Londyn – piętnastomilionowa metropolia, zdumiewająca mieszanka kultur, serce światowej finansjery i cień imperialnej potęgi. Trudno się dziwić, że miasto o tak niezwykłym charakterze i bogatej historii stało się inspiracją również dla twórców fantastyki. Gaiman i Miéville serwują czytelnikom podróż do Londynu, jakiego nie sposób zwiedzić z żadną agencją turystyczną.
Gatunek określany mianem
urban fantasy nie należy już do kategorii literackich innowacji i nie budzi raczej szczególnych emocji, ale sytuacja, w której dwóch pisarzy sporego formatu porywa się na tę samą formę i ten sam temat, aż się prosi o porównanie. I
„Nigdziebądź” Neila Gaimana, i
„LonNiedyn” Chiny Miéville’a to swego rodzaju współczesne baśnie osadzone w Londynie, mieszanka fantasy z miejską scenerią – rzeczone
urban fantasy właśnie.
Polscy czytelnicy otrzymali „LonNiedyn” przed trzema laty. Natomiast najnowsze, zgrabne, na poły kieszonkowe wydanie „Nigdziebądź” jest już trzecim wznowieniem. Po pierwszym wydaniu – opublikowanym pod szyldem „Andrzej Sapkowski poleca” – pozostała nieszczególnie odkrywcza i niezbyt już aktualna przedmowa rekomendującego, której raczej nie należy czytać przed samą powieścią.
Miasto, niemiasto i podmiasto
Obydwie historie rozgrywają się w Londynie, a właściwie w innych miastach, równoległych do prawdziwego Londynu i będących jego fantastycznymi odbiciami. W obu powieściach bohaterowie trafiają tam na skutek mniej lub bardziej przypadkowego opuszczenia znanej nam rzeczywistości i ich główną motywacją, przynajmniej początkowo, jest powrót do swojego świata.
U Miéville’a każde miasto posiada fantastyczny odpowiednik (niemiasto), a czytelnik śledzi losy dwóch dziewczynek, które – podążając tropem uciekającego parasola – trafiają do LonNiedynu. U Gaimana do alternatywnego Londynu Pod trafia zaś – wskutek udzielenia pomocy rannej dziewczynie – ciapowaty, acz dobrotliwy pracownik biurowy, Richard Mayhew.
Coś dla małych i dużych dzieci
Przy wszystkich podobieństwach – zupełnie inny jest adresat obydwu powieści. „Nigdziebądź”, przy całej swojej zwodniczej baśniowości i humorze, z uwagi na kilka dość barwnych scen przemocy, nie wydaje się idealną lekturą dla szczególnie młodego czytelnika. Odbiór powieści Gaimana może też utrudniać sposób poprowadzenia fabuły oraz charakterystyczny, pełen ironii i aluzji styl autora.
Choć „Nigdziebądź” to powieść spisana z ekranu (podstawę stanowi serial o tym samym tytule
1)) i plastyczność obrazów odczuwa się na każdej stronie, to pisarska metoda Gaimana odbiega od prostoty, z jaką pisze się dla młodszego czytelnika i z jaką zresztą pisuje sam autor, gdy tworzy dla młodych odbiorców (np. w
„Koralinie” czy
„Księdze cmentarnej”).
Tymczasem „LonNiedyn” wydaje się idealną lekturą dla młodego czytelnika – stanowi bowiem prostą historię opowiedzianą klarownym stylem. Zło ma tu charakter dość umowny, a walka, choć zacięta, nie prowadzi do rozlewu krwi. Również galeria bohaterów, mimo kilku fabularnych wolt, zachowuje tonację czarno-białą. Dla mniej wyrobionego czytelnika jedyną przeszkodę w odbiorze powieści Miéville’a stanowić może mnogość postaci i nieco zwariowanego słowotwórstwa, które musiało przyprawić tłumacza o ból głowy (od tytułu – ang. „Un Lun Dun” – po smombie, smrodoćpunów, Jasnodziejów, SłoNiece czy Rapasolissimusa Złammasola i jego rapasole).
W poszukiwaniu wyjątkowości
Miéville łamie w powieści kilka schematów, tworząc swego rodzaju antybaśń. Główną bohaterką nie jest wcale ta osoba, która miała się podjąć ważnej misji (nawiasem mówiąc, „Nigdziebądź” także ma na pierwszym planie ewidentnego antybohatera), przepowiednie się mylą, a misja nie przebiega tak, jak przewidywał scenariusz. Nietypowy jest też charakter zagrożenia wiszącego nad światem, które ma rysy wyraźnie współczesnych, antykapitalistycznych i ekologicznych fobii.
Mimo tych drobnych igraszek ze schematami, „LonNiedyn” pozostaje dość typową historią o dziewczynce ratującej świat. Inspiracje i nawiązania do klasyki gatunku są aż nadto oczywiste. Widać wpływ Lewisa Carrolla, C.S. Lewisa czy Waltera Moersa (wynalazca jadalnego fularu i dwuosobowych spodni wydaje się wręcz żywcem wyjęty z powieści niemieckiego pisarza). Przy czym trudno oprzeć się wrażeniu, że miéville’owskiej kreacji rozpaczliwie brakuje własnego klimatu, dbałości o spójność uniwersum i odrobiny aury tajemniczości. Może to kwestia zbytniego skupienia na akcji, może wymuszonej grupą odbiorców prostoty opowieści, ale LonNiedyn wydaje się być przepełniony pomysłami i zarazem całkowicie pozbawiony klimatu. Tymczasem gaimanowski Londyn Pod wręcz urzeka i tętni magią.
Procent Londynu w Londynie
Co ciekawe – żaden z autorów nie wydaje się szczególnie rozmiłowany w samym Londynie. Zawiedzie się ktoś, kto szuka w obu powieściach londyńskiej duszy. Stolica Wielkiej Brytanii jest tu wyłącznie scenerią i repozytorium rekwizytów. Gaiman, konstruując alternatywne miasto, ogranicza się do dość powierzchownego zabiegu, jakim jest dosłowne odczytanie nazw stacji metra. Efekt jest bardzo ciekawy, ale zarazem stanowi wyłącznie zabawę słowami i ucieczkę przed faktyczną historią miasta.
Miéville z kolei sięga po kilka przedmiotów, wydarzeń, miejsc i budynków charakterystycznych dla stolicy Wielkiej Brytanii, ale samą historią wpisuje się w dość uniwersalne schematy, które równie dobrze sprawdziłyby się w krajobrazie Niewarszawy. Ani Gaiman, ani Miéville nie próbują docierać do serca tej niezwykłej metropolii, chyba, że za taką próbę uznać miéville’owską panoramę miasta, nakreśloną przez pryzmat ekologicznych zagrożeń, z którymi, faktycznie, boryka się Londyn.
Który Londyn odwiedzić?
Okazuje się, że – mimo wielu podobieństw – obydwie powieści wymykają się porównaniom. Napisane są dla innego czytelnika, przetwarzają londyńską scenografię na dwa całkowicie odmienne sposoby, oparte są albo na barwnych sylwetkach bohaterów i niezwykłym klimacie (Gaiman), albo na zwariowanych pomysłach i dynamicznej akcji, prowadzonej przez scenerie będące dziełem szalonej wyobraźni (Miéville).
W subiektywnej opinii niżej podpisanego wygrywa „Nigdziebądź”. Ale warto zwrócić uwagę, że komplet biletów na podróż do Londynu Pod i LonNiedynu kosztuje i tak znacznie mniej niż lot do prawdziwej, nieco pewnie deszczowej i zatłoczonej przed igrzyskami Anglii...
1) Mówi się, że nie należy oglądać ekranizacji przed lekturą książki, bo filmowe obrazy zarażają wyobraźnię i odbierają część wrażeń z lektury. Sześcioodcinkowy, wyglądający niskobudżetowo serial „NeverWhere” z 1996 roku każe rozszerzyć tę zasadę: czasem filmu nie należy oglądać w ogóle – ani przed, ani po lekturze książki. Nie mam nic przeciwko ekranizacjom („Koralinę” i „Gwiezdny pył” warto zobaczyć), ale po kilku minutach tego seansu i piorunującym wrażeniu, że ktoś właśnie bezpowrotnie niszczy moje wspomnienia z niezwykłej lektury, w pośpiechu wyłączyłem serial i nie zamierzam nigdy nadpisać nim swoich wspomnień.