NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Ukazały się

Zahn, Timothy - "Thrawn" (wyd. 2024)


 Zahn, Timothy - "Thrawn. Sojusze" (wyd. 2024)

 Zahn, Timothy - "Thrawn. Zdrada" (wyd. 2024)

 Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"

 Thiede, Emily - "Złowieszczy dar"

 antologia - "Ekstrakty. Tom drugi"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

Linki

Morgan, Richard - "Trzynastka" (twarda)
Wydawnictwo: ISA
Tytuł oryginału: Black Man
Tłumaczenie: Marek Pawelec
Data wydania: Sierpień 2008
ISBN: 978-83-7418-205-8
Oprawa: twarda
Format: 161 x 240 mm
Liczba stron: 592
Cena: 45
Rok wydania oryginału: 2007



Morgan, Richard - "Trzynastka" #2

CZĘŚĆ I
GŁOŚNY UPADEK
Ponad wszystko ciężkie lekcje tego stulecia nauczyły nas, że konieczne jest wprowadzenie stałego nadzoru i skutecznych ograniczeń oraz że wymagane w związku z tym systemy porządkowe muszą działać na najwyższym poziomie integralności i wsparcia.
RAPORT JACOBSENA
Sierpień 2091


ROZDZIAŁ 1

Znalazł w końcu Graya w marsjańskim obozie przygotowawczym w Peru, tuż za granicą Boliwii, pod nazwiskiem Rodriguez ukrywającego się za tanią chirurgią plastyczną. Samo w sobie nie było to złym sposobem na zniknięcie i prawdopodobnie wystarczyłoby dla standardowych kontroli. Weryfikacje tożsamości w obozach przygotowawczych nie były zbyt gruntowne, bo tak naprawdę nikogo nie obchodziło, kim człowiek był, zanim się zgłosił. Mimo wszystko zostawił po sobie kilka dość ewidentnych śladów, których można było poszukać, jeśli wiedziało się jak, a Carl z metodycznym uporem bliskim już desperacji szukał go od wielu tygodni. Wiedział, że Gray jest gdzieś na Altiplano, ponieważ tam prowadził jego ślad z Bogoty oraz dlatego, że wariant trzynasty nie miał właściwie innego miejsca, gdzie mógłby uciekać. Wiedział i zdawał sobie sprawę, że odnalezienie śladów i zgarnięcie go jest tylko kwestią czasu. Z drugiej strony wiedział też, że dzięki coraz bardziej pobieżnym programom wstępnym, mierzącym w zaspokojenie rosnącego zapotrzebowania, czas był po stronie tamtego. Musiał jak najszybciej coś znaleźć, bo Gray przepadnie, a Carl nie dostanie swojej nagrody.
Kiedy więc doszło do przełomu, gdy z sieci kontaktów, którymi posługiwał się przez wszystkie te tygodnie, dostał wreszcie drobny strzępek informacji, trudno było nie zareagować gwałtownie. Trudno było nie spalić swojej uciążliwie konstruowanej tożsamości, użyć blachy i linii kredytowej Agencji i wynająć zestawu najszybszych pojazdów terenowych dostępnych w Copacabanie. Trudno było nie przekroczyć granicy z prędkością Agencji, wzbudzając kurz i plotki przez całą drogę do obozu, w którym Graya oczywiście już by nie było.
Carl tego nie zrobił.
Zamiast tego poprosił parę osób o spłatę długów i zdołał załatwić sobie przelot przez granicę z wojskową jednostką łączności – jakimś starszawym transportowcem z logo korporacji Kolonii na pancerzu prawie całkiem wyblakłym od słońca. Żołnierze należeli do regularnej armii peruwiańskiej, powołani z biednych rodzin nadbrzeżnych prowincji, przeniesieni następnie do zadań ochrony korporacji. Dostawali za to odrobinę więcej niż standardowy żołd poborowego, ale wnętrze transportowca było stosunkowo wygodne jak na wojskowe standardy, nawet z klimatyzacją. W każdym razie byli młodzi i twardzi, z rodzaju, jakiego nie widywało się już często na Zachodzie, niewinnie dumni ze swojej ciężko zdobytej sprawności fizycznej i taniego prestiżu khaki. Wszyscy szeroko się do niego uśmiechali, odsłaniając zepsute zęby, i żaden nie przekroczył dwudziestki. Carl uznał, że ich dobry humor wynika z ignorancji. Mógł się założyć, że dzieciaki nie wiedziały, ile dowództwo bierze za ich usługi od korporacyjnych klientów.
Zamknięty we wnętrzu szarpiącego, śmierdzącego potem pojazdu i rozpamiętujący swoje szanse przeciw Grayowi, Carl naprawdę wolałby w ogóle się nie odzywać. Nigdy nie był zbyt rozmowny. Zdecydowanie uważał, że to zbyt przereklamowany sposób na spędzanie czasu. Z drugiej strony, gdy korzystało się z darmowej przejażdżki, istniały pewne granice małomówności, więc zdobył się na trochę niezobowiązującej rozmowy na temat przyszłotygodniowych rozgrywek Argentyny z Brazylią i dorzucał do konwersacji tylko tyle, ile uznał za absolutnie konieczne. Jakieś komentarze na temat Patricii Mocatty i sensu kobiety kapitana w drużynie, która wciąż w większości składała się z mężczyzn. Listy nazwisk graczy. Porównania taktyki. Wszystko wydawało się iść w miarę gładko.
Eres Marciano? – padło w końcu nieuniknione pytanie.
Potrząsnął głową. Tak naprawdę był kiedyś na Marsie, ale to była długa i skomplikowana historia i nie miał ochoty jej opowiadać.
Soy contable – odpowiedział im, ponieważ czasami tak właśnie się czuł. – Contable de biotecnologia.
Wszyscy się wyszczerzyli. Nie był pewien, czy dlatego, że wcale nie wyglądał jak księgowy od biotechnologii, czy po prostu mu nie uwierzyli. W każdym razie nie naciskali. Przywykli już do mężczyzn, których twarze nie pasowały do opowiadanych historii.
Habla bien el espańol – pochwalił jeden z nich.
Faktycznie dobrze mówił po hiszpańsku, choć przez ostatnie dwa tygodnie używał głównie quechua – z marsjańskim akcentem, ale wciąż bliskim swoich peruwiańskich korzeni. Tego właśnie języka używała większość mieszkańców Altiplano, a oni właśnie stanowili podstawę siły roboczej w obozach przygotowawczych, podobnie jak na Marsie. Co nie zmieniało faktu, że językiem przedstawicieli prawa wciąż był tu hiszpański. Poza powierzchowną znajomością używanego w sieci amangielskiego faceci z wybrzeża nie znali niczego innego. Nie był to idealny układ z punktu widzenia korporacji, ale przy podpisywaniu kontraktów INKOL rząd w Limie był nieugięty. Oddanie kontroli korporacjom gringo to jedno, właściwie był to już historyczny precedens. Jednak pozwolenie mieszkańcom Altiplano na kulturalne uwolnienie się od władzy wybrzeża – cóż, na to już nie można było pozwolić. Na szali leżał zbyt duży balast historii. Oryginalni Inkowie sześćset lat temu i ich uparta, trzydziestoletnia odmowa zachowywania się jak przystało na podbity lud, krwawy odwet Tupac Amaru w 1780 r., maoiści z Sendero Luminoso raptem sto lat temu i jeszcze całkiem niedawne wrzenie familias andinas. Lekcja została opanowana, słowo wyrzeczone. Nigdy więcej. Pilnowali tego mówiący po hiszpańsku mundurowi i urzędnicy.
Transportowiec zatrzymał się z szarpnięciem i tylne drzwi ciężko otworzyły się na zewnątrz. Do środka wdarło się ostre światło wyżyn, a wraz z nim dźwięki i zapachy obozu. Teraz usłyszał znajome, nie po hiszpańsku przedstawione tonacje quechua wykrzykiwane ponad odgłosami pracującej maszynerii. Stłumił je importowany głos robota, ryczący w amangielskim: „Pojazd cofa, pojazd cofa!”. Skądś dobiegała muzyka, wokal huayno zremiksowany do jakiegoś tanecznego rytmu. Przez wonie oleju silnikowego i plastików przebijał się wszechobecny, ciężki zapach antecuchos pieczonych nad ogniem z węgla drzewnego. Carl pomyślał, że słyszy wirniki startującego gdzieś w oddali śmigłowca.
Żołnierze wybiegli ze środka, ciągnąc za sobą plecaki i broń. Carl pozwolił im ruszyć przodem, wyszedł jako ostatni i rozejrzał się wokół, używając ich rozkrzyczanego tłumku jako osłony. Transportowiec zatrzymał się na wiecznobetonowym pasie naprzeciw kilku zakurzonych autobusów kursujących do Cuzco i Arequipy. Za nimi wznosiła się dźwigarowa konstrukcja budynku terminalu, a jeszcze dalej na wzgórzu rozciągał się obóz Garrod Horkan 9, zbudowany z parterowych domków na sterylnym planie kratownicy. Co kilka ulic nad skrzyżowaniami powiewały bielą flagi korporacji z przeplecionymi literami G i H w pierścieniu gwiazd. Przez pozbawione szyb okna terminalu Carl zauważył ludzi w kombinezonach ozdobionych tym samym logo na piersiach i plecach.
Cholerne korporacyjne miasta.
Złożył swój plecak w schowku na dworcu, zapytał sprzątacza w kombinezonie o kierunek i wyszedł z powrotem na słońce wznoszącej się ulicy. Z drugiej strony błyszczało boleśnie jasne i błękitne jezioro Titicaca. Zsunął na oczy inteligentne szkła Cebe, na głowę wcisnął wymiętego peruwiańskiego stetsona ze skóry i ruszył w górę pochyłości, podążając za muzyką. Ubranie było bardziej sposobem na wtopienie się w mieszkańców niż koniecznością – skórę miał ciemną i dostatecznie stwardniałą, by nie martwić się o słońce, ale szkła i kapelusz umożliwiały ukrycie twarzy. Czarni nie byli tacy znów powszechni w obozach na Altiplano i, choć było to mało prawdopodobne, Gray mógł polecić komuś obserwację terminalu. Im mniej Carl się wyróżniał, tym lepiej.
Kilka przecznic w górę ulicy Carl znalazł to, czego szukał. Budynek z prefabrykatów dwukrotnie większy od pozostałych, emanujący z zasłoniętych okien i podwójnych drzwi pulsującym rytmem remiksu huayno. Ściany oblepiono plakatami lokalnych kapel, a otwarte do wnętrza drzwi były obstawione dwoma panelami przedstawiającymi karaibskie życie nocne według jakiejś agencji reklamowej z Limy. Biały piasek i palmy, imprezowe światła. Dziewczyny criolla w bikini, dwuznacznie trzymające butelki z piwem i ruszające biodrami w rytm niesłyszalnej muzyki w towarzystwie facetów o europejskim wyglądzie. Oprócz orkiestry – idealnie umięśnionej i brykającej radośnie w tle, z daleka od kobiet – nikt nie miał skóry ciemniejszej niż szklaneczka szkockiej z wodą.
Carl z rozbawieniem potrząsnął głową i wszedł do środka.
W środku rytm był głośniejszy, ale wciąż znośny. Dach wznosił się skosem na wysokości pierwszego piętra, a pod nim znajdowała się tylko pusta przestrzeń, więc muzyka uciekała tamtędy. Przy stoliku w rogu trzech mężczyzn i kobieta grali w karty w coś wymagającego licytacji i wyraźnie nie mieli problemów ze zrozumieniem swoich głosów. Przy innych stołach toczyły się rozmowy tworzące rozmazany szmer. Przez drzwi i okiennice wpadało światło słońca, tworząc na podłodze lśniące krechy, ale nie sięgało daleko i jeśli popatrzyło się wprost na nie, a potem w głąb, reszta sali w porównaniu wydawała się być pogrążona w półmroku.
W przeciwnym rogu sali zakrzywiony bar wykonany z nitowanych kawałów blachy mieścił pół tuzina pijących. Stał dostatecznie daleko od okien, by pipy beczek z piwem na ścianie z tyłu lśniły łagodnie w półmroku. W ścianie umieszczono drzwi otwarte na równie słabo oświetloną kuchnię, najwyraźniej pustą i nieużywaną. Jedyna widoczna obsługa miała postać przysadzistej kelnerki indigena, snującej się między stołami i zbierającej na tacę butelki i szklanki. Carl przyglądał się jej przez chwilę z uwagą, po czym ruszył za nią, gdy skierowała się do baru.
Dogonił ją w chwili, gdy odstawiła tacę na blat.
– Butelkę Red Stripe – odezwał się w quechua. – Bez szklanki.
Zanurkowała pod unoszonym na zawiasach fragmentem blatu i bez słowa otworzyła stojącą na podłodze lodówkę. Wyjęła z niej butelkę i wyprostowała się, trzymając ją prawie jak criollas z paneli na zewnątrz. Potem sprawnie otworzyła ją nieco zardzewiałym otwieraczem wiszącym u pasa i postawiła ją na barze.
– Pięć soli.
Jedyna gotówka, jaką miał przy sobie, pochodziła z Boliwii. Wyciągnął wafel INKOL i wysunął go, trzymając dwoma palcami.
– Może być?
Posłała mu cierpiące spojrzenie i poszła po terminal. Sprawdził godzinę wyświetlaną w lewym górnym rogu szkieł Cebe, po czym je zdjął. Wprawdzie przestawiły się już na słabe oświetlenie, ale do tego, co planował, wolał mieć wyraźny kontakt wzrokowy. Położył kapelusz na barze i oparł się obok niego, twarzą w stronę sali, starając się przybrać wygląd kogoś, kto niczego nie chce i świetnie tu pasuje.
W teorii powinien po przybyciu zgłosić się do zarządcy osiedla z ramienia GH. Taka była procedura zapisana w Karcie, jednak bolesne doświadczenia z przeszłości, częściowo opłacone własną krwią, nauczyły go, by darować sobie ten etap. Wszędzie tu panowało pełne spektrum niechęci do tego, czym był Carl Marsalis – niechęci mającej swe źródła na każdym poziomie ludzkiej egzystencji. Od strony wysublimowanego poznania politycy potępiali jego egzystencję jako niemoralną. Na poziomie bardziej emocjonalnym dotykała go ogólnoludzka odraza wiążąca się z etykietką zdrajca. Jeszcze głębiej, na fali suchej terminologii raportu Jacobsena, ale zahaczając o hormonalne podstawy instynktów, krył się przyprawiający o zawrót głowy strach, że pomimo wszystko wciąż był jednym z nich.
Ale najgorszy z tego wszystkiego był fakt, że w oczach korporacji Kolonii Carl był chodzącą złą prasą oraz gwarantowaną dziurą w budżecie. Do czasu, gdy ktoś taki jak Gray był gotów do wysłania, Garrod Horkan mógł już wpakować w niego kilkadziesiąt tysięcy dolarów w formie różnego rodzaju szkoleń i siatki biotechu. Nie była to inwestycja, którą chciało się zobaczyć wykrwawiającą się w pyle Altiplano i opatrzoną prasowymi nagłówkami o niedostatecznych zabezpieczeniach w obozie INKOL.
Cztery lata temu zgłosił się do zarządcy obozu na południe od La Paz, a jego cel tajemniczo wyparował, gdy Carl wciąż wypełniał formularze w budynku administracji. Kiedy wszedł do jego domku, w kuchni na stole wciąż dymił talerz zupy. Tylne drzwi były otwarte, podobnie jak pusta skrzynia w nogach łóżka w pokoju obok. Tamten człowiek nigdy więcej się już nie pojawił i Carl musiał przyznać przed sobą i Agencją, że najprawdopodobniej przebywa już na Marsie. Nikt w INKOL nie potwierdziłby tej informacji, więc nie zawracał sobie głowy pytaniem.
Sześć miesięcy później Carl zgłosił się późnym wieczorem do innego zarządcy obozu, odmówił chwilowo wypełniania formularzy i chwilę po wyjściu z budynku administracyjnego został zaatakowany przez pięciu mężczyzn z kijami bejsbolowymi. Na szczęście nie byli zawodowcami i w ciemnej alejce wchodzili sobie nawzajem w drogę. Jednak do czasu, gdy udało mu się wyrwać jeden z kijów bejsbolowych i przegonić napastników, cały obóz był już na nogach. Ulicę rozświetlały latarki i szybko przekazywano sobie wiadomość: przy budynku administracji pojawił się nowy czarnoskóry i sprawia kłopoty. Carl nie zawracał sobie nawet głowy przebijaniem się przez ulice pełne wrogich spojrzeń, by sprawdzić obozowy adres swojego celu. Wiedział już, co zastanie.
Zostały jeszcze skutki walki, równie przewidywalne. Pomimo obecności licznych przechodniów, a nawet jednego czy dwóch bezczelnych gapiów, nagle okazało się, że nie ma żadnych świadków. Mężczyzna, którego Carl obił dostatecznie mocno, by nie mógł uciec, nie puścił pary z gęby na temat powodu ataku. Zarządczyni nie pozwoliła Carlowi na przepytanie go w cztery oczy i nawet nadzorowane przesłuchanie ograniczyła, tłumacząc się względami medycznymi. Więzień ma pewne prawa – oświadczyła powoli, jakby Carl był ograniczony umysłowo. – Dość go już pan skrzywdził.
Carl, wciąż krwawiący z rozbitego policzka i ze złamanym przynajmniej jednym palcem, tylko na nią popatrzył.
W tych czasach informował zarząd obozu, gdy było już po wszystkim.
– Szukam starego kumpla – powiedział kelnerce, gdy wróciła z urządzeniem. Dał jej wafel INKOL i odczekał, aż go przesunęła. – Nazywa się Rodriguez. To bardzo ważne, żebym go znalazł.
Jej palce zawisły nad klawiaturą. Wzruszyła ramionami.
– Rodriguez to popularne nazwisko.
Carl wyciągnął wydruk jednego z plików ściągniętych z kliniki w Bogocie i pchnął go w jej stronę po barze. Wygenerowany komputerowo obraz miał zaprezentować klientowi, jak będzie wyglądał, gdy zejdzie już opuchlizna. W czasie rzeczywistym, tak szybko po tak taniej operacji, nowa twarz Graya pasowałaby pewnie do ofiary linczu z Jezusowa, ale mężczyzna uśmiechający się na klinicznym obrazie wyglądał zdrowo i zdumiewająco przeciętnie. Szerokie kości policzkowe i usta, standardowe rysy amerindiańskie. Carl, który miał prawie paranoję w tych sprawach, kazał Matthew wrócić tej nocy do strumieni danych kliniki, by upewnić się, że nie próbowali oszukać go jakimś standardowym obrazkiem. Matthew narzekał, ale zrobił to, prawdopodobnie żeby dowieść, że potrafi. Nie było wątpliwości. Gray właśnie tak teraz wyglądał.
Kelnerka przez chwilę bez zainteresowania przyglądała się wydrukowi, po czym wystukała dla wafla kwotę zdecydowanie wyższą od pięciu sole. Kiwnęła głową w stronę siedzącego przy drugim końcu baru masywnego, jasnowłosego faceta, patrzącego w szklaneczkę takim wzrokiem, jakby była jego osobistym wrogiem.
– Jego zapytaj.
Ręka Carla wystrzeliła z prędkością siatki. Tego ranka się podładował. Wygiął jej palec wskazujący, zanim uderzyła w klawisz zatwierdzenia transakcji, i wykręcił go lekko, tylko tyle, by zablokować stawy kostek. Poczuł, jak jej kości zaczepiają o siebie.
– Ciebie pytam – powiedział spokojnie.
– A ja odpowiadam. – Jeśli się bała, nie pokazywała tego po sobie. – Znam tę twarz. Przychodzi tu i pije z Rubio dwa albo trzy razy w tygodniu. To wszystko, co wiem. Puścisz mój palec czy mam ściągnąć na ciebie uwagę? Może wezwać ochronę obozu?
– Nie. Ale musisz mnie przedstawić temu Rubio.
– Cóż. – Posłała mu miażdżące spojrzenie. – Wystarczyło tylko poprosić.
Puścił ją i odczekał, aż zakończy transakcję. Oddała mu wafel, kiwnęła i ruszyła niespiesznie wzdłuż baru, aż stanęła naprzeciw blondyna i jego szklaneczki. Mężczyzna zerknął na nią, potem na podchodzącego Carla i z powrotem na nią. Odezwał się po angielsku.
– Cześć, Gaby.
– Cześć, Rubio. Widzisz tego gościa? – Ona też przeszła na angielski, z silnym akcentem, ale płynny. – Szuka Rodrigueza. Mówi, że jest jego kumplem.
– Doprawdy? – Rubio przesunął się trochę i spojrzał wprost na Carla. – Jesteś kumplem Rodrigueza?
– Tak, by...
Wtedy pojawił się nóż.
Później, gdy miał czas, Carl rozpracował tę sztuczkę. Broń wyposażono w samolep na rękojeści i blondyn przypuszczalnie przykleił ją do baru w zasięgu ręki, gdy tylko zobaczył, że kelnerka rozmawia z obcym. Beztroskie podejście Carla – przyjaciel Rodrigueza, jasne – przesądziło sprawę. Oboje byli przyjaciółmi Graya. Wiedzieli, że nie ma innych.
Tak więc Rubio oderwał nóż i tym samym płynnym ruchem dźgnął Carla. Ostrze mignęło niewyraźnie w słabym świetle, opuszczając głębszy cień baru, rozcięło bluzę murzyna i gwałtownie wyhamowało na weblarze pod spodem. Kolczuga z modyfikowanej genetycznie pajęczej nici, droga rzecz. Jednak pchnięcie napędzane było zbyt dużą dawką nienawiści i furii, by łatwo dało się zatrzymać, zresztą pewnie pomogło monomolekularne ostrze. Carl poczuł, jak czubek przebija się i wchodzi w jego ciało.
Ponieważ tak naprawdę liczył się z czymś takim, był już w ruchu, a weblar pozwolił mu na luksus rezygnacji z uników. Uderzył Rubio ciosem tanindo – podstawą dłoni, dwa krótkie ciosy, łamiąc nos i miażdżąc skroń mężczyzny oraz posyłając go gwałtownie na podłogę baru. Nóż wyszedł z rany – paskudna, bolesna intymność metalu w ciele – a on stęknął, uwalniając się od ostrza. Rubio drgnął i przetoczył się na podłodze, prawdopodobnie w agonii. Carl dla pewności kopnął go w głowę.
Wszystko znieruchomiało.
Ludzie gapili się na niego.
Pod osłoną weblaru poczuł krew, spływającą w dół brzucha z rany po nożu.
Za jego plecami Gaby wybiegła przez drzwi do kuchni. Tego również w zasadzie się spodziewał: według jego źródła była blisko z Grayem. Carl niezgrabnie przeskoczył bar – dziki błysk bólu z nowej rany – i ruszył za nią.
Przez kuchnię – ciasne, usmolone pomieszczenie, z włączonymi palnikami gazowymi i drzwiami wciąż odbijającymi się po przejściu Gaby. W biegu Carl zahaczył o parę rondli, zostