NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Bochiński, Tomasz - "Wyjątkowo wredna ceremonia"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Bochiński, Tomasz - "Elizabediath Monck"
Data wydania: Styczeń 2006
ISBN: 83-89011-78-6
Format: 125 x 195 mm
Cena: 27,99 PLN



Bochiński, Tomasz - "Wyjątkowo wredna ceremonia" #2

Kłopot z nadmiarem

Zatrzymali się na pierwszych rozstajach. Zeskoczyli w piach drogi. Francine rozłożyła mapę na pieńku dawno ściętego drzewa i sprawnie przydzieliła wioski swoim ludziom. Monck powstrzymał siedzących już w kulbakach:
— Nie wdawajcie się w żadne spory z wieśniakami. Nie pytajcie za dużo, nie płoszcie ich. Ale wioski, a zwłaszcza cmentarzyki obejrzyjcie dokładnie! Bywajcie!
Kurz za odjeżdżającymi zawirował w powietrzu. Dziewczyna zwijała pergamin.
— A my gdzie pojedziemy, kapitanie? — rzucił nieco kpiąco Monck.
— Oczywiście do Zbójnej Dziury — odrzekła i skoczyła lekko na siodło.
Monck pokiwał głową. Wieś Retier, nazywana Zbójną Dziurą, kryła się w jednym z nielicznych w okolicy grodu lasów. O miejscu tym mówiono źle. Wozy kupieckie znikały bez śladu, nocami widziano ognie wśród drzew... Mieszkańcy wioski bywali rzadkimi gośćmi w stolicy. Widywał ich, gdy przywozili patokę albo futra na targ. Mało rozmowni, ponurzy, nie budzili sympatii.
Cóż, rację miała Francine, powierzając Monckowi i sobie najtrudniejsze zadanie. Poprawiając się w kulbace, spojrzał na siedzącą po męsku dziewkę i powiedział:
— Ależ z ciebie babo-chłop...
Francine parsknęła:
— A wiesz co? Z ciebie także.
Grabarz na chwilę zapomniał języka w gębie. Dziewczyna nie czekała, popędziła konia.
Około południa wjechali pomiędzy pierwsze drzewa. Monck przyjął cień z ulgą, Francine jednak spochmurniała. Przygasła. I starała się trzymać możliwie blisko. Aby ją uspokoić, zaczął opowiadać o swym pełnym podróży życiu. Elizabediath Monck miał pecha, nigdzie nie mógł zagrzać miejsca, choć marzenia miał skromne: ot, cichy, słoneczny cmentarzyk. Posadę w E’Nocaus musiał opuścić, nie chcąc współuczestniczyć w próbie pochowania żywcem bogatej wdowy na podległym mu żalniku. Uznał taką propozycję za osobistą obrazę. Wspominał o tym właśnie, gdy na leśnej dróżce wyrośli dwaj ludzie z kuszami w dłoniach.
— Stój! — wrzasnął jeden z nich.
Francine dała ostrogę wierzchowcowi, tuż przed strzelcami gwałtownie go zdarła. Lewego, brodatego jegomościa, kopyto trafiło w pierś. Drugi, niski młodzik, miał mniej szczęścia. Uderzony w twarz zalał się krwią.
Monck zeskoczył z konia. Brodaty próbował chwycić za nóż, grabarz “zgasił” go uderzeniem rękojeści rapiera. Młodszy nie sprawiał kłopotów — leżał cicho w rozrosłym krzaku.
— Co z nimi? — Głos Francine trząsł się, oczy rozszerzał lęk.
— Spokojnie, dziecko. Jeden wyleczy żebra za dwie dekady, drugiego rodzona mamusia nie pozna przez czas jakiś. Znakomicie, dzieweczko! Może ocaliłaś nasze głowy, a sakiewki to już na pewno.
Odebrawszy nieznajomym niebezpieczne narzędzia, pojechali dalej, tyle że teraz podróżowali w milczeniu, czujniej przepatrując zarośla. A te w niedługim czasie zrzedły i rozstąpiły się na boki. Wyjechali na polanę, zajętą przez wioskę chronioną palisadą. Stępa przebyli wpół uchyloną bramę. A choć zaskoczyli mieszkańców, to ci wnet naprawili błąd i otoczyli przybyłych, trzymając w dłoniach nie kołki czy ośniki, a gizarmy i morgenszterny. Kilku mierzyło z łuków.
— Bandycka wioska! — szepnął Monck. Ciekawe, kogo w grodzie opłacają, by rzecz utrzymać w tajemnicy? — pomyślał.
— Mają kusze Dagoberta i Ferda! — wrzasnął jakiś kudłaty osiłek.
— Mam sprawę do waszego grabarza! — krzyknął Monck, czując, że ledwie chwila dzieli ich od zmasakrowania przez tłum. O dziwo, trafił na odpowiednie słowa. Tłuszcza pozostała wroga, ale egzekucję odroczono. Do konnych przepchnął się barczysty, ogorzały osobnik o niebieskich, błyszczących rozumem oczach. Elizabediath, pochylony w siodle, uścisnął szeroką dłoń w szybkim rytmie, znanym tylko adeptom cechu. Zdziwiony osiłek odpowiedział tym samym i dotknął palcem kącika ust.
— Witaj, bracie! — pozdrowił wyzwolonego czeladnika Monck.
— Ludziska, a idźcie sobie! — zaryczał w odpowiedzi wioskowy grabarz. — Ja odpowiadam za przybyszy!
Wieśniacy bez słowa, choć z ponurymi minami rozeszli się po domostwach.
— Co z naszymi strażnikami? Jeżeli spotkał ich zły los, nie ocalę was — mówił miejscowy, jednocześnie językiem gestów pozdrawiając mistrza cechowego, członka gildii i spadkobiercę najsłynniejszego grabarskiego rodu.
— Żyją, lecz trzeba by ich przywieźć do wioski, bo przez nieuwagę weszli pod kopyta koni — odparł Monck, prosząc jednocześnie bez słów brata w cechu: “prowadź nas na cmentarz, sprawa wielkiej wagi”.
Poszli więc, całkiem niedaleko. Ku zdumieniu Elizabediatha cmentarzyk mieścił się w obrębie palisady. Stary, zadbany. Wiele mogił przykryto kamiennymi płytami. Rzecz niezwykła na wiejskich żalnikach. Monck chodził od grobu do grobu i minę miał nietęgą. Nie mogło być wątpliwości — cmentarz wiekowy i wciąż użytkowany. Nie stąd pochodzili niechciani przybysze. Wrócił wreszcie do miejscowego grabarza i w paru słowach wytłumaczył mu swój kłopot. Zdumienie czeladnika, wyraziste i szczere, całkiem rozwiało podejrzenia i nadzieje Moncka. Spojrzał na Francine i, zobaczywszy bladą twarz i światło bijące spomiędzy zaciśniętych na piersi dłoni, zrozumiał swój niepokój.
— Bracie! — rzekł z mocą. — Dlaczego objąłeś opieką nieumarłych?!
Miejscowy grabarz poczerwieniał na twarzy. Bardziej był zdziwiony niż zły.
— Tradycja — odparł. — Od wieków. Jeden z wioski zawsze kształcony jest na grabarza znającego rytuały. A szacowni niezmarli... są wdzięczni za opiekę.
— Gildia wie o tym?!
Czeladnik wzruszył ramionami i Moncka olśniło — wieś podlegała władzy wampirów. Razem napadali przejezdnych. Wieśniacy dostawali srebro, wampiry... wiadomo. Niegdyś, gdy nieumarli występowali częściej, takie układy zdarzały się nie tak rzadko. A teraz, być może, odnalazł ostatnie wampirze siedlisko w Ocalonej Krainie. Przy samej stolicy księstwa, znanego z nienawiści do pijących krew!
— Bracie — powiedział grabarz. — Musisz przysiąc, że nie zdradzisz sekretu. Inaczej... dołączysz do mych szanownych podopiecznych.
Elizabediath Monck westchnął. Nie miał wyjścia. Odpowiadał nie tylko za siebie. Przerażona Francine ledwo ważyła się oddychać.
Podszedł do centralnie położonej mogiły. W niej, jak sądził, spoczywał w dzień senior wampirzej gromady. Przyklęknął i wypowiedział słowa starożytnej formuły. Teraz już na zawsze obowiązywała go tajemnica pochówku. Usta miał zapieczętowane.
— Ale ona musi tu zostać — rzekł czeladnik.
Francine omal nie zemdlała. Monck tylko się zdziwił.
— Bracie, a z którą lokatą ukończyłeś kurs? — rzucił. I z zadowoleniem stwierdził, że twarz grabarza z wioski pokrył rumieniec. — Bo widzisz, użyłem najstarszej przysięgi. A to znaczy, że biorę odpowiedzialność także za dziewkę.
Miejscowy nie był przekonany. Kręcił głową.
— Tedy uczynimy tak: dasz nam schronienie na dzisiejszą noc. Sam zaś zapytasz swych... podopiecznych, czy moja przysięga ich satysfakcjonuje. Jeżeli nie... — Elizabediath wzruszył ramionami.
— Tak będzie, bracie — wyrzekł z ogromnym szacunkiem czeladnik.
