NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

antologia - "Niech żyje Polska. Hura!", tom 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: antologia - "Niech żyje Polska. Hura!"
Data wydania: Grudzień 2006
ISBN: 83-60505-20-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195



antologia - "Niech żyje Polska. Hura!", tom 1 #2

Tomasz Kołodziejczak - "Piękna i graf"
Na soggotha najlepszy jest miedziany hak. Długi i wąski, taki, żeby wszedł w głąb ciała, przebił jednocześnie oba serca i mózg. Koniecznie poświęcony, żeby soggoth nie mógł się obronić. Najlepiej „Made in Poland”. Tam na wschodzie, za wielką rzeką, robią najlepsze haki. Wszystko tam robią najlepsze.
Geograf przywlókł soggotha wczesnym południem, gdy większość ludzi pracowała w polu. Stanął na skrzyżowaniu dróg w środku wsi, między gospodą a wieżą świetlnego telegrafu. Magicznym słowem docisnął swego więźnia do ziemi i gromkim głosem wywołał policjanta Jana Macieszczaka. Stwór wił się i jęczał, błagał o litość, obiecywał zdradę swych dotychczasowych panów, wierną służbę królowi i hojne nagrody, ale chłopi z Karbuzowa wiedzieli swoje. Ktoś poleciał po sołtysa, żeby wydał prawomocny wyrok. Inny po rzeźnika, bo ten trzymał w domu dobry miedziany hak. Jeszcze ktoś po dzieciaki – żeby wszystko obejrzały sobie dokładnie. Na przyszłość. Ku nauce i przestrodze.
Przyszła też i Kręczelewska, matka Jakuba, by popatrzeć na swego syna, który zmienił się w potwora. Poznała go, a jakże, po włosach i bliźnie na policzku po przebytej w dzieciństwie ospie. I chyba tylko po tym, bo twarz chłopaka zdążyła się już przekształcić w straszliwą maskę. Kobieta zaczęła płakać, coś chyba krzyczała do syna. Nawet zwrócił na nią uwagę, spojrzał w jej stronę, powąchał, rozdymając nozdrza, przewiercił jedynym szklistoczarnym okiem. Zasyczał, wywinął wargi, odsłaniając kły jadowe. Tego nie wytrzymała. Ze szlochem rzuciła się w stronę soggotha i gdyby nie powstrzymały jej silne ręce mężczyzn, pewnie i przypadłaby do niego, chcąc przytulić i pogładzić. A wtedy by ją zabił. W porę przyjaciółki wyprowadziły kobietę z kręgu, kreśląc cały czas na piersiach znaki krzyża, szczęśliwe, że to nie ich dzieci przeszły na służbę barlogów.
Geograf nie zwracał uwagi na to zamieszanie i czekał cierpliwie. Wcześniej złamał soggothowi nogi, żeby nie uciekł, i potrzaskał palce u wszystkich rąk, żeby nie mógł złożyć dłońmi żadnych zaklęć. Zaciągnął też niewidzialny arkan na jego głowie, do krwi wpijający się w czaszkę i miażdżący policzki.
Geograf ubrany był na zielono – kameleoni mundur, jakiego na co dzień używali polscy komandosi, przykrył elfim płaszczem. Na szyi nosił mały amulet, zawieszony na mithrylowym łańcuszku. W olstrze na prawym udzie mężczyzny tkwił szybkostrzelny peem, przy prawym boku kołysała się zdobiona bursztynem pochwa miecza. Twarz miał młodą, bez zarostu, wręcz dziecięcą. A jednak zmarszczki w kącikach ust, czujne spojrzenie, subtelne wzory elfich tatuaży ochronnych na policzkach sprawiały, że nikt z odrobiną oleju w głowie nie wziąłby tego mężczyzny za nieopierzonego młodzieńca.
– Witaj, panie. – Chłopi rozstąpili się, przepuszczając sołtysa. – Widzę, że przyprowadziłeś nam zgubę.
– Witaj, Jerzy. Dobrze trafiłem? – geograf mówił cicho i spokojnie, ale gdzieś na dnie każdego wypowiadanego słowa słychać było napięcie i wysiłek. Wszak cały czas kontrolował magię soggotha, neutralizował jej siłę.
– Tak, to nasz chłopak, matka go poznała. Straszna, straszna sprawa. Nie wiemy, kiedy przeszedł na ich stronę, nie wiemy, od kiedy jest przekształcony.
– Kiedy ostatni raz ktoś od was z nim gadał?
– Ze dwa dni temu normalnie chodził po wsi, zboże zbierał. W imię Ojca i Syna, normalnie nam po wsi chodził... – sołtys powtórzył przerażony, jakby teraz dopiero do niego dotarło, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się on sam i cała osada. Kiedy się przeżegnał, soggoth jęknął cicho i szarpnął się. Geograf spojrzał na niego, zacisnął wirtualny arkan, tak że niewidzialne pęto na dobre przecięło oko soggotha. Bryznęła lepka maź, a potwór padł na ziemię nieprzytomny. Jego cztery ręce spazmatycznie drżały, pazurzaste stopy darły stary asfalt.
– Przyłapałem go w czasie rytuałów. Chyba zabił kogoś, bo miał ciało. Nikt wam nie zginął we wsi?
– Nie, nie ostatnio. Może porwał kogoś z Zagranicza, przecież oni swoich też mordują.
– Możliwe, możliwe... – zamyślił się. – No dobra, czasu szkoda. Macie narzędzia?
– A jakże, mamy, panie – odpowiedział sołtys, stropił się, zamilkł. Po chwili cichszym, niepewnym głosem dodał: – Ale nie możemy go teraz zabić, panie. Dostaliśmy rozkaz z garnizonu. Wszystkie złapane soggothy trzeba tam żywcem dostarczyć. To może go tylko nakłujesz?
Sołtys ostatnie słowa wypowiadał zupełnie już cicho, stropiony spojrzeniem geografa. Rozkaz to rozkaz. Wojsko trzyma komendę na pograniczu, pilnuje dróg, podsyła żywność na przednówek i lekarzy dwa razy do roku. Więc jasne było, że polecenie trzeba spełnić. Tylko czemu to on osobiście miał o tym informować tego strasznego, uzbrojonego, władającego potężną magią człowieka? Człowieka, który prowadząc swobodną rozmowę, cały czas siłą umysłu kontroluje soggotha – bestię, wyrodka, sługę czarnych jegrów. Człowieka – o czym sołtys doskonale wiedział – niespecjalnie lubiącego kontakty z regularną armią. I z wzajemnością.
– Panie – kontynuował sołtys – ja już musiałem wydać polecenia.
Odruchowo zerknął w górę, za plecy geografa. Mężczyzna też spojrzał za siebie. Na wieży sygnalizacyjnej właśnie zapłonęło małe ognisko i wioskowy policjant rozpoczął nadawanie komunikatu.
– Jeśli patrol jest w naszym powiecie, to będą tu jeszcze dzisiaj. Panie, do tego czasu musisz nam utrzymać soggotha, sami nie damy rady.
2.
Mały konwój dotarł do stanicy Korniejewo tuż po wschodzie słońca. Ledwie purpurowy blask rozświetlił okolicę, a już zaktywizowały się dzienne systemy obronne bazy. Pierwsze obudziły się szpaki, cały ich rój sfrunął z okolicznych drzew, zakołował nad głowami konnych i pomknął ku stanicy. Kilka minut później orszak minął stojące po obu stronach drogi menhiry. Pomiędzy głazy pierwszy wjechał dowódca żołnierzy, elf w stopniu rotmistrza. W jego śnieżnobiałych włosach zatańczył blask nanokadabr – to brama przeskanowała przybysza i otworzyła się. Potem przejechali przez nią dwaj kawalerzyści, zaprzęg ciągnący wóz z miedzianą, przypominającą trumnę skrzynią, dalej kolejni czterej żołnierze. Na końcu bramę przekroczył piechur, ubrany na zielono mężczyzna. Kiedy znalazł się między menhirami poczuł mrowienie na dłoniach i policzkach. Delikatne, niemal pieszczotliwe, niczym muśnięcia kociej sierści.
Odruchowo wyszeptał ochronne zaklęcie, jakby chciał sprawić, by menhiry na pewno właściwie go zeskanowały. Zbyt często dotykał złych istot i ich ślady na pewno pozostały w jego aurze.
Wkrótce zobaczyli pierwsze linie bunkrów i lufy cekaemów, a na ich powitanie z zamaskowanej przydrożnej strażnicy wyszło trzech żołnierzy. Luźno stanęli na środku drogi i poczekali, aż konwój podjedzie bliżej. Ich dowódca zasalutował niedbale rotmistrzowi, ten odpowiedział równie nieregulaminowym gestem.
– Cześć, Henryk – powiedział elf, zsuwając się z siodła. – Dobrze widzieć cię znowu!
– Witaj, Gardanie! – Dowódca straży uśmiechnął się szeroko. – I ja się cieszę, że przyjechałeś!
Uścisnęli sobie dłonie, poklepali po ramionach, wymienili kilka uwag o twardych siodłach, o tegorocznej pogodzie i o żarciu w dalekich stanicach (a o wszystkich tych sprawach mieli wspólną opinię, której nie chcieliby słuchać wojskowi rymarze, meteoronomi i intendenci). Potem nieco ściszyli głosy, Henryk zadał kilka krótkich pytań, elf odpowiedział, raz tylko odwracając się w stronę mosiężnej skrzyni i zielonego piechura. Pokiwali głowami, pomruczeli coś jeszcze, znów uścisnęli dłonie. Gardan wspiął się na siodło i orszak ruszył w dalszą drogę.
Wkrótce dotarli na centralny plac stanicy Korniejewo. Kwadratowy, wyłożony brukiem dziedziniec otaczały niskie betonowe budynki. Zachodnią ścianę tworzył front modernromańskiego kościoła, jak przed tysiącleciem zbudowanego tak, by mógł pełnić funkcje i sakralne, i obronne. W małe okna domów wprawiono gęste siatki mające chronić przed złowadami, a całe ściany pieczołowicie wysprajowano w zabezpieczające motywy. Na dachach usytuowano stanowiska ogniowe, mogące pokryć przedpole stanicy, ale też ostrzeliwać się w czasie ataku z powietrza. Precyzyjnie ustalone wymiary budynków i placu, kąty nachylenia ścian i wielkość okien dobrano zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki wojennego feng shui, tak by tworzyły optymalny czakram defensywny. Według tychże zasad loch zbudowano w północnym budynku i tam właśnie skierował się wóz z miedzianą trumną i przewożonym w środku soggothem. Ochronę transportu przejęli już miejscowi żołnierze, więc Gardan wydał krótkie rozkazy swoim ludziom i rozpuścił ich na kwatery. Sam skierował konia ku stojącemu nieruchomo na środku placu geografowi.
– No i popatrz, udało się. Soggoth nie wyrwał się z więzów, nikt nas nie napadł, puszcza nas nie pożarła. Niepotrzebnie się obawiałeś.
– Czemu go tu sprowadziłeś, Gardan? On już zakłóca menhipole. Osłabia was. Trzeba go było zabić od razu. Nie czujesz tego? – Geograf machnął ręką, jakby chciał zerwać niewidzialną zasłonę. Przez moment ślad jego dłoni zawisł w powietrzu ciemnozieloną smugą, dała się wyczuć delikatna, ale nieprzyjemna woń.
Koń elfa parsknął, nerwowo przestąpił z nogi na nogę, podkowy mocno uderzyły o bruk.
– Ciii, ciii. – Gardan uspokajająco poklepał wierzchowca po szyi. Pochylił się ku mężczyźnie. – Tak, czuć to nawet tu.
– Więc po co?
– Takie mamy rozkazy, już ci mówiłem. Mam dostarczyć do twierdzy każdego schwytanego przekształconego człowieka. Jegra, soggotha, wandala. Każdego. I nic więcej ode mnie nie usłyszysz. Idź, odbierz swoją nagrodę i wracaj do lasu, geografie. Tam jest twoje miejsce.
– Odbiorę, kiedy będę chciał, i odejdę, jeśli będę miał taką ochotę.
Elf nic już na to nie powiedział. Dwukrotnie objechał koniem stojącego w bezruchu człowieka, po czym skierował się do dowództwa garnizonu.
Geograf jeszcze chwilę stał na placu, nie przejmując się zaciekawionymi spojrzeniami mijających go ludzi. Teraz musiał odebrać nagrodę i wynająć kwaterę.
Wciąż zdawało mu się, że wdycha mdłą, nieprzyjemną woń zakłóconej aury. W jednym z najlepiej chronionych i najbezpieczniejszych miejsc na zachód od Odry wciąż wyczuwał smród barlogów i ich sług. Tak silny, że nie mógł pochodzić od jednego soggotha.


Dodano: 2006-11-28 17:08:56
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS