Jeszcze jeden Indiana Jones?
„Klucz z Rosetty” z pewnością nie wystarczy, by William Dietrich przekroczył bramy literackiej Hall of Fame, ale powinien z powodzeniem otworzyć drogę do serc czytelników złaknionych lekkiej, orzeźwiającej rozrywki.
Na kartach powieści „Piramidy Napoleona” William Dietrich powołał do życia postać Ethana Gage'a, dobrego kompana Benjamina Franklina, awanturnika i podróżnika, domorosłego badacza, który snuje się po Egipcie i Bliskim Wschodzie w poszukiwaniu bezcennej Księgi Tota. Choć wydawało się, że Ethan będzie miał już dość przygód, czytelnicze zainteresowanie poprzednią powieścią skłoniło Dietricha, by raz jeszcze rzucić swojego bohatera w wir przygód - tym razem do Ziemi Świętej - w której dobiega właśnie końca egipska kampania Napoleona.
Gage łączy w sobie sprzeczności - to pechowiec, jak magnes przyciągający wszelkie tarapaty, a zarazem szczęściarz, dla którego nie ma takich opałów, z których nie wyszedłby obronną ręką. Z jednej strony sprawia wrażenie niezbyt rozgarniętego jankesa nadrabiającego braki w intelekcie i obyciu bezczelnością i ironicznym poczuciem humoru; z drugiej zaś strony - jakimś cudem udaje mu się docierać do wielkich tajemnic, zmieniać bieg historii i dokonywać tego, czego nikomu nie udało się dokonać przez długie stulecia.
Jest w „Kluczu z Rosetty” kilka rzeczy, mogących dokuczać każdemu, kto nie zechce na czas lektury odłożyć na bok logiki i zdrowego rozsądku. Po pierwsze opowieść nazbyt pospiesznie gna ku odkryciu wielkich tajemnic i starożytnych artefaktów. Gage jakby od niechcenia dociera do sedna sekretów, które przed nim, nie wiedzieć czemu, pozostały zakryte dla dziesiątek czy setek tęgich głów, dzielnych śmiałków i badawczych ekspedycji. Jak tu wierzyć w niezwykłość zagadek, skoro tak łatwo je rozwikłać?
Po drugie - dokuczać może niezniszczalność bohatera, którego nie imają się armatnie nawet kule, o sztyletach, rapierach i salwach plutonów egzekucyjnych nie wspominając. Gage wyraźnie cierpi na syndrom Jamesa Bonda. Szybko straci rachubę czytelnik, który zechce zliczyć, ile razy bohater był już właściwie martwy, by później jakimś cudem jednak przeżyć.
Po trzecie – dokucza nieporadna próba podszycia fabuły wielką polityką i wątkiem wielkiego spisku. W powieści, której sednem jest dynamiczna akcja, religioznawcze wywody nie były konieczne, a te, które serwuje Dietrich, rozbrajają naiwnością. Całą warstwę - nazwijmy ją ezoteryczno-filozoficzną – zbudował Dietrich na kilku powtarzanych do znudzenia banałach w rodzaju sentencji „Wszystko jest dwoiste”. Podobnie infantylne jest polityczne i historyczne tło, na którym odciska się opowieść.
I po czwarte - rzecz, której nigdy nie potrafiłem pojąć - dlaczego, u diabła, walczący z rozmaitymi Jamesami Bondami trzymają ich na muszce, pozwalając sobie na długie monologi, zamiast od razu strzelać. Albo dlaczego pozostawiają przeciwnika na niechybną zgubę, choć wiedzą przecież, że dla bohaterów z syndromem Bonda żadna zguba nie jest niechybna. Niestety, u Dietricha wszyscy wrogowie Gage'a cierpią na szablonowe przypadłości literackich czarnych charakterów.
Mankamenty „Klucza z Rosetty” można by mnożyć bez końca, gdyby nie to, że na ostrych fabularnych wirażach i w szaleńczym pościgu za przedwieczną tajemnicą nie ma na to czasu. Naprawdę warto zabrać tę książkę na plażę. Warunek jest tylko jeden - sceptycyzm, rozsądek i apetyt na intelektualną ucztę musicie zostawić w hotelowym pokoju.