NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"


 Thiede, Emily - "Złowieszczy dar"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

Linki

Salvatore, R. A. - "Mortalis"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-88916-35-1
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 4



Salvatore, R. A. - "Mortalis" #6

ROZDZIAŁ 5: DYPLOMACJA

Constance Pemblebury patrzyła, jak doki Palmaris znikają w porannej mgle. Cieszyła się, że opuszcza miasto, że oddala się od martwego Markwarta i jego zbytnio skomplikowanego kościoła, że oddala się od ludności znajdującej się na skraju histerii i desperacji, a przede wszystkim, że oddala się od Jilseponie. Nawet myślenie o tej kobiecie sprawiało, że się krzywiła. Jilseponie. Heroiczna Pony, zbawczyni północy, która pokonała demona daktyla na Aidzie i w cielesnej postaci Markwarta. Jilseponie, która mogłaby zostać przeoryszą Św. Skarbu, gdyby tylko rzekła jedno słowo, i która mogłaby może nawet zostać matką przeoryszą całego kościoła abellikańskiego. Jilseponie, kobieta, której król Danube zaproponował miasto Palmaris. Baronowa, gubernator. Jaki jeszcze tytuł mogłaby wybrać? Jakim jeszcze tytułem mógł obdarzyć ją król Danube?
Jilseponie nie było w dokach, gdy Rzeczny Pałac, królewska barka, i eskortujące go piętnaście okrętów wojennych opuszczało miasto. Nie pokazała się królewskiemu orszakowi wcale od czasu ostatniego spotkania w Św. Skarbie.
Constance była z tego zadowolona.
Tak naprawdę to Constance podziwiała tę kobietę - jej ogień, jej wysiłki - nie mogła też zaprzeczyć znaczeniu czynów Jilseponie w czasie wojny i w jeszcze bardziej niebezpiecznym okresie powojennym. Tak naprawdę to Constance rozumiała, iż gdyby sytuacja była inna, to mogłyby się z Pony zaprzyjaźnić. Była to jednak prawda osobista, do której Constance nie przyznałaby się nikomu oprócz siebie samej.
Sytuacja jednak była inna. Uwadze Constance nie uszły spojrzenia, jakimi król Danube obdarzał Jilseponie.
Piękna i odważna Jilseponie. Kobieta, która, w oczach większości królestwa, wzniosła się ponad swe gminne pochodzenie na pozycję szlachecką. Szlachectwa czynów, nie krwi.
I jakże król Danube wpatrywał się w nią, jakże nadskakiwał jej z błyskiem w swych zmęczonych oczach. Błyskiem, jakiego Constance nie widziała od lat. Nie wykonał jeszcze ruchu ku Pony - nie kiedy jej mąż, Elbryan, leżał ledwo co zimny w grobie. Jednak Constance nie wątpiła w długość pamięci Danube ani w magnetyzm wdzięków Pony. Wcale.
Toteż czy patrząc na Jilseponie, widziała następną Vivian? Następną królową Honce-the-Bear?
Ta myśl sprawiła, że zacisnęła szczękę i przygryzła dolną wargę. Tak, podziwiała tę kobietę, nawet lubiła tę kobietę, i tak, Constance rozumiała już od jakiegoś czasu, iż mimo że dzieli łóżko Danube, to ten nie weźmie jej za żonę. Jednakże obrażało ją to, że tak wyraźnie zamknięto przed nią te drzwi, choć rozumiała, że nigdy nie mogłaby przez nie przejść. Zbliżała się do czterdziestki, była dziesięć lat starsza od Jilseponie i jej wiek zaczynał być widoczny: zmarszczki wokół oczu - oczu tracących blask młodości - i ciało, które zaczynało przegrywać wojnę z grawitacją. Constance wiedziała, że przegra z gładką skórą Jilseponie, jej błyszczącymi, błękitnymi oczami, silnymi mięśniami i sprężystością w jej młodzieńczym kroku.
Dlatego też posiadła Danube zeszłej nocy, i nocy poprzedniej, uwodząc go bezwstydnie, nawet zachęcając go przy pomocy napitku, aby nie mógł zignorować jej oczywistych zalotów. Dlatego też posiądzie go znowu tej nocy na statku, i każdej nocy aż do Ursalu i każdej nocy potem.
Aż zgrubieje od jego dziecka.
Constance nienawidziła swojego postępowania, swego podstępu, Danube bowiem wierzył, że brała zioła - jak stanowiła umowa z każdą kurtyzaną - które zapobiegały ciąży. Jeszcze bardziej nie znosiła myśli o służeniu królowej Jilseponie. Ileż to lat pracowała u boku Danube, wspierając go w kryzysach, służąc jako jego najlepszy doradca? Ileż to lat wspierała go w walce przeciwko wszystkim jego wrogom i w cichości wzmacniała jego lepsze strony w oczach sojuszników? Wedle rozumowania Constance, służyła ona jako królowa od czasu śmierci Vivian, w każdej roli oprócz stałej partnerki łóżkowej króla i matki jego dzieci.
Teraz zamierzała zaradzić tej sytuacji. Król zapewne jej nie poślubi, lecz będzie ojcem jej dzieci. A z braku innej żony, mógł obdarzyć jedno z nich statusem dziedzica tronu. Tak, mogłaby uzyskać od niego to ustępstwo. Jego pozostałe dzieci z nieprawego łoża - a było ich przynajmniej dwoje - były teraz dorosłe i nigdy nie przygotowywano ich do tronu, nigdy nie były synami Danube. A on nie żywił wielkiej miłości do swego rodzonego brata, Midalisa, człowieka, którego nie widział od lat. Constance wierzyła z całego serca, że pokocha ich dziecko i wyszkoli to dziecko, chłopca czy dziewczynkę, jak nie wyszkolił innych i jak nie mógł wyszkolić Midalisa, aby służyło za dziedzica tronu Honce-the-Bear.
Constance widziała małe prawdopodobieństwo tego, że kiedykolwiek będzie królową, ale zdała sobie sprawę, że będzie się wystarczająco cieszyła tytułem królewskiej matki.
Mimo to pragnęła, aby było inaczej, pragnęła budzić szczerą miłość w królu. Miała przedtem nadzieję, że sytuacja w Palmaris, największy kryzys w królestwie Danube, dostarczy jej okazji, aby podnieść swoją pozycję poprzez czyny. I rzeczywiście, wedle relacji samego Danube, sprawiła się doskonale w czasie tygodni prób. Teraz jednak jej wysiłki zbladły w porównaniu z wysiłkami Jilseponie! Tak jak jej gasnąca uroda bladła w blasku tej kobiety!
- Może czas się odprężyć - dobiegł ją z tyłu głos przeora Je'howitha, wystraszając ją. Kiedy na niego spojrzała i poszła za jego wzrokiem ku poręczy na rufie, zrozumiała źródło tego komentarza, bowiem nieświadomie ścisnęła balustradę tak mocno, że cała krew odpłynęła z kostek jej palców.
- Ciężkie przejścia są już za nami - zgodziła się Constance, puszczając poręcz, po czym ze skrępowaniem ukryła dłonie w fałdach swego grubego, wełnianego płaszcza.
- Może większość - powiedział stary Je'howith z zamyślonym wyrazem twarzy. - Przynajmniej dla Korony i dworu, choć obawiam się, że przede mną jest jeszcze wiele ciężkich przejść. - Starzec stanął obok Constance, chwycił za poręcz i wpatrzył się w malejące kształty doków Palmaris.
Constance zmierzyła go z zaciekawieniem wzrokiem. Nigdy nie byli z Je'howithem w dobrych stosunkach, choć żadne z nich nie było otwarcie wrogie wobec drugiego, jak miało to miejsce pomiędzy starszym przeorem a księciem Kalasem.
- Są tak młodzi i pełni ideałów - ciągnął przeor, rzucając spojrzenie na Constance. - Młodzi bracia abellikańscy, to znaczy ci, którzy przyjęli upadek Markwarta jako sygnał, iż nadszedł ich czas, aby wystąpić na czoło kościoła abellikańskiego. Wierzą, iż dostrzegli prawdę. Choć, jak wiemy oboje w naszej mądrości wypływającej z doświadczenia, ta nigdy nie jest taka oczywista. Sięgną za wysoko i szkoda będzie kościoła, jeśli starszym przeorom i mistrzom nie uda się ujarzmić ognia młodości.
Wyraz twarzy Constance stał się jeszcze bardziej zaciekawiony i sceptyczny. Kobieta zastanawiała się, dlaczego stary Je'howith zwierzał się jej, ona bowiem zupełnie mu nie ufała. Być może korzystał z jej ucha, aby jego rzekomo szczere uczucia zostały wyszeptane królowi? Czy szukał milczącego sojuszu z królem, posługując się ustami nieświadomej tego trzeciej osoby? Choć, oczywiście, Constance Pemblebury nie była tego nieświadoma!
- Młodzi bracia przewodzący teraz Św. Skarbowi są prawie w moim wieku - przypomniała Je’howithowi. Prawdą było to, że Braumin, Marlboro Viscenti i Francis zbliżali się do swoich trzydziestych urodzin.
- Jednak ile z tych lat zostało spędzonych w odosobnieniu leżącego na odludziu opactwa? - spytał Je'howith. - Widzisz, pozostałe domy kościoła abellikańskiego nie są takie jak St. Honce. Nawet wielkie St.-Mere-Abelle, z siedmiuset braćmi, jest odosobnionym miejscem, miejscem niewielu poglądów i niezrozumienia dla czegokolwiek, co nie jest abellikańskie. My z St. Honce mamy przewagę w postaci miasta Ursal, mądrości króla i jego szlachetnego dworu.
Wyraz twarzy Constance zdradzał jej sceptycyzm, zwłaszcza biorąc pod uwagę ostatnie walki pomiędzy kościołem a Koroną. Jeśli Je'howith zamierzał dotknąć tej kwestii, to nie zrobił tego od razu i stracił okazję, gdy włączył się kolejny głos.
- Żegnaj, Palmaris - powiedział ze śmiechem król Danube. - I życzę szczęścia tobie, mój przyjacielu, Kalasie! Wiem bowiem, że twoje zadanie jest najpaskudniejsze! - Mężczyzna podszedł do Constance i Je'howitha z szerokim i szczerym uśmiechem, bowiem nie było tajemnicą pomiędzy nimi, że król Danube naprawdę cieszył się z tego, iż płynie ku domowi.
- Mój królu - odezwał się Je'howith, skłaniając się.
- Ach, więc pamiętasz? - odparł przebiegle Danube. Constance uśmiechnęła się szeroko, ledwo zduszając śmiech.
- Nigdy o tym nie zapomniałem - stwierdził poważnie przeor.
Danube spojrzał na niego powątpiewająco.
- Czy wątpisz we wpływ ojca przeora? - spytał Je'howith, a uwadze Constance nie uszedł fakt, że z twarzy króla Danube znikło nieco zarozumiałości.
- Zastanawiam się, czy nowy ojciec przeor okaże się tak wpływowy? - odparował Danube głosem przepełnionym implikacjami. Mówiąc to, zwęził oczy, a Constance pojęła, iż w wyraźny sposób dawał do zrozumienia wpływowemu przeorowi St. Honce, że jego tolerancja wobec sprawiającego kłopoty kościoła abellikańskiego się skończyła.
- Łagodniejszy człowiek, kimkolwiek będzie - odparł spokojnie przeor Je'howith. - Nie obawiaj się też o księcia Kalasa, mój królu. Bracia ze Św. Skarbu okażą się łatwi w pożyciu dla księcia Wester-Honce, barona Palmaris.
- Jakoś w to wątpię - powiedział Danube.
- Przynajmniej zrozumieją, że nie są wrogami a sojusznikami w wojnie o odzyskanie dusz Palmaris - ciągnął Je'howith.
- Dla kościoła czy dla Korony? - spytała Constance.
Je'howith obejrzał się na nią i, o dziwo, wydawał się zraniony jej podejściem. O co mu chodziło? Zastanawiała się. Czy szukał sojuszu z nią, a jeśli tak, to co z tego będzie miała?
- Muszę iść i zająć się swymi obowiązkami, mój królu - powiedział szybko Je'howith. - Muszę zacząć pisać listy wzywające na Kolegium Przeorów. - Skłonił się znowu i, jako że nie padł sprzeciw, oddalił się pospiesznie.
Danube przyglądał się, jak odchodzi, potrząsając głową. - Nigdy nie jestem całkowicie pewien, po czyjej stronie się opowiada - rzucił, przysuwając się do Constance stojącej przy poręczy - kościoła czy Korony.
- Najpewniej po stronie Je'howitha - powiedziała Constance. - A gdy jego mentor, Markwart, nie żyje, zaś kościół nastawił się wrogo wobec jego starego sposobu postępowania, wygląda na to, że teraz jego droga związana jest z Koroną.
Danube wpatrywał się w nią, potakując i podziwiając. - Zawsze widzisz rzeczy tak wyraźnie - obdarzył ją komplementem i objął ramieniem. - Ach, moja Constance, co bym zrobił bez ciebie?
Kobieta przysunęła się bliżej, podobało jej się wspieranie na silnym mężczyźnie. Znała zasady, wiedziała, że zgodnie z tymi zasadami nie była odpowiednia na królową. Ufała jednak, iż Danube zależało na niej mocno i mimo iż była to bardziej przyjaźń niż miłość, to mogła się tym zadowolić.
Prawie mogła, przypomniała sobie i wkrótce poprowadziła króla do kajuty pod pokładem.

* * *

Książę Midalis przyglądał się, jak zwalisty przeor Agronguerre wypadł z wrót, dysząc, sapiąc i ocierając pot z czoła brudną chustką. Mężczyzna raz po raz potrząsał głową, mrucząc modlitwy. Mnich uniósł prawą rękę przed twarz, a potem przesunął ją w lewo ku dołowi i znowu w górę, a później w dół ku prawej i od siebie, wykonując znak ostrokrzewu, stary, choć teraz rzadko używany, gest kościelny.
Rozglądając się po polu bitwy, książę zrozumiał. Padło wiele goblinów, większość leżała martwa, niektóre wiły się i krzyczały. Padło także wielu ludzi, dzielnych żołnierzy księcia. Większość znajdowała się na prawo od Midalisa. Na polu z lewej leżało kilku alpinadorskich barbarzyńców. Ci mnisi, którzy wychynęli przed przeorem, poszli niemalże wszyscy na prawo, aby zająć się swymi rodakami.
Przeor Agronguerre szybko zorientował się w sytuacji, a potem spojrzał na Midalisa, który przykuł jego uwagę prędkim machnięciem ręki. Przeor skinął głową i pospieszył ku niemu.
- Mamy sojuszników - stwierdził posępnie książę Midalis. - Rannych sojuszników.
- A czy przyjmą oni nasze kamienie duszy? - spytał z całą powagą przeor. - Czy też będą uważać naszą magię za jakąś demoniczną moc, której należy unikać?
- Czy sądzisz... - zaczął z niedowierzaniem książę.
Agronguerre przerwał mu wzruszeniem ramion. - Nie wiem - przyznał. - Tak jak i młodsi bracia, którzy dlatego też instynktownie poszli na pomoc Vanguardczykom.
- Sprowadź paru, i to szybko - polecił książę, a potem szybkim kłusem zawrócił swego wierzchowca w lewo ku szeregowi barbarzyńców. Większość Alpinadorczyków znajdowała się teraz na skraju pola, a wielu zapuściło się w cień pod gałęziami w pościgu za umykającymi goblinami. Kilku innych pozostawiono na otwartym polu, rannych.
- Gdzie jest Andacanavar? - zawołał książę, a potem, próbując przypomnieć sobie swój bedongadongadonga, przetłumaczył. - Tiuk nee Andacanavar?
Kilka gwizdów zabrzmiało wzdłuż szeregu i olbrzymi strażnik wyłonił się z zarośli z potężnym Bruinhelde u boku. Ta dwójka od razu dostrzegła Midalisa i szybko podeszła.
- Dzisiejszego dnia zaciągnęliśmy wobec was wielki dług - powiedział Midalis, zsuwając się z konia i przechodząc ze skoku prosto w pełen szacunku ukłon. - Przegralibyśmy.
- Takie długi nie istnieją pomiędzy przyjaciółmi - odparł Andacanavar, a uwagi Midalisa nie uszedł fakt, że mężczyzna mówiąc to, zerknął nieco niepewnie w bok na Bruinhelde.
- Nie wiedzieliśmy, czy przyjdziecie - przyznał Midalis.
- Czyż nie dzieliliśmy razem miodu w sali zebrań? - spytał Bruinhelde, jakby samo to wyjaśniało wszystko i powinno było dać Midalisowi pewność, że barbarzyńcy rzeczywiście się pojawią.
Książę skinął głową i skłonił się znowu, rozumiejąc to stwierdzenie. - Obawiałem się, że może zostaliście opóźnieni przez jeszcze jedne siły goblinów - odpowiedział. - Albo też, że nasza poranna umowa dotycząca taktyki nie była jasna.
Bruinhelde się roześmiał. - Żadna umowa... - zaczął mówić dość ostro.
- Nie mogliśmy mieć nadziei na ułożenie spójnych planów - wtrącił Andacanavar, a Midalis zrozumiał i docenił fakt, że strażnik starał się o zachowanie spokoju pomiędzy przywódcami. - Niewiele wiemy o waszej taktyce bojowej, tak jak wy niewiele wiecie o naszej. Lepiej, żeśmy przyglądali się, jak zajmujecie pole bitwy, a potem znaleźliśmy miejsce, by się wpasować.
Midalis rozejrzał się po polu, dostrzegając dziesiątki zabitych goblinów, uśmiechnął się i skinął głową.
Zauważył też, że zbliża się szybko przeor Agronguerre wraz z kilkoma braćmi. Przeor wyglądał na nieco niepewnego.
- Macie rannych - powiedział do Bruinhelde książę. - Moi przyjaciele są biegli w sztuce uzdrawiania.
Bruinhelde z nieustępliwym wyrazem twarzy rzucił spojrzenie na Andacanavara. Strażnik zaś wyminął Midalisa i pociągając za sobą księcia i Bruinhelde ruszył szybko ku najbliższemu z leżących Alpinadorczyków.
- Tylko bandaże - rzekł cicho do przeora Agronguerre obyty w świecie strażnik. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, a potem przeor skinął głową. Agronguerre odwrócił się i dał znak swoim braciom, przydzielając jednego do każdego leżącego Alpinadorczyka, a potem ruszył ku najciężej rannemu mężczyźnie, wokół którego uwijały się dwie kobiety.
Andacanavar, Midalis i Bruinhelde spotkali się z nim tam, a książę pochylił się nisko obok przeora.
- Są podejrzliwi wobec magii - wyszeptał do swego przyjaciela mnicha. - Lepiej posłużyć się konwencjonalnym opatrunkiem.
- Tak powiedział ten duży - odparł przeor Agronguerre, wskazując na Andacanavara. Zakończył to zdanie pomrukiem, gdy zaciskał mocno bandaż, owijając pierś mężczyzny od barku ku żebrom, starając się bardzo zatamować szkarłatny strumień krwi. - Może u innych to coś da, ten jednak nie przeżyje godziny bez pomocy kamienia duszy i może nie przeżyć, nawet kiedy się nim posłużę.
Obydwaj Vanguardczycy podnieśli wówczas wzrok i zobaczyli Andacanavara i Bruinhelde, patrzących na nich. Strażnik wydawał się być nieco niepewny, lecz Bruinhelde miał zdecydowany wyraz twarzy.
- Bandaż nie zatamuje krwi - stwierdził spokojnie przeor Agronguerre, sięgnął ku sakiewce przy pasie, wydobył szary kamień duszy, hematyt, i wyciągnął go ku dwóm Alinadorczykom, aby mogli mu się przyjrzeć. - Mam jednak magię, która...
- Nie! - przerwał stanowczo Bruinhelde.
- Umrze bez...
- Nie - stwierdził ponownie przywódca barbarzyńców, a wyraz jego twarzy stał się jeszcze bardziej groźny - na tyle, że Midalis pochwycił Agronguerre za nadgarstek i łagodnie opuścił jego dłoń. Przeor spojrzał na swego księcia, oniemiały, zaś Midalis tylko potrząsnął powoli głową.
- On umrze - upierał się Agronguerre, zwracając się do Midalisa.
- Wojownicy umierają - to było wszystko, co powiedział Bruinhelde, zanim odszedł. Przedtem jednak sprowadził dwóch swoich wojowników i wydał im polecenie w języku alpinadorskim.
Midalis zrozumiał dość z tych słów, aby wiedzieć, że Bruinhelde nie ugnie się w tej kwestii, powiedział bowiem swoim dwóm wojownikom, aby powstrzymali Agronguerre wszelkimi środkami, jeśli mnich spróbowałby posłużyć się diabelską magią wobec ich rannego towarzysza. Książę utkwił wówczas ciężki wzrok w przeorze i choć pozwolenie na to, by człowiek umarł w ten sposób, bolało Midalisa tak, jak bolało Agronguerre, to znowu potrząsnął głową powoli i stanowczo.
Przeor odsunął się, obrzucił wzrokiem dwóch imponujących barbarzyńskich strażników, a potem schował klejnot, posługując się znowu konwencjonalnymi sposobami wobec rannego wojownika.
Mężczyzna był martwy w przeciągu kilku minut.
Przeor Agronguerre wytarł swoje pokrwawione ręce, a potem potarł nimi policzek, ocierając łzy, niechcący pozostawiając lekkie krwawe smugi. Podniósł się wzburzony i oddalił się do kolejnego brata w szeregu zajmującego się rannym Alpinadorczykiem, a potem do następnego. Midalis oraz Andacanavar i strażnicy podążali za nim przez cały czas.
Nie wypowiadając słowa do swego niepożądanego orszaku i pomrukując gniewnie przy każdym kroku, przeor Agronguerre kroczył przez pole z powrotem ku rannym Vanguardczykom, wyciągając po drodze kamień duszy, pokazując go alpinadorskim strażom w akcie buntu.
Barbarzyńscy wojownicy zjeżyli się, a książę Midalis martwił się, że gniew jego przyjaciela może spowodować jeszcze więcej kłopotów tego mrocznego poranka. Jednak Andacanavar odprawił tych dwóch machnięciem ręki, a potem dał znak Midalisowi, aby zaczekał wraz z nim.
- Mnich popełnia błąd - stwierdził cicho strażnik.
- Przyglądanie się jak umiera człowiek, nie nastraja dobrze przeora Agronguerre - odparł książę Midalis z ostrą nutą w głosie. - Zwłaszcza, gdy uważa, że mógłby ocalić temu mężczyźnie życie.
- Kosztem jego duszy? - spytał z całą powagą Andacanavar.
Midalis zamrugał i odsunął się o krok, zaskoczony tym śmiałym pytaniem. Przez dłuższą chwilę przyglądał się strażnikowi, próbując ocenić mężczyznę. - Czy rzeczywiście w to wierzysz? - spytał.
Andacanavar wzruszył swymi ogromnymi ramionami z niejasnym wyrazem twarzy. - Żyłem przez wiele lat - zaczął. - Widziałem wiele rzeczy, w które bym nie uwierzył. Potwory, magię i, tak, demona daktyla. Poznałem wiele religii, łącznie z waszą abellikańską, i znam dobrze argument kościoła abellikańskiego, że klejnoty są darami boga.
- Jednak twój lud nie patrzy na nie w ten sposób - rozumował Midalis.
Andacanavar zaśmiał się, pokazując księciu, iż jego słowa były pewnym niedomówieniem. - Mój lud nie wierzy w magię - powiedział. - Te praktyki, które przekraczają granice pomiędzy żywiołami - magia abellikanów i elfów, demonów i kapłanów yatolów - to wszystko dla nas ukute jest w mistycznym świecie złudzeń i oszustwa.
- A jak bywały w świecie Andacanavar zapatruje się na posługiwanie się takimi klejnotami? - ośmielił się zapytać książę Midalis.
- Zostałem wychowany poza Alpinadorem - odpowiedział mężczyzna - i rozumiem różnicę pomiędzy różnymi rodzajami magii.
- A mimo to pozwoliłeś temu człowiekowi umrzeć - stwierdził książę, a jego słowa stanowiły oskarżenie, choć ton, w jakim zostały wypowiedziane, z pewnością na to nie wskazywał.
- Gdyby twój przeor Agronguerre próbował posłużyć się kamieniem duszy wobec rannego Temorstaada, Bruinhelde i jego wojownicy powstrzymaliby go, i to bez wątpienia brutalnie - wyjaśnił strażnik. - Są prostymi ludźmi, ludźmi honoru i stanowczych zasad. Nie lękają się śmierci, lękają się jednak dziedziny mistycyzmu. Dla nich był to wybór: ciało Temorstaada kosztem jego duszy, a dla nich nie jest to trudny wybór.
Książę Midalis potrząsnął głową i westchnął, pokazując, że mu to nie zaimponowało.
- Zrozum, że ten sojusz jest jeszcze niepewny - ostrzegł go Andacanavar. - Twoje obawy, iż Bruinhelde i jego ludzie nie przybędą na pole bitwy, były uzasadnione. Bowiem gdyby rzeczywiście większość jego wojowników tak zdecydowała, to zawróciliby na północ, ku swym domom, starając się prześcignąć początek zimowych wichrów. Jednak Bruinhelde jest mądrym przywódcą, człowiekiem spoglądającym ku przyszłemu dobru swego ludu. Pragnie tego sojuszu, choć nie przyzna się do tego otwarcie. Jednak jeśli ty lub twoi abellikańscy towarzysze będziecie próbować nagiąć nas do waszych sposobów postępowania, jeśli będziecie się upierać w narzucaniu mistycyzmu wojownikom Bruinhelde - nawet jeśli będziecie uważać, że czynicie tak dla dobra tych wojowników - wówczas wiedzcie, że gobliny będą najmniejszym z waszych kłopotów.
- Przyglądanie się jak ten człowiek umiera, było dla mnie bolesne - odparł Midalis. - Ten człowiek mógł zostać uratowany.
Andacanavar skinął głową, nie sprzeczając się.
- Tak jak było to bolesne dla przeora Agronguerre - ciągnął Midalis. - Jest on dobrym i łagodnym człowiekiem, który walczy z cierpieniem.
- Czy lęka się on cierpienia?
Midalis potrząsnął głową.
- A czy boi się śmierci?
Midalis parsknął z niedowierzaniem. - Gdyby tak było, to powiedziałbym, że jego tytuł przeora kościoła abellikańskiego jest nie na miejscu.
- Ani Bruinhelde, ani żaden z jego wojowników nie lęka się śmierci - wyjaśnił Andacanavar - dopóki giną z honorem, w walce.
Książę Midalis rozważał te słowa przez dłuższą chwilę, nawet obejrzał się przez ramię na poległego Temorstaada. Kobiety alpinadorskie zajmowały się nim teraz, zabierając jego kosztowności i owijając go w całun. Midalis nie był zachwycony wyjaśnieniem Andacanavara ani też rzeczywistością tej sytuacji, wiedział jednak, że musi ją zaakceptować. Zdał sobie sprawę, że ten sojusz z alpinadorskimi barbarzyńcami nie będzie łatwy. Ich zwyczaje i zwyczaje Vanguardczyków zbytnio się od siebie różniły. Spojrzenie Midalisa powędrowało po polu ku powyrzynanym, porąbanym goblinom, ku alpinadorskim kobietom chodzącym pomiędzy goblinami i bezlitośnie tnącymi każdego, który się poruszył, a nawet wbijającym noże w tych kilka, które się nie poruszyło, dla pewności. Dreszcz przeszedł po krzyżu księcia. Uświadomił sobie, że to niełatwy sojusz, lecz konieczny. Z pewnością nie chciał mieć Bruinhelde i jego gromady za wrogów!
- Zabraliście też do bitwy swoje kobiety - rzucił Andacanavar, zauważając, iż w Midalisowych szeregach było ich także sporo. - Bruinhelde nigdy nie zaakceptowałby kobiet jako wojowniczek. Ich zadaniem jest pocieszanie wojowników, zajmowanie się rannymi i dobijanie powalonych wrogów.
Książę Midalis nie mógł ukryć uśmiechu wypływającego mu na twarz. - I czy Andacanavar też tak uważa? - spytał chytrze, bowiem mimo iż strażnik podał kolejny argument dotyczący różnic pomiędzy dwoma ludami, to wyraźnie mówił o Bruinhelde, a nie o Andacanavarze.
- Zostałem wychowany wśród Touel'alfar i niejedna z tych drobnych istot - zarówno żeńska jak i męska - powaliła mnie na ziemię - odparł strażnik, odpowiadając uśmiechem. - Mówię w imieniu Bruinhelde i jego ludzi, bo ich rozumiem. To, czy się z nimi zgadzam, czy nie, czy ty się z nimi zgadzasz, czy też nie, jest nieistotne, bowiem są oni tacy, jacy są, i nie zmienisz tego. Ani też twoi abellikańscy towarzysze, i biada im, jeśli tego spróbują.
Midalis skinął głową, zadowolony z tych paru chwil spędzonych sam na sam ze spostrzegawczym strażnikiem. Znał dobrze opowieść o Fuldebarrow, gdzie to kościół abellikański, założony, aby nawracać Alpinadorczyków, został spalony do cna, a wszyscy bracia misjonarze wyrżnięci.
- Może uda mi się przekonać ich, aby pominęli wasze wady, a ty przekonasz swoich przyjaciół, aby nie zwracali uwagi na ich wady. I niech trwa to na tyle długo, by obie strony dostrzegły wspólną płaszczyznę a nie różnice - powiedział Andacanavar. A potem poklepał Midalisa po ramieniu i ruszył z powrotem ku alpinadorskim szeregom.
Midalis przyglądał się mu przez chwilę, wciąż przetrawiając jego słowa - mądre słowa, jak sobie uświadomił. A potem odwrócił się i zobaczył przeora Agronguerre pracującego usilnie nad jednym z rannych łuczników i podszedł, aby porozmawiać z mężczyzną i załagodzić nieprzyjemne uczucia po porannej kłótni oraz przypomnieć przeorowi, że wraz ze swymi braćmi wciąż byłby oblężony w opactwie - a Midalis i jego ludzie także byliby tam uwięzieni, jeśli tego ranka mieliby szczęście - gdyby Bruinhelde i jego dumni wojownicy nie przyszli mu z pomocą.
Tak, będzie to trudny sojusz, lecz spostrzeżenia strażnika dawały księciu Midalisowi nadzieję, że Vanguard i Alpinador mogą spożytkować czas wojny, aby zapoczątkować trwałe porozumienie.
- Wspólna płaszczyzna - wyszeptał, przypominając sobie.

* * *

- Mam nadzieję, iż miło spędziłaś dzień - rzucił przeor Je'howith do Constance Pemblebury, kiedy znowu znalazł kobietę stojącą samą przy poręczy na rufie, wpatrującą się z rozmarzeniem w wody wielkiej Masur Delaval.
Constance spojrzała na niego kwaśno, nie doceniając jego chybionej próby silenia się na dowcip.
- Powiedz mi zatem - naciskał przeor - czy król Danube pamiętał twoje imię?
Constance przyglądała mu się badawczo.
- Mam na myśli chwile uniesienia - ciągnął stary przeor. - Czy krzyknął "Constance"?
- Czy też może "Jilseponie"? - dokończyła sarkastycznie i śmiało kobieta, chcąc, aby Je'howith jasno zrozumiał, że nie zaskoczył jej.
- Ach, tak, Jilseponie - powiedział Je'howith, przewracając oczami i wzdychając w udanym geście omdlenia. - Bohaterka północy. Czy jakikolwiek tytuł oddałby sprawiedliwość jej czynom? Baronowa? Księżna? Przeorysza?
Constance rzuciła mu sceptyczne spojrzenie i wpatrzyła się z powrotem w wodę.
- Matka przeorysza? - ciągnął starzec. - A może królowa? Tak, to byłby tytuł odpowiedni dla niej!
Pomarszczona twarz Je'howitha rozpłynęła się w szerokim uśmiechu, gdy Constance rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Czy uderzyłem w czuły punkt? - spytał.
Constance nawet nie mrugnęła.
- Widziałaś, jak król Danube na nią patrzył - ciągnął Je'howith. - Wiesz równie dobrze jak ja, że Jilseponie potrafiłaby znaleźć drogę do jego łóżka i tronu obok niego w Ursalu, gdyby zechciała pójść tą drogą.
- Nie chciała nawet przyjąć baronii Palmaris - przypomniała mu Constance, choć nawet w jej własnych uszach słowa te brzmiały słabo.
Teraz z kolei to Je'howith spojrzał na nią sceptycznie.
- Opłakuje utratę Nocnego Ptaka, ranę, która może się nigdy nie zagoić - powiedziała Constance.
- Może nie całkowicie - zgodził się Je'howith - ale na tyle, aby mogła dalej żyć. Zastanawiam się, gdzie zechce się udać. Nie ma takiej drogi, którą nie mogłaby pójść. Do Dziczy, do St.-Mere-Abelle, do Ursalu. Któż na świecie odprawiłby Jilseponie?
Constance spojrzała znów na wodę i poczuła spojrzenie Je'howitha, badające ją, oceniające.
- Wiem, czego pragniesz - powiedział stary przeor.
- Czy mówisz po to, by mnie zranić? - spytała Constance.
- Czy jestem twoim wrogiem, czy też może twoim sojusznikiem?
Constance zaczęła się śmiać. Znała prawdę, całą prawdę, i rozumiała, że starego Je’howitha wielce bawiła ta poza, bowiem doszedł do wniosku, że tak czy siak wygra. Jeśli Danube poślubi Constance, a przynajmniej będzie ojcem jej dzieci i umieści je w kolejce do tronu, to wówczas Je'howith tam będzie, jak zawsze usłużny. Constance zdała sobie jednak sprawę, że to nie czyniło go sojusznikiem, bowiem Je’howith najbardziej troszczył się o to, aby utrzymać Jilseponie z dala od kościoła, z dala od upragnionego stanowiska matki przeoryszy. A jakiż był na to lepszy sposób niż wydanie jej za mąż za króla?
- Jilseponie zaintrygowała Danube - przyznała - tak jak jej piękno i siła zaintrygowały każdego mężczyznę, który na nią spojrzał, jak sądzę. - Odwróciła się i utkwiła w przeorze chłodne i pełne determinacji spojrzenie.
- Zaiste jest piękna - stwierdził Je'howith.
- Nie wątp jednak w to, iż znajduje się daleko od Ursalu - ciągnęła Constance. - Daleko, i to podążając drogą bardziej niebezpieczną, niż możesz sobie wyobrazić.
Stary Je'howith odwrócił się i przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, potem skinął głową, skłonił się lekko i oddalił.
Constance patrzyła, jak odchodzi, odtwarzając sobie jego słowa, starając się przejrzeć jego zamiary. Oczywiście, ten nędznik nie chciał, aby uległa wdziękowi Jilseponie i sprzymierzyła się z tą kobietą. Je'howith próbował zasiać ziarno niezgody pomiędzy nią a Jilseponie, a ona tak łatwo dała się wciągnąć w ten plan.
To mocno niepokoiło Constance Pemblebury, gdy stała tak przy poręczy na rufie, wpatrując się w ciemną wodę. Polubiła Jilseponie, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się o przygodach tej kobiety, podziwiała ją i kibicowała jej wysiłkom skierowanym przeciwko plugawemu kościołowi Markwarta. W oczach Constance Jilseponie była sojuszniczką - może nieświadomą, lecz sojuszniczką - Korony, jej ukochanego króla Danube. Teraz jednak sprawy uległy zmianie. Nocny Ptak nie żył, a Danube był oczarowany. Jilseponie zmieniła się z sojuszniczki w rywalkę. Constance nie podobał się ten fakt, nie mogła mu jednak zaprzeczyć. Nieważne jakie uczucia żywiła wobec Jilseponie Wyndon, ta kobieta zagroziła jej planom obejmującym ją, a co ważniejsze, jej dzieci.
Constance nie bardzo lubiła siebie samą w tej chwili, nie była dumna z myśli, które żywiła.
Nie mogła się ich jednak pozbyć.


Dodano: 2006-11-11 10:59:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS