„Prawdziwy król nie jest żądny władzy,
to poczucie odpowiedzialności żąda od niego, by panował”
Autifon Deliamber („Zamek Lorda Valentine’a”)
Wykreowany w wyobraźni Roberta Silverberga Majipoor to najpewniej – obok Diuny, Śródziemia i Solaris – jeden z bardziej uczęszczanych kierunków wycieczkowych fantastyki.
Silverberg, zadziwiający literacką wyobraźnią od przeszło pół wieku, należy bezdyskusyjnie do najbardziej znanych, docenianych i płodnych twórców science fiction. „Zamek Lorda Valentine’a” otwiera „Kroniki Majipooru”, należące z kolei do nasłynniejszych cykli światowej fantastyki.
„Zamek…” opisuje co prawda daleką przyszłość, ale jest powieścią fantasy, a pewne schematy fabularne i elementy scenografii czynią ją wręcz bliską klasyce gatunku. Choć akcja rozgrywa się na odległej planecie, a w powieści pojawiają się technologie i gadżety rodem z przyszłości, sama opowieść to niemal czystej wody fantasy. Jest drużyna zbierana na szlaku, jest nieco potyczek, odrobina żeglugi, co nieco przygód i potworów takich i owakich.
Fabuła osnuta jest wokół motywu wędrówki – tak w dosłownym, jak i metaforycznym tego słowa znaczeniu. Valentine, którego poznajemy jako nieco zagubionego i naiwnego wędrowca, przyłącza się do grupy wędrownych żonglerów i rozpoczyna podróż ku dalekim krainom, a zarazem podróż w głąb siebie, w poszukiwaniu własnej tożsamości i powołania.
Fabuła, splatana początkowo z kilku pozornie nieistotnych wydarzeń i przyjaźni, zaczyna z wolna nabierać impetu. Wspomniana podróż, jak to w fantasy bywa, nieubłaganie i bez większych niespodzianek zmierza ku finałowi zbudowanemu na odwiecznych motywach – walce dobra ze złem, przeznaczeniu i ucieczce przed nim, prawowitej i bezprawnej władzy. Powieść obfituje też w nieomal tolkienowski patetyzm i sentymentalizm.
Świat powieści naszkicowany został z niezwykłym rozmachem. Silverberg pozwolił sobie na szaleństwa zarówno geograficzne (czyniąc z Majipooru planetę kilkakrotnie większą niż Ziemia i w konsekwencji – zadziwiającą ogromem oceanów i kontynentów), jak i socjologicznie (społeczeństwo stanowi mieszankę ras, które opanowały planetę spychając do rezerwatów tajemniczą tubylczą rasę Metamorfów). Bardzo rozłożysta jest też perspektywa historyczna – trafiamy na Majipoor czternaście mileniów po pierwszych kolonistach, zastając całe bogactwo społecznych form, potężne miasta i ciekawy model władzy politycznej.
Mocną stroną „Zamku…” – a przynajmniej pierwszych ksiąg, na które jest podzielony – są zręcznie nakreślone sylwetki bohaterów. Z naturalnością i swobodą Silverberg opisuje Valentine’a i trupę, do której się przyłącza, zawiązujące się między nimi przyjaźnie i rodzące się konflikty. Postacie stanowią ciekawą układankę charakterów i temperamentów, a ścierające się motywy i życiowe cele nadają opowieści niezwykłej wyrazistości. Niestety, psychologia jest świetna jedynie do czasu. Starannie nakreślone osobowości i ich wzajemne relacje tracą nieco na wiarygodności, gdy stają się jedynie pionkami w prowadzonej z rosnącym rozmachem fabule. Psychologia postaci kilkakrotnie ociera się o naiwność, gdy bieg fabuły odrywa się od solidnego psychologicznego fundamentu, a podejmowane decyzje nie wypływają już z realistycznie umotywowanych wewnętrznych dylematów.
Nie zmienia to faktu, że powieść Silverberga należy do rzadkiego gatunku lektur zarówno obowiązkowych, jak i czytanych z najwyższą przyjemnością. Podróż na „Zamek Lorda Valentine’a”, choćby odbywała się wydeptanymi ścieżkami gatunkowych schematów, jest porywającą opowieścią, w której znajdzie się miejsce i na misternie utkaną intrygę, i epicki fabularny oddech, i na ciekawą przypowieść o powinności i przeznaczeniu.