Na szczęście lub niestety – nie istnieje żadna korelacja pomiędzy liczbą medialnych patronów a jakością prozy. Mimo sporego marketingowego szumu –
„Decathexis” jest powieścią, obok której nadzwyczaj łatwo przejść zupełnie obojętnie.
W pierwszym kontakcie „Decathexis” nasuwa skojarzenia z niezapomnianym Domenicem Jordanem – bohaterem opowiadań Anny Kańtoch. Podobne psychologiczne rysy bohatera, kryminalna zagadka, dziewiętnasty wiek, mroczny klimat. Jeśli ktoś, sięgając po tę książkę, oczekuje lektury porywającej, a niekoniecznie oryginalnej – trudno o lepszą zachętę. Niestety, obiecujący „Prolog” liczy ledwie kilkanaście stron, pobieżnie nakreślona zagadka szybko zostaje rozwiązana, a autor skręca na literackie manowce.
Na pierwszy plan wysuwa się świat przedstawiony – Kirkegaard – osadzony w realiach zbliżonych do naszego XIX stulecia, ale funkcjonujący w cieniu śmierci, będącej fundamentem religii i filozofii. Osobliwe obyczaje, Kościół Morii i posępny społeczny klimat uniwersum byłyby intrygujące, gdyby nie to, że w znacznej mierze kreacja świata sprowadza się do bezrefleksyjnego nagromadzenia wszelkich zjawisk, obrazów i wydarzeń związanych ze śmiercią. Krew, zwłoki, trzewia, cmentarz, pogrzeb, rozkład, trumna, nekrofilia, noc, tortury, cierpienie, odór, robactwo, kanibalizm – zapał, z jakim autor sięga po kolejne atrybuty opowieści grozy, zdecydowanie wykracza poza pisarską potrzebę. Podany na kartach książki zasób wiedzy z dziedziny tanatologii i medycyny sądowej mógłby nawet imponować, gdyby stał się motorem fabuły i narzędziem służącym konstruowaniu kryminalnych zagadek – tymczasem jest wykładany czytelnikowi bezpośrednio, bez fabularnego uzasadnienia, niczym w opracowaniu z rodzaju „Kryminologia w weekend”.
Analizowanie dzieła literackiego przez pryzmat psychologii autora rzadko jest dobrym pomysłem. A i ryzykowne byłoby stawianie tezy, że Łukasz Śmigiel przejawia jakieś podejrzane skłonności, które każą mu delektować się obrazami śmierci. Jednak w jego pisarskiej metodzie jest ślad jakiejś chorej fascynacji. Wyjaśnienia tej literackiej zagadki należałoby zapewne szukać w autoreklamowym zapale autora, „naukowo zajmującego się współczesnymi formami promocji książek i pisarzy”. Wykreowanemu przez siebie światu założył profil na FaceBooku, a do jego odwiedzenia zachęca tymi słowy: „Codzienne aktualizacje na profilu Kirkegaardu! Zapraszam wszystkich spragnionych wiedzy o tym, co martwe i zakazane”. Doprawdy, nie dość we mnie recenzenckiej życzliwości, by nie wyrazić podejrzenia o budowanie strategii marketingowej na najniższych emocjach i najgorzej rozumianej ludzkiej ciekawości. Pół biedy, gdyby na fascynacji śmiercią żerowała jedynie akcja reklamowa. Tymczasem ten mroczny marketing odciska piętno także na samej powieści – i z całą pewnością jej nie służy.
Epatowanie śmiercią to nie jedyny zarzut, jaki można postawić „Decathexis”. Razić też mogą schematyczne postaci (z nijakim, pierwszoplanowym Jonem Mathiasem Pendergastem na czele), brak wyrazistej głównej nici fabularnej, która solidnie spinałaby wydarzenia powieści, nadmierne nagromadzenie wątków i postaci, wywołujące czasem wrażenie chaosu. Odnośnie uwagi ostatniej – niewykluczone, że przyczyną braku umiaru jest projektowanie „Decathexis” jako pierwszego tomu większej całości. To dość ryzykowny plan, jeśli wziąć pod uwagę, że autorowi zabrakło pisarskiej wprawy nawet na sprawne napisanie i oszlifowanie 250-stronicowej powieści.
Młode wydawnictwo Grasshopper wydało książkę starannie, w sposób, który koresponduje z tematyką i może przyciągać uwagę amatorów tego rodzaju prozy. Agacie Cholewie, która bogato zilustrowała powieść, należą się gratulacje za zręczne uniknięcie epatowania obrazami, których nadużył sam autor; z drugiej strony, patrząc okiem laika można odnieść (być może – mylne) wrażenie, że część ilustracji trafiła do książki w wersji nieukończonej lub niedopracowanej. Pewne graficzne niedoskonałości wkradły się też na ostatnią stronę okładki, na której krzykliwość wygrała z czytelnością.
* * *
Debiutancki zbiór opowiadań Łukasza Śmigla (
„Demony”) niepozbawiony był wad, ale udowadniał, że autor jest w stanie sprawnie opowiadać historie i operować nastrojem grozy. „Decathexis” to pod pewnymi względami krok naprzód. Niestety – w niewłaściwym kierunku.