Chodzili wolno po wiosce, nikt ich nie niepokoił, choć spojrzenia rzucano im krzywe.
— Wiedziałaś, że będą tu nieumarli? — zapytał Elizabediath. — To nie mógł być przypadek!
— Mój ojciec... podejrzewał. Ale, Monck, czy mamy szansę wyjść stąd żywi?
— Mnie nie ruszą. Ciebie, mam nadzieję, ochroni amulet. Wygląda na wcale udany. Czyim jest dziełem?
— Ojca. Wiesz przecież, że należy do tajnej gildii. Pamiętam, pracował nad nim ze dwa wieczory...
Elizabediath zbladł. Amulet stworzony naprędce przez nieudolnego pijanicę mógł świetnie wykrywać nieumarłych, ale na pewno nie obroni Francine.
Nadzieja zgasła.
Siedzieli w oddanej im izdebce, a za oknem przemijał coraz mroczniejszy wieczór. Monck nie widział wyjścia z sytuacji. Sadyby grabarza pilnie strzeżono, noc bliska. Wiedział, że nie pozwoli ot tak zabić Francine. A to oznaczało i dla niego pewną śmierć.
Rapier niewiele pomoże przeciw nieumarłym. Te kilka znanych mu egzorcyzmów może zdołałyby odpędzić jednego krwiopijcę, ale całą hordę? I pomyśleć, że miał w skrzyni amulet chroniący jego przodków przez całe pokolenia. Ponoć bardzo skuteczny. Cóż, za późno teraz na żale...
— Nie zasnę — powiedziała córka Dalamberta, jednak gdy spojrzał po chwili, leżała już bezwładnie, a stroma pierś unosiła się w miarowym oddechu.
Ot, młodość, pomyślał z pewnym rozrzewnieniem. On trwał w napięciu, z dłonią na rękojeści broni. Rozbłysły gwiazdy, wzeszedł czerwony, spuchnięty księżyc.
Blady paznokieć zadrapał w błonę okna. Strumyki potu pociekły grabarzowi po skroniach.
— Wpuść mnie, Monck — wionęło ciszej niż szept.
Grabarz położył rękę na piersi Francine, zaciskając kurczowo palce na amulecie.
— Wejdź tedy — przyzwolił pełnym głosem.
Przez błony przesączył się czarny dym. Błyskawicznie uformował sylwetkę wysokiego człowieka. Włosy stanęły Monckowi dęba. W postaci przybyłego nie było nic odrażającego. Od normalnego męża różniły go jedynie proporcje. Za długie ręce, zbyt pociągła twarz... I oczy. Oczy porażały, stanowiąc dwie ciemne, niezgłębione jamy.
— Przyjmuję przysięgę, Monck — zasyczał.
Elizabediath nie cofnął dłoni z amuletu. Nieumarli bywali podstępni, mieli też czasami dziwne poczucie humoru.
— Potężna ochrona — przyznał wampir — ale dość mi wezwać kilku pachołków, a zedrą klejnot z tej pięknej szyi.
Wyciągnął rękę i niemal musnął rude włosy Francine. Dopiero teraz Monck zrozumiał, jak nienaturalnie głęboki sen opanował dziewkę. Poczuł moc przepływającą od amuletu aż do serca. Ułożył wargi, by wypowiedzieć egzorcyzm.
Wampir odpłynął ku oknu, jakby zmalał.
— Nie, grabarzu. Odjedziecie wolno oboje. I nie z powodu klejnotu. Wiedz, że ja poznałem Moncka. Jakiś czas temu Zebedadieusz przegnał mnie precz. Lecz nie ścigał, a każde jego słowo tchnęło prawdą i prawem.
Monck zamrugał, mocno zdziwiony. Dziad Zeb zmarł trzy czwarte stulecia temu. Był okropnym legalistą.
Wstał, puścił amulet. I wyrzekł sztywno:
— Przysiągłem.
Nieumarły skinął głową. W ciemnych oczodołach błysnął ognik i wampir rozpłynął się w powietrzu.
Elizabediath padł jak stał na łoże. Kompletnie wyczerpany.
Rankiem otworzył oczy, wyrwany ze snu lekkim pocałunkiem. Francine stała w słonecznej smudze.
— Przeżyliśmy...
— Tak. Możemy odjechać.
Zjedli suchy chleb, popili wodą i opuścili chatę. Wioska trwała cicha w coraz cieplejszych promieniach słońca. Nie widzieli ludzi, choć zapewne niejedne oczy śledziły ich ukradkiem.
Przy bramie czekał z końmi wioskowy grabarz.


Dodano: 2006-07-03 11:59:22
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS