryło pod sobą wyrzutnię. Płyta pokrywowa znajdowała się pod jeziorkiem otoczonym trzcinami i wysoką, soczyście zieloną trawą. Tuż obok, na małym pagórku rosły wrzosy, w których zaczął kopanie. Małą saperką kroił darń i odkładał ją na bok, pozostawiając rowek szerokości łopatki i głębokości około trzydziestu centymetrów. Do wieczora pierwszego dnia wykopał w ten sposób ponad dwieście metrów kanalików. Pozwoliło mu to ustalić zasięg robót niwelacyjnych wykonanych przy maskowaniu terenu i stwierdzić, z jakim rodzajem pokrywy ma do czynienia.
Po tygodniu jego wstępne oceny się sprawdziły. Silos należał do dużych i Hornic był niemal pewny, że wykonany został pod balistyczny pocisk taktyczny. Z takimi silosami już się spotkał i potrafił łamać ich systemy zabezpieczeń. Teren wokół stawu upodobnił się do placu poszukiwań archeologicznych. Gęsta sieć wykopów pokrywała okoliczne pagórki i cienkimi nitkami trawersów wpisywała się w zbocza.
Niedzielę Hornic jak zwykle spędził na świętowaniu, a w poniedziałek rozpoczął pompowanie wody ze stawu. Zajęło to następnych dziesięć dni. W tym czasie jadł bardzo mało, sypiał krótko i źle.
Monotonny warkot pompy ucichł następnej środy w południe. Wtedy Hornic zszedł na sam środek mokrego dna stawu, żeby stwierdzić, że rodzimy muł kończy się w odległości trzech metrów od brzegu. Dalej był ił, nie pasujący zupełnie do struktury geologicznej otoczenia. W najniższym punkcie dna znalazł wylot kamionkowej rury. Płynęła nią nadal leniwie woda, jak przypuszczał, z któregoś z okolicznych stawów. Zgarnął nogą glinę i wepchnął ją do wylotu rury. Zamknął oczy i długo stał nieruchomo czując, jak przenika go świadomość bliskości celu. Przed oczami przewijał mu się film z utrwalaną przez trzynaście lat wiedzą. Wierzył zawsze w siebie i teraz swojej wiedzy ufał.
Ostatni etap trwał trzy dni. W czterech punktach wytyczonych teodolitem, z dokładnością do centymetra, Hornic wbił pneumatycznym kafarem na głębokość pięciu metrów przygotowane w bazie stalowe szyny. Pozostawił na powierzchni tylko ich metrowe końcówki. Samą akcję odłożył do następnego dnia. Zwinął, zakonserwował i spakował sprzęt, którego już nie potrzebował. Przejrzał mechanizm wyciągarki liniowej i zdalne sterowanie jej napędu.
Tej nocy po raz pierwszy się opanował. Nerwy, nie dające się dotąd ujarzmić, zaczęły mu być posłuszne. Jak nerwy myśliwego przed strzałem mającym zdecydować o jego życiu. Nie miał żadnych snów.
Rano powoli zjadł lekkie śniadanie i umył naczynia. Przebrał się w kombinezon. Założył pas i ładownicę z wykonanymi przez siebie narzędziami. Na piersi zawiesił elektroniczny miernik. Na drugim boku maskę przeciwgazową. Następnie otworzył nie używany do tej pory pojemnik i zdjął pokrowiec. Skontrolował wzrokiem pulpit radiokomputera i włożył kluczyk do stacyjki. Zgrał się z systemem sterowniczym wyrzutni, symulując drogą radiową wstępne polecenia otwarcia systemu zabezpieczającego.
Długo rozpoznawał setki wariantów wyświetlanych na monitorze, sprawdzając punkt po punkcie cały system silosu. W końcu komputer wyświetlił ten właściwy, jedyny i niepowtarzalny klucz sygnałowy. Hornic uruchomił emisję i spojrzał przez ramię w kierunku stawu. Grunt drgnął i półokręgiem, wokół linii przybrzeżnych trzcin, ziemia zapadła się ukazując czarną otchłań. Pale wbite po drugiej stronie dolinki odchyliły się lekko, ale uniemożliwiły szersze otwarcie wyrzutni, blokując tym samym moment odliczania do startu. Powrotną drogę pokrywy, drżąc lekko z emocji, Hornic odciął ślimakowymi stalowymi rozporami. Podjechał transporterem do krawędzi szczeliny. Na krzesełkowym dźwigu ze sterownikiem w ręce i maską na twarzy opuścił się w głąb. Zaledwie dwa metry pod stropem zatrzymał wyciąg. Odruchowo przetarł rękawicą szkła maski i zamarł.
Betonowy silos o średnicy około dwudziestu metrów i głębokości trzydziestu był pusty. Dwa pionowe rzędy czerwonych lamp oświetlały ponurym blaskiem wilgotną, przepastną czeluść.
Dziki wrzask wiszącego na linie człowieka targnął zamkniętą przestrzenią, budząc zwielokrotniony pogłos.
Purpurowy zachód słońca zastał Hornica stojącego twarzą w kierunku, który jego przodkowie nazywali północą. Na twarzy i gęstej brodzie mężczyzny widniały ślady łez. Były to łzy upokorzenia i zawodu. Przetarł rękawicą twarz, rozmazując na niej smar z liny wyciągarki.
- Niewiele po nas zostało, to prawda - szepnął do siebie - ale nie oddam ci nawet tego. Znajdę cię, choćbyś się schowała pod stumetrową warstwą ziemi lub wody.
Odpowiedział mu szum traw, który trwał od stworzenia świata.


Dodano: 2008-09-15 15:44:59
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS