Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. A co dopiero, gdy kucharek jest piętnaście.
„Manuskrypt Chopina” to krótka powieść, w tworzeniu której partycypowało piętnastu autorów, wnosząc w finalne dzieło po jednym rozdziale. Wyjątek stanowi Jeffery Deaver, który jest autorem aż trzech rozdziałów; na dodatek najważniejszych, bo zawiązującego akcję i dwóch kończących powieść.
Te trzy rozdziały sprawiają wrażenie imadła, w które pochwycono wyobraźnię autorów. Deaver nie zostawił współpracownikom pola do popisu – wprawił w ruch precyzyjnie przygotowaną fabułę i zapewne również nakreślił finałowe sceny zanim jeszcze powstały „środkowe” rozdziały, skutecznie eliminując element zaskoczenia.
Wydawca chwali się opinią recenzenta, że „od pierwszego zdania akcja rusza z zawrotną prędkością, nawet na chwilę nie zwalniając tempa”. Niestety, recenzentowi musiały pomylić się książki, bo „Manuskrypt Chopina” otwiera – oprócz obowiązkowego trupa – seria wykładów z historii i specyfiki kulturowej Bałkan. Egzaminu z mocnego rozpoczęcia powieści nie zdał sam Jeffery Deaver, a w kolejnych rozdziałach jest już tylko gorzej.
W sytuacji, gdy nad powieścią nie pracuje jedna osoba, mogąca starannie zaplanować rozwój fabuły, zwroty akcji i zaskakującą pointę, warunkiem jakichkolwiek emocji jest odrobina bezczelności, gotowość wywrócenia schematu do góry nogami bez martwienia się o to, jak z kontynuacją poradzi sobie kolejny pisarz.
Sięgając po „Manuskrypt…” spodziewać się można efektownych wolt, dynamicznego literackiego mixu stylów i pomysłów tudzież subtelnych rozgrywek pomiędzy poszczególnymi autorami. Tymczasem autorzy zawarli pakt o nieagresji i żaden z rozdziałów nie kończy się karkołomnym zwrotem akcji, przewrotną woltą, z której kolejny biegacz literackiej sztafety musiałby wybrnąć. Grzeczność nakazuje przekazać fabułę w stanie możliwie najłatwiejszym do kontynuacji i w efekcie cały główny wątek sprawia wrażenie niemiłosiernie liniowego.
Wszystkie rozdziały są do siebie bliźniaczo podobne, napisane tym samym, charakterystycznym dla pospolitego thrillera, płaskim stylem, bez śladów indywidualnego rysu. Gdyby chochlik drukarski pomieszał nazwiska autorów poszczególnych części – przywrócenie porządku byłoby dla redaktora nie lada zagwozdką.
Kto wie – może poza wyjaśnieniem zagadki fikcyjnej chopinowskiej partytury powieść wyjaśnia też pochodzenie popularnych thrillerów? Wnosząc ze stylu poszczególnych rozdziałów można bowiem domniemywać, że wszystkich piętnastu światowej sławy autorów zatrudnia tego samego ghostwritera.
Za rodzynek w cieście uchodzić może polski wątek i garść polskich scenerii. Niestety, nie jest w tej powieści wyczuwalny żaden swojski klimat – jakby znajomość naszego kraju ograniczała się do krótkiego researchu kończącego się na Wikipedii. Nie ma to zresztą znaczenia – tak czy inaczej poszukiwanie rodzynka w literackim zakalcu nie jest przecież warte zachodu.
Gdyby pisarskie talenty podlegały sumowaniu a praca grupowa przynosiła w tym rzemiośle lepsze owoce niż pisanie solo, rynek już dawno zdominowałoby powieściopisarstwo drużynowe. Z oczywistych powodów tak się nie dzieje i nikt chyba nie spodziewał się, że eksperyment pt. „Manuskrypt Chopina” zakończy się rezultatem powalającym na kolana. Można było raczej spodziewać się odrobiny chaosu, zaplątanych wątków i drobnych niespójności. Ale, na litość Boską, czy ktokolwiek podejrzewał, że największą wadą powieści pisanej piętnastoma piórami okaże się monotonia i nuda?