NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Niven, Larry , Pournelle, Jerry - "Miasto Pożogi"
Wydawnictwo: Mag
Data wydania: Lipiec 2001
ISBN: 83-87968-88-9
Format: 115 x 185 mm
Liczba stron: 545



Niven, Larry , Pournelle, Jerry - ''Miasto Pożogi''

Rozdział 1.

Pierwszy raz spalili miasto, kiedy Whandal z Posiadłości był dwuletnim brzdącem; drugi raz - kiedy miał siedem lat.
Mając siedem lat więcej widział i rozumiał. Kobiety z dziećmi czekały na dziedzińcu przez cały dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Za dnia niebo stawało się czerwono-czarne, nocą lśniło pomarańczową poświatą, intensywną i niesamowitą. Stojący po drugiej stronie ulicy spichlerz płonął jak pochodnia. Na tle płomieni poruszały się ciemne sylwetki obcych ludzi, którzy próbowali ugasić ogień.
Ludzie z Posiadłości wrócili do domów z tym, co udało im się zebrać: muszelkami, odzieniem, naczyniami, meblami, biżuterią, przedmiotami magicznymi, kotłem, który sam się nagrzewał. Ich podniecenie stawało się zaraźliwe. Mężczyźni i kobiety łączyli się w pary i kłócili zażarcie, kto z kim powinien iść.
Pothefit wyszedł z Resaletem, ale Resalet wrócił już sam.
A potem Whandal z innymi chłopcami poszedł do lasu popatrzeć, jak drwale ścinają sekwoje na odbudowę miasta.

Las podchodził pod Miasto Tepa z trzech stron, niczym otulająca je dłoń. Nikt nie umiał powiedzieć Whandalowi - chociaż ludzie różnie gadali - co znajduje się dalej, za puszczą, w której olbrzymie sekwoje zdawały się podpierać niebo; każda wystarczyłaby na tuzin domów. Drzewa rosły z dala od siebie, każde zazdrośnie strzegło swego skrawka terenu. Mniejsze rośliny skupiały się wokół potężnych pni niczym złowieszcze wojsko.
Armia ta była uzbrojona po zęby: niektóre rośliny miały liście ostre jak sztylety, inne - nasiona opatrzone zadziorami, dzięki którym czepiały się skóry i włosów, jeszcze inne wydzielały truciznę, a były i takie, które jak biczem cięły pnączami po twarzach.
Drwale mieli ze sobą siekiery i długie tyczki z ostrymi grotami na końcu. W skórzanych zbrojach i maskach z drewna ledwie przypominali ludzi. Tyczkami mogli z daleka rozgarnąć i wyciąć jadowite i kolczaste rośliny, aż pozbawiali sekwoję ich opieki.
Wtedy się jej kłaniali.
I ścinali ją u samej podstawy, aż majestatycznie, z łoskotem, jakby świat się walił, padała na ziemię.
Drwale zdawali się nie zauważać, że z ukrycia zawsze podpatruje ich gromada dzieciaków. Dzieciom z miasta groziły w lesie różne niebezpieczeństwa, ale schwytania przez drwali nie musiały się obawiać. Co innego w mieście: mały szpieg mógł mówić o szczęściu, jeśli dorośli nie połamali mu kości. Drwali podglądało się bezpiecznie.

Któregoś ranka Bansh i Ilther otarli się o jakieś pnącze.
Pierwszy zaczął się drapać Bansh, zaraz potem Ilther - i nagle na ręce Ilthera wyrosły dziesiątki bąbli; ramię tak mu spuchło, że zrobiło się grubsze od jego uda. Ręka i ucho Bansha też pęczniały w oczach. Wkrótce Ilther tarzał się po ziemi - całe ciało mu napuchło i zaczynał cię dusić.
Shastern rozpłakał się i rzucił do ucieczki, zanim Whandal zdołał go powstrzymać. Rozgarnął liście jak bukiet stalowych ostrzy i wysforował się znacznie do przodu, gdy wtem stanął, odwrócił się i spojrzał bezradnie na Whandala, jakby pytał: "Co teraz?" Skórzany kaftan na piersi i lewym ramieniu miał pocięty w strzępy; z ran płynęła krew.
Puszcza nie była nieprzenikniona: wśród cierni i trujących krzewów nie brakowało otwartych przestrzeni. Gdyby się ich trzymać, dałoby się przez las iść... Przynajmniej się człowiekowi wydawało; mógłby nie dotknąć żadnej z roślin... - no, prawie. Tak właśnie radziły sobie teraz dzieci: rozbiegły się i każde szukało własnej drogi ucieczki.
Whandal wziął jednak zapłakanego Shasterna za rękę i zaciągnął go do drwali, ponieważ Shastern był jego młodszym bratem, a drwale pracowali blisko i wierzył, że mu pomogą.
Kiedy drwale ujrzeli chłopców, odwrócili się do nich plecami. Tylko jeden odłożył siekierę i ruszył w ich stronę. Biegł zygzakiem, unikając zabójczych krzewów i dzikich kwiatów.
Shastern ucichł pod jego przenikliwym spojrzeniem. Drwal zrzucił skórzany pancerz i kawałkami czystego materiału zaczął opatrywać chłopcu rany. Whandal przez ten czas próbował mu wytłumaczyć, co stało się z pozostałymi.
Drwal podniósł wzrok.
- Jak się nazywasz, chłopcze?
- Whandal z Wężowej Ścieżki. - Nikt nie podawał obcym swojego nazwiska.
- Ja jestem Kreeg Młynarczyk. Ilu was...
Whandal zawahał się przez króciutką chwilę.
- Dwie dziesiątki.
- Wszyscy mają takie skóry? - Drwal poklepał Shasterna po ramieniu.
- Tylko niektórzy.
Kreeg wrócił po więcej materiału na opatrunki, bukłak i garść innych drobiazgów.
- Kreeg, zostaw te ogarki! - krzyknął rozzłoszczony któryś z drwali. - Robota czeka!
Ale niewzruszony Kreeg poszedł za Whandalem.
Wszędzie leżały poranione dzieci; Kreeg opatrzył je po kolei. Dopiero znacznie, znacznie później Whandal zrozumiał, dlaczego inni drwale nie chcieli mu pomóc.

Whandal zabrał Shasterna do domu. Weszli na Brudne Ptaki, żeby uniknąć przechodzenia przez Bykowce, ale i tam dwóch młodych rodowych zastąpiło im drogę.
Whandal pokazał im trzy białe kwiaty, zawinięte w kawałek materiału, po czym, uważając, by samemu ich nie dotknąć, podał chłopcom po jednym. Zaciągnęli się ich zapachem.
- Ładne. Co jeszcze macie?
- Nic, bracie-sokole. - Brudne Ptaki lubiły, kiedy nazywano ich sokołami. - A teraz idźcie obmyć twarz i ręce. Przyłóżcie się do tego, bo inaczej spuchniecie jak dynie. My już musimy iść.
Sokoły z udawanym rozbawieniem odeszły w stronę fontanny, a Whandal i Shastern przebiegli przez Brudne Ptaki i dotarli do Wężowej Ścieżki. Po znakach można było poznać, kiedy kończyła się inna dzielnica i zaczynała Wężowa Ścieżka, ale Whandal i bez tego zorientowałby się, gdzie się znajduje: ubyło stert śmieci, a spalone domy szybciej odbudowywano.
Dwupiętrowa kamienna Posiadłość stała sama na swojej działce. Przy drzwiach dwóch starszych chłopców ćwiczyło rzucanie nożami. Wuj Totto spał w sieni, tak że wchodzący musieli nad nim przejść. Whandal właśnie próbował go wyminąć, gdy wuj się obudził:
- Whandal? Whandal, mój chłopcze. Co tu się dzieje? - Łypnął okiem na Shasterna, ujrzał zakrwawione bandaże i pokręcił głową. - Niedobrze. Co się dzieje?
- Shastern potrzebuje pomocy!
- To widzę. Co się stało?
Whandal jeszcze próbował się przemknąć obok, ale nie miał szans: wuj Totto chciał usłyszeć całą historię. Wiedząc, że Shastern się wykrwawia, Whandal wybuchnął płaczem, a kiedy wuj wniósł gniewnie pięść, czym prędzej prześliznął się pod jego ręką i pociągnął brata za sobą na górę. Ich siostra myła właśnie warzywa na obiad; krzyknęła na ich widok, zbiegły się inne kobiety, a Totto zaklął tylko i musiał się wycofać.
Tego wieczora matki nie było w domu. Matka matki - dla obcych Dagramnet - wysłała Wanshiga, żeby zawiadomił rodzinę Bansha. Położyła Shasterna w pokoju matki, poczekała przy nim, aż zasnął, a potem poszła do salonu na piętrze Posiadłości i siadła w swoim ogromnym fotelu. Często w salonie tłoczyli się mężczyźni z Posiadłości; zwykle byli rozbawieni, ale zdarzało się też, że krzyczeli na siebie i wdawali się w bójki. Dzieci uczyły się więc chować w mniejszych pokojach, czepiać spódnic kobiet i wyszukiwać sobie różne zajęcia. Dziś Dagramnet poprosiła mężczyzn, żeby pomogli opatrywać ranne dzieci, tak że wszyscy wyszli, a ona została sama z Whandalem. Wzięła go na kolana.
- Nie chcieli nam pomóc - powiedział, pochlipując. - Tylko ten jeden, Kreeg Młynarczyk. Mogliśmy uratować Ilthera... Dla Bansha było za późno, ale Ilther miał jeszcze szansę. A oni nam nie pomogli.
Matka matki pokiwała głową i pogłaskała go po włosach.
- Oczywiście, że nie pomogli. Teraz już nie. Kiedy byłam małą dziewczynką, pomagaliśmy sobie nawzajem; nie tylko my, rodowi. - Uśmiechnęła się lekko do swoich wspomnień, miłych obrazów, których Whandal nie mógł znać. - Mężczyźni siedzieli w domu. Matki uczyły córki, a ojcowie synów. Nie było takich walk, jak dzisiaj.
- Nawet w czasie Pożogi?
- W czasie ognisk. Paliliśmy Yangin-Atepowi ogniska, a on nam pomagał. Paliliśmy też przeklęte domy, w których ktoś zachorował albo zginął. Wiedzieliśmy, jak służyć Yangin-Atepowi. I mieliśmy czarodziejów, takich prawdziwych.
- Czarodziej zabił Pothefita! - zauważył ponuro Whandal.
- Ćśśś... Co się stało, to się nie odstanie. Nie wypada tak myśleć o Pożodze.
- Bóg ognia...
- Teraz Yangin-Atep śpi, ale dawniej był silniejszy. W Książęcym Mieście mieszkali prawdziwi czarodzieje, którzy znali prawdziwą magię.
- Czy książęta też tam mieszkają?
- Nie. Ich domem są Książęce Wzgórza, za górami, za Czarną Dziurą, prawie nad samym morzem. - Matka matki znów się uśmiechnęła. - Tak, to piękne miejsce. Kiedyś często tam bywaliśmy.
Whandal zamyślił się, próbując sobie przypomnieć najładniejsze miejsce, jakie w życiu widział. Plac Pokoju, kiedy nierodowi zamietli go i rozbili na nim namioty; może jeszcze Targ Kwiatowy, gdzie nie wolno mu było chodzić... Miasto było brudne; wąskie uliczki wiły się bez końca, stare domy rozsypywały się w oczach - nawet wielkie, solidne rezydencje popadały w ruinę. Nie to co Posiadłość: kamienny, duży, porządny dom z ogrodem na dachu. Dagramnet dbała o to, żeby kobiety i dzieci utrzymywały go w czystości; naprzykrzała się nawet mężczyznom, dopóki nie naprawili cieknącego dachu czy pękniętych schodków. W Posiadłości panował ład i porządek, przez co wydawał się on Whandalowi prześliczny.
Spróbował wyobrazić sobie inne uporządkowane miejsce, większe od Posiadłości. Na pewno musiałoby znajdować się gdzieś daleko, pomyślał.
- Na pewno zajmowało wam to dużo czasu, prawda?
- Nie tak znowu dużo. Z samego rana wyjeżdżaliśmy wozem i przed nocą wracaliśmy do domu. A czasem książęta przybywali do nas, do miasta. Siadali na Placu Pokoju i nas słuchali.
- Kim oni są, matko matki?
- Zawsze byłeś ciekawski, najbardziej ze wszystkich. I najodważniejszy. - Dagramnet jeszcze raz pogładziła go po głowie. - Kiedy ojciec mojego dziadka był jeszcze młodzikiem, książęta wskazali nam drogę tutaj, do tego miejsca. Wcześniej pędziliśmy żywot wędrowców. Dziadek opowiadał mi o życiu w wozach, życiu w ciągłym ruchu.
- Dziadek?
- Ojciec twojej matki.
- Ale... Skąd matka wie, że był jej ojcem? - dopytywał się Whandal. Wydawało mu się, że to Pothefit był jego ojcem, ale nie miał pewności. A już na pewno nie taką, jak matka matki.
Spojrzała na niego groźnie, ale zaraz złagodniała.
- Wie, bo i ja to wiem. Długo żyłam z twoim dziadkiem, całe lata, zanim w końcu zginął. Był ojcem wszystkich moich dzieci.
Whandal już chciał zapytać, skąd matka matki o tym wie, ale pamiętał, jak surowo na niego spojrzała przed chwilą. O wielu rzeczach po prostu się nie mówiło.
- On też mieszkał w wozie?
- Może... A może nie on, tylko jego dziadek; ja już zapomniałam, co mi mówił. Opowiadałam o wszystkim twojej matce, ale ona mnie nie słuchała.
- Ja cię będę słuchał, matko matki - zapewnił ją Whandal.
Przejechała mu dłonią po świeżo umytych włosach. Zużyła trzydniowy zapas wody, żeby domyć Whandala i Shasterna, a kiedy Resalet zwrócił jej uwagę, tak na niego nakrzyczała, że uciekł z Posiadłości.
- Dobrze - powiedziała. - Ktoś powinien pamiętać.
- Co robią książęta?
- Pokazują nam różne rzeczy, dają, uczą nas, jakie jest prawo. Rzadko się ich dziś widuje, ale dawniej przychodzili do Miasta Tepa. Pamiętam, kiedy oboje z dziadkiem byliśmy jeszcze młodzi, wybrano go, żeby rozmawiał z nimi w imieniu Posiadłości. Ależ byłam z niego dumna. Książęta przyprowadzili wtedy czarodziejów, którzy sprowadzili deszcz i rzucili zaklęcie na nasz ogród na dachu, żeby wszystko lepiej rosło. - Na ustach Dagramnet błąkał się marzycielski uśmiech. - I tak się stało. Wszyscy sobie pomagaliśmy. Z ciebie też jestem dumna, Whandalu: nie uciekłeś, nie zostawiłeś brata w lesie. Zostałeś, żeby mu pomóc. - Pogłaskała chłopca, tak jak jego siostra głaskała kota. Niewiele brakowało, żeby Whandal zamruczał z rozkoszy.
Wkrótce potem zapadła w drzemkę, a Whandal rozmyślał o jej słowach i zastanawiał się, ile zawierały prawdy. Nie przypominał sobie, żeby ktoś pomógł komuś spoza najbliższej rodziny. Dlaczego w czasach młodości matki matki miałoby być inaczej? I czy znów mogłoby się tak stać?
Na razie miał jednak tylko siedem lat i kiedy kot zaczął się bawić kłębkiem sznurka, zszedł z kolan babki, żeby na niego popatrzeć.

* * *


Bansh i Ilther umarli, Shastern przeżył, ale ślady po ostrych jak brzytwy liściach pozostały. W późniejszych latach mogły uchodzić za blizny wyniesione z walki.

Whandal obserwował odbudowę miasta po Pożodze: biura i sklepy, mieszczące się w tanich, drewnianych domkach, odradzały się wszędzie przy wąskich uliczkach. Nierodowi nigdy specjalnie nie przykładali się do odbudowy.
Odtworzono zniszczone akwedukty. Miejsca, w których ktoś zginął - skopany na śmierć, spalony żywcem lub zarżnięty długimi nożami rodowych - przez pewien czas pozostawały puste. Wszyscy cierpieli głód i czekali, kiedy znów książęta z pomocą nierodowych będą mogli spławiać żywność do miasta.
Żaden z pozostałych chłopców nie udał się więcej do lasu - woleli szpiegować obcych i ryzykować pogruchotanie kości, niż kolejne spotkanie z zabójczymi roślinami. Las jednak fascynował Whandala, który nieraz tam wracał. Matce się to nie podobało, ale rzadko mogła go upilnować; a matka matki tylko ostrzegła go, żeby na siebie uważał.
Stary Resalet słyszał, jak mu to mówiła, i teraz śmiał się za każdym razem, gdy Whandal wymykał się z domu w skórze i z maską.
Chodził do lasu sam: zawsze podążał ścieżką, którą drwale ściągali ścięte drzewa, więc mógł czuć się w miarę bezpiecznie. A z czasem, gdy Kreeg zaczął go uczyć, las stał się jeszcze mniej groźny.
Wszystkie rośliny w gąszczu były niebezpieczne, ale te, które skupiały się wokół pni sekwoi, zachowywały się w dodatku złośliwie. Ojciec Kreega opowiadał mu, że za jego czasów sprawy miały się jeszcze gorzej, ale z pokolenia na pokolenie ludzie uczyli się radzić sobie z zagrożeniem: z gwiazdami zarannymi, z pancernicami, z rodowymi i książęcymi całusami (te drugie wyróżniały się dłuższymi liśćmi), z niegroźnymi z pozoru pnączami, kwiatami i krzewami, z rzepami. Rzepy miały pięciodzielne, czerwone lub czerwono-zielone liście.
Inaczej wyglądały rośliny trujące - prawie każdy okaz flory zdołał zaopatrzyć w ociekające jadem kolce. Liście pokrzyw były porośnięte tysiącami drobniutkich igiełek, które wżerały się w ciało. Drwale niszczyli krzewy gwiazdy zarannej i kwiaty rzepów długimi, zaostrzonymi tyczkami, które nazywali wycinakami. Przeciw biczyskom pomagała tylko maska.
Drwale znali też drzewa owocowe, na które dzieciarnia nigdy nie natrafiła.
- Te żółte jabłka aż się proszą, żeby je zjeść - mówił Kreeg. - Najlepiej razem z pestkami. Dzięki temu dzień czy dwa później pestki znajdą się w zupełnie innym miejscu i dadzą początek nowym roślinom. Jeśli nie chcesz jeść ogryzka, rzuć go w krzaki, najdalej, jak dasz radę. A od tych czerwonych krzewów śmierci trzymaj się z daleka; jeśli podejdziesz za blisko, na pewno zjesz ich owoce.
- Magia?
- Właśnie, magia. A jagódki są zatrute. Chcą tylko siedzieć u ciebie w żołądku, kiedy umrzesz. Twoje ciało zużyją na nawóz.
Pewnego deszczowego poranka, po burzy z piorunami, uwagę drwali zwrócił bijący w niebo słup dymu.
- Czy to miasto? - zaniepokoił się Whandal.
- Nie, to las płonie. Daleko, przy Rosomakach. Sam zgaśnie - zapewnił chłopca Kreeg. - Zawsze gaśnie; potem znajdujemy czarne, wypalone placki, wielkie jak cały kwartał w mieście.
- Ogień budzi Yangin-Atepa - stwierdził Whandal. - A potem Yangin-Atep zabiera go dla siebie, tak? No i on gaśnie...
Zamiast przytaknąć, Kreeg uśmiechnął się pobłażliwie. Któryś z drwali parsknął śmiechem.
Tamci mogli sobie myśleć, co chcą, ale...
- Kreeg, ty też nie wierzysz w Yangin-Atepa?
- Nie za bardzo. Tutaj, w lesie, magia jeszcze trochę działa, ale w mieście? Dużo się słyszy i o niej, i o bogach, ale jedno i drugie rzadko można zobaczyć na własne oczy.
- Przecież Pothefita zabił czarodziej!
Kreeg Młynarczyk tylko wzruszył ramionami.
Whandal o mało się nie rozpłakał: Pothefit zniknął w czasie Pożogi, ledwie dziesięć tygodni wcześniej. I był jego ojcem! No, ale tego się ludziom spoza rodziny nie mówiło. Rozpaczliwie szukał dalszych argumentów.
- Kłaniacie się sekwoi, zanim ją zetniecie, prawda? Sam widziałem. Czy to nie jest magia?
- Wiesz... Po co ryzykować? A dlaczego gwiazdy zaranne, biczyska, rzepy i czepiaki tak ich bronią?
- Jak strażnicy - zauważył Whandal, przypomniawszy sobie chłopców pilnujących Posiadłości.
- Trochę... Zupełnie jakby się dogadały, co? - roześmiał się Kreeg.
Ale Whandal pamiętał, co mówiła matka matki: Yangin-Atep zabrał ich przodków do książąt, a ci przeprowadzili ich przez lasy do Dymiącej Doliny, gdzie pobili nierodowych i zbudowali Miasto Tepa. Sekwoje i drzewa ogniowe zakiełkowały dopiero po wypaleniu ziemi - to chyba najlepszy dowód, że las należy do boga ognia!
Ale Kreeg tego nie widział.
Przepracowali cały poranek, wgryzając się w pień ogromnej sekwoi, nie zwracając uwagi na snujący się na północnym wschodzie dym. Whandal przynosił im wodę z pobliskiego strumienia. Drwale już do niego przywykli i zgodnie nazywali go Ogarkiem.
Kiedy słońce stanęło w zenicie, zrobili przerwę na drugie śniadanie.
Kreeg Młynarczyk zwykle dzielił się swoim śniadaniem z chłopcem: tym razem Whandalowi udało się przynieść kawałek sera z kuchni w Posiadłości, a Kreeg miał resztki wędzonego królika z poprzedniego dnia.
- Ile drzew potrzeba, żeby odbudować miasto? - zainteresował się Whandal.
Dwóch drwali roześmiało się, słysząc jego pytanie.
- Nigdy nie palą całego miasta - odparł Kreeg. - Tego by nikt nie przeżył, Whandalu. Wystarcza im dwadzieścia, trzydzieści domów i sklepów i dają sobie spokój. Wypalą parę kwartałów do cna, tu i ówdzie spalą jeszcze ze dwa trzy budynki... I koniec.
W Posiadłości mężczyźni mówili, że palą całe miasto i wszystkie dzieci wierzyły im bez zastrzeżeń.
- Po tym drzewie zetniemy jeszcze jedno - wtrącił się jeden z drwali. - Ale nie potrzebowalibyśmy aż czterech, gdyby książę Qirinty nie zażyczył sobie dobudować nowego skrzydła do pałacu. Pamiętasz swoją pierwszą Pożogę, chłopcze?
- Nie bardzo, miałem dwa lata. - Whandal cofnął się pamięcią do tego czasu. - Mężczyźni dziwnie się zachowywali: jak któreś dziecko za blisko podeszło, od razu obrywało. Strasznie krzyczeli, kobiety też na nich krzyczały, próbowały nas przed nimi bronić. Aż jednego wieczora zrobiło się naprawdę strasznie, wszyscy coś wołali, było gorąco, mnóstwo dymu i zrobiło się bardzo jasno. Kobiety schowały się z nami na piętrze. I jeszcze ten zapach, nie sam dym, ale taki smród, że robi się niedobrze, jak w sklepie alchemika. Mężczyźni wrócili ze wszystkim, co udało im się przynieść: mieli koce, meble, sterty muszelek, kubki i talerze, coś do jedzenia... A potem wszyscy się uspokoili... - Whandal zawiesił głos.
Drwale patrzyli na niego jak... jak na wroga. A Kreeg w ogóle na niego nie patrzył.



Dodano: 2006-04-29 10:50:30
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS