Można śmiało stwierdzić, że czwarty tom cyklu „Pieśń lodu i ognia” był jedną z najbardziej oczekiwanych książek ostatnich lat. Tysiące fanów czekało na jej wydanie. Czekało i czekało i czekało... a Martin ciągle nie mógł jej skończyć – zmieniał koncepcję, wprowadzał nowych bohaterów i pisał. Co więcej, wcale nie skończył jej pisać, lecz podzielił treść geograficznie i wydał w zasadzie połowę powieści. Co prawda autor zarzeka się, że dzięki temu czytelnik otrzymuje pełnoprawną powieść koncentrującą się na wybranych wątkach, ale moim zdaniem jest to opinia znacznie mijająca się z prawdą. Większość głównych wątków nie została zakończona, a co najwyżej doprowadzona na punktu kulminacyjnego i zawieszona. Na rozwiązanie pozostanie nam czekać do następnego tomu, a w zasadzie do dopiero szóstej części, skoro „A Dance with Dragons” ma dziać się na Północy i w zamorskich krainach...
„A Feast for Crows” opowiada o wydarzeniach dziejących się na dworze królewskim w Królewskiej Przystani oraz sporach mieszkańców Żelaznych Wysp w kwestii wybrania nowego króla. Po raz pierwszy poznajemy też dalekie Dorne, które do tej pory spełniało raczej marginalną rolę, choć najwyraźniej w niedalekiej przyszłości ma się to zmienić. Oprócz tego śledzimy Brienne podczas jej podróży w poszukiwaniu Sansy przez zniszczone ziemie Tridentu, towarzyszymy Samowi w podróży morskiej z Muru do Cytadeli, gdzie ma się szkolić na maestra, oraz poznajemy tajniki wstępnego szkolenia Aryi na zabójcę. Szczerze powiedziawszy to te dwa ostatnie wątki średnio pasują do całej powieści, są jakby oderwane od reszty – tym bardziej, że w przeważającej większości dzieją się w Braavos, czyli obszarze, który raczej ma być sceną wydarzeń następnego tomu.
Jacek Dukaj określił najnowszą powieść Martina „drugim Jordanem”. Aluzja wydaje się oczywista i odnosi się do wodolejstwa, zbyt dużej ilości nic nie wnoszących opisów i powolnej akcji bez momentów zwrotnych. Gdy przeczytałem tę opinię, nie chciałem w nią wierzyć. Martin przyzwyczaił nas do czegoś zupełnie innego. Dotychczas w „Pieśni Lodu i Ognia” akcja toczyła się w zawrotnym tempie, nie było chwil przestoju, a zaskakujące zwroty akcji budziły silne emocje. Niestety po lekturze „A Feast for Crows” muszę stwierdzić, że coś w wypowiedzi Dukaja jest. Co prawda moim zdaniem porównanie do Jordana jest krzywdzące, mimo pewnych braków nadal jest to zupełnie inna klasa pisarstwa. Owszem, początek jest nieco nudnawy, akcja toczy się w leniwym tempie i tak na dobrą sprawę tylko ostatnie dwieście stron jest takie, do jakich nas Martin przyzwyczaił.
Myślę, że tej powieści przede wszystkim zaszkodziły ciągłe zmiany koncepcji. Początkowo te wszystkie wydarzenia nie miały być opisane, akcja czwartego tomu miała się dziać kilka lat po „Nawałnicy mieczy”. Potem jednak Martin zdecydował się je przedstawić, a następnie przez bardzo długi czas nie mógł jej skończyć, liczba stron przyrastała w zatrważającym tempie, aż zdecydował się na wyżej przedstawiony podział. Przez to w „A Feast for Crows” nie ma wielu ulubionych bohaterów, a akcja toczy się na obszarach, gdzie konflikt w zasadzie wygasł. Teraz mieszkańcy Westeros jak padlinożerne kruki starają się wyszarpnąć jak najwięcej z pozostałości po wojnie, a na dworze trwa walka o władzę i wpływy. Każdy stara się zająć miejsce, które zwolniło się po śmierci lorda Tywina.
Na dobrą sprawę Martin wprowadził tylko dwóch nowych narratorów, czyli postaci z punktu których śledzimy wydarzenia. Są nimi Cersei i Brienne. Rozdziały tej pierwszej są jednymi z najciekawszych, choć sama postać nadal nie wzbudza sympatii – wręcz przeciwnie. Niemniej dzięki niej, a także Jaime, chce się czytać dalej. Zupełnie inaczej ma się rzecz z Brienne. Powieści zdecydowanie na korzyść by wyszło, gdyby ją pominąć. Podobnie zresztą jak Sama – ich rozdziały nic nie wnoszą i w przeważającej większości są nudne.
Jak pisałem wcześniej, w „A Feast for Crows” są opisane wydarzenia dziejące się na Żelaznych Wyspach i w Dorne. Jednakże nie jest to robione z punktu widzenia jednej osoby, tak jak to miało miejsce do tej pory. Zamiast tego niemal każdy rozdział rozgrywający się w tych miejscach jest napisany z punktu widzenia innej postaci, w zależności od tego, co autor chciał przekazać. Może to świadczyć o tym, iż Martin zaczyna mieć dosyć obranej metody narracji, a może była to po prostu jednorazowa zmiana – w wypowiedziach dotyczących „A Dance with Dragons” Martin twierdzi, że wprowadzi tylko jedną nową postać.
Ktoś, widząc tyle wytkniętych błędów, mógłby wysnuć wniosek, że „A Feast for Crows” jest powieścią słabą. Tak jednak nie jest. Po prostu nie spełniła bardzo dużych oczekiwań, z wraz z przedłużającym się terminem wydania książki jeszcze rosnących. Nie da się ukryć, że jak na razie jest to najsłabsza część cyklu, co jednak nie oznacza automatycznie, że nie należy jej czytać. Wręcz przeciwnie, godziny spędzone nad lekturą to czas bardzo przyjemny. Dzieje się tak głównie dzięki umiejętnością pisarskim autora, bogactwu języka, jakim operuje – Martin potrafi napisać nawet nudnawe fragmenty w taki sposób, że chce się je czytać. Wszelkie mankamenty powieści sprowadzają się do kwestii fabularnych, strona techniczno-językowa nie budzi żadnych zastrzeżeń. Tak więc na tle zalewającego rynki pisarstwa drugiej kategorii powieść Martina nadal prezentuje się bardzo dobrze, by nie powiedzieć wybitnie.
„A Feast for Crows” mimo wszystko zawiodła moje nadzieje. Następnego tomu z pewnością nie będę już wypatrywał z takim utęsknieniem, a osobom, które czekają na polską wersję „Uczty dla kruków” (według wydawcy ma się ukazać w dwóch tomach na przełomie maja i czerwca) radzę trochę ochłonąć i się uspokoić. Może, gdy do tej powieści podejdzie się z mniejszymi oczekiwaniami, spodziewając się bardzo dobrej, a nie wybitnej książki, to nie odczuje się nieprzyjemnego zawodu.