„Dziedziczki”, trzecia część trylogii o Kruszewskich, dziedziczą wszystkie zalety i wady poprzednich tomów. Znów jest miło i lekko. Ale znów bywa banalnie i chaotycznie.
Książkę otwiera przybycie dziedziczek do postpegeerowskich Kruszewic. Tutejszym sierotom po PRL, które zadomowiły się w świecie zasiłków i taniego wina, zagląda w oczy widmo powrotu starego ładu. Kruszewskie zaprowadzają bowiem stare, dobre, szlacheckie porządki i podejmują się odbudowy dworu, rozpoczynając eksperyment demontażu Trzeciej RP i próbę odbudowy Tej Pierwszej.
Starcie szlacheckiej Rzplitej z PRL-em to istna uczta dla duszy. Mentalność I RP przetacza się przez pokłady PRL-owskiej brei jak kilkutonowy pług. Jak rażone gromem pada lenistwo, filozofia beztroski i wyuczona bezradność. Pojawiają się nawet zalążki społecznej inicjatywy – inna rzecz, że skierowanej przeciwko burzycielom status quo.
Niestety, z biegiem stron ten intrygujący eksperyment, który można by posądzić o ambicje social-fiction, schodzi na dalszy plan, a ciężar fabuły przenosi się na wampirzycę Monikę, która – ani chybi – zgłupiała. Co krok się rozbiera, kąpie się w każdym napotkanym jeziorze, a przed każdym napotkanym lustrem – kontempluje swe wdzięki. W toku fabuły znajduje się w końcu usprawiedliwienie dla jej szaleństwa, ale nim to się stanie czytelnik jest już solidnie zirytowany – zarówno obsesyjną ekspozycją pośladków, jak i monotonią scen, w których te pośladki przyjdzie mu oglądać. Jednym zdaniem: po ambitnym otwarciu I RP ulega moralnej degeneracji, a ciekawy eksperyment natury social/political-fiction zostaje zredukowany do mało ambitnej opowiastki o harcach roznegliżowanej wampirzycy.
Ale są i inne słabości. W powieści występują licznie nie zawsze uzasadnione retrospekcje. Można odnieść wrażenie (częste zresztą w wypadku lektury Pilipiuka), że niektóre fragmenty są pustym wypełniaczem, względnie – popisem historycznej wiedzy autora. Cała fabuła sprawia wrażenie (znów – notoryczne u konsumenta pilipiukowej prozy) dwóch czy trzech pomysłów na opowiadania splecionych niezgrabnie w dłuższą opowieść.
Z perspektywy „Dziedziczek”, zamykających trylogię, można dostrzec też wady całości. Każdy, kto obejrzy się za siebie, jak na dłoni zobaczy brak silnego wątku głównego, który porządkowałby opowieść, splatając mrowie pobocznych wątków i wtrąceń w spójną całość. Co więcej – zabrakło sensownego finału, a przynajmniej przewrotnego zakończenia, które nagrodziłoby trzytomową wędrówkę.
Ten błąd, wraz z brakiem silnego wątku głównego, sprawia, że sagę o Kruszewskich można właściwie czytać na wyrywki albo i wspak. Zakończenie trylogii mogłoby równie dobrze być jej otwarciem. Efekt jest taki, że zamiast emocjonującego rejsu w określonym kierunku, mamy (nawiasem: całkiem miłe) dryfowanie po wodach lekkiej prozy. Kto lubi – zapraszam na pokład.
Ocena: 6/10
Autor:
Krzysztof Pochmara
Dodano: 2007-06-29 16:21:49