Poprzedni tom
„Trylogii Zimnego Ognia” –
„Nadejście nocy” skończyłem z ciekawością dalszego ciągu opisywanej historii. Była ona tak duża, że z marszu sięgnąłem po ostatnią część serii. W komentarzach do poprzedniczki przeczytałem, że to niezbyt dobre posunięcie i... chyba coś w tym było. Dlaczego? Otóż ostatnimi czasy cierpiałem na swoistą czytelniczą niemoc.
„Korona cieni” zaś, tak jak cały cykl, jest książką wymagającą skupienia i czasu, którego ostatnio bardzo mi brakowało.
Nie jest winą autorki, poruszającej sprawy odkupienia, odpowiedzialności, przebaczenia, że ktoś w danym czasie nie może sobie szybko jej książki przyswoić. Inna sprawa, że ostatnie sto kilkadziesiąt stron skończyłem w ciągu jednego dnia i... bardzo się z tego cieszę.
„Korona cieni” wieńczy cykl, który opowiada historię ludzi będących potomkami przybyszów z Ziemi. Lądując na Ernie nie wiedzą, że na wiele lat stanie się ona dla nich swego rodzaju pułapką z racji tego, że powrót na Ziemię staje się niemożliwy, a koniecznością jest zaadoptowanie nowej planety do swoich potrzeb. Co ciekawe, na Ernie wszelkie ludzkie obawy materializują się pod postacią rozmaitych demonów i potworów, nie dających spokojnie rozwijać się cywilizacji, która, mimo tego, jednak to czyni, zachowując w kolejnych pokoleniach pamięć o Ziemi. Z czasem jest ona coraz bardziej mglista, choć marzenie wielu ludzi o wolnym od strachu świecie potrafi ich jednoczyć pod szyldem Kościoła.
Główną fabułą jest ostateczna rozprawa z demonem Calestą, który dzięki swoim iluzjom i podszeptom usiłuje osiągnąć zwycięstwo i zaspokoić potrzeby odczuwania przyjemności z krzywdy innych. Jego plan oznacza koniec ludzkości w jej dotychczasowym kształcie i jeśli nie zniszczenie, to sprowadzenie do roli dostarczyciela żywności – czyli poprzez cierpienia wywołane złudzeniami, sprawianie sadystycznej rozkoszy Caleście i innym mrocznym istotom. Jak to często bywa, ludzkość niewiele wie o zagrożeniu, choć w ostatnim tomie sagi do gry wyraźnie włącza się Patriarcha Kościoła, który, dzięki swej charyzmie, przy nie zawsze dobrym rozpoznaniu wroga, ale z wiarą w słuszność sprawy, doprowadza do przecięcia się dróg głównych bohaterów – kapłana Damiena Vryce’a i czarnoksiężnika Geralda Tarranta.
Fabuła jest jednocześnie pretekstem do ukazania innej opowieści: o wierze, cierpieniu, poświęceniu i odkupieniu. Mamy tutaj prawdziwą walkę dobra ze złem, sojusz ognia i wody, światło przeciw ciemności związane wspólnym celem. Mamy dylematy moralne, trudne charaktery i różne postawy. Mamy radykalne wręcz zmiany światopoglądów. Czasem w imię czegoś, a czasem czemuś wbrew. Bez wątpienia książka ta, jak cały cykl, skłania do myślenia, pokazuje drugie dno i kolejne opierając się na oryginalnym, co wciąż podkreślam, połączeniu SF i fantasy, które, paradoksalnie, jest możliwe.
Co ciekawe, w trzeciej części mamy do czynienia ze swego rodzaju klasycznym motywem fantastyki naukowej, jakim jest spotkanie różnych istot. Nie zdradzę zbyt wiele, twierdząc, że porozumienie zależne jest od punktów odniesienia, czego niemożliwość, z potencjalnego braku takowych, spekulował nasz Stanisław Lem. Friedman pokazuje, że jednak taka możliwość jest prawdopodobna, ale... sza. To już taka luźna dywagacja.
Uważam Trylogię Zimnego Ognia za cykl udany, choć bez wątpienia wymagający. Czyta się go niełatwo. Czasem naprawdę ciężko, ale być może to tylko ja nie jestem dość wyrobionym odbiorcą. Obficie obdarowana czasem, spokojem i możliwością refleksji czytanych stron trylogia odwdzięcza się bogactwem motywów, oryginalnością świata, pewną powtarzalnością fabuły, szczyptą humoru i specyficznym klimatem świata, który, być może, naprawdę gdzieś na ludzkość czeka, a gdy doń dotrzemy... Któż wie, co się tam zdarzy.