Jak tu nie podchodzić do
„Wojny cukierkowej” jak do jeża? Po lekturze
„Baśnioboru”, pentalogii, która przyniosła Mullowi uznanie wśród młodych czytelników, poziom oczekiwań jest dość wygórowany. Na dodatek
„Świat bez bohaterów” wskazywał na przygasanie fajerwerków wyobraźni amerykańskiego pisarza i zwrot ku dojrzalszej prozie z nieco rozrzedzonym elementem fantastycznym.
„Wojna...” to ponadto utwór wydany w 2007 roku, jeszcze w trakcie prac nad „Baśnioborem”. Mimo otwartego zakończenia, sugerującego ciąg dalszy, autor wrócił do tego projektu dopiero po pięciu latach, po zakończeniu prac nad dwoma wspomnianymi wyżej cyklami. Cóż się więc dziwić podejrzeniu, że mamy do czynienia z przekopywaniem pisarskich szuflad w poszukiwaniu wszystkiego, co dałoby się spieniężyć na wzbierającej fali sukcesu?
No i ten cukierkowy, jakoś zgrzytający i nie do końca też wiernie przetłumaczony tytuł (w oryginale: The Candy Shop War) na nieszczególnie atrakcyjnej okładce. Doprawdy, sceptycyzm i dystans niżej podpisanego rosły z każdą chwilą...
Tym większe zaskoczenie, kiedy okazało się, że dostajemy oto pełnowartościowy produkt, bajeczny owoc wyobraźni człowieka, który napisał „Baśniobór” i któremu pozostało wystarczająco dużo pomysłów, by wystartować jeszcze jeden – wcale nie gorszy! – cykl. Piszę to z całą odpowiedzialnością, biorąc co najwyżej minimalną poprawkę na ewentualne różnice w indywidualnych gustach: po pierwszym tomie wygląda na to, że „Wojna cukierkowa” w niczym nie ustępuje „Baśnioborowi”! To znowu Mull w czystej postaci!
Fabuła to kapitalne rozegranie typowego schematu, w którym młody chłopak, Nate, przeprowadza się wraz z rodzicami do niedużego miasteczka, szybko nawiązuje nowe przyjaźnie i równie szybko znajduje wrogów. Już razem z kumplami Trevorem i Gołębiem oraz kumpelą Summer zaczynają pracę dla właścicielki osobliwego sklepu z cukierkami i zarazem wplątują się w przygodę, która okaże się czymś o wiele poważniejszym, niż to się z pozoru wydaje.
Paczkę poszukiwaczy skarbów czeka kilka niebezpiecznych wyzwań, tradycyjna konfrontacja młodych geeków z gamoniowatymi osiłkami, spotkanie z czymś wyglądającym na autentyczną magię, solidne tarapaty, parę momentów grozy oraz klasyczny kryzys zaufania połączony ze sprawdzianem siły przyjaźni. Cała opowieść układa się też w parę całkiem sensownych morałów i starych, dobrych zasad właściwego postępowania, podanych w formie na tyle atrakcyjnej, że nie trącą oczywistym moralizatorstwem i zapadają w pamięć.
Pisarska metoda Mulla nie pozostawia zbyt wielkiego pola manewru recenzentowi, który nie chce zepsuć czytelnikowi zabawy. Dość więc powiedzieć, że autor zręcznie odsłania kolejne tajemnice i umiejętnie prowadzi fabułę ku rozwiązaniu zagadki. Są też w powieści typowe dla Mulla przetasowania, w których ci dobrzy okazują się tymi złymi, a ci z pozoru nieistotni – przyłapywani są ze sznurkami w garści. I vice versa, rzecz jasna.
Ta metoda dość bezczelnego nabijania czytelnika w butelkę może czasem budzić odrobinę irytacji (a przynajmniej daleko idącą podejrzliwość i nieufność wśród tych, którzy styl autora znają), ale z drugiej strony jest pewnym sposobem na skołowanie czytelnika i zaoferowanie mu paru zaskoczeń, o które w innym razie byłoby przecież trudniej.
Podsumowując, „Wojna cukierkowa” to pozycja obowiązkowa dla fanów twórczości Brandona Mulla, kawał świetnej zabawy dla młodszych czytelników, a dla starszych – powiedzmy – miłe literackie doznanie o charakterze eskapistycznym. Trudno wyobrazić sobie poziom zmugolenia, przy którym ta książka nie zadziałałaby jako niezwykle skuteczny katalizator produkcji serotoniny. Polecam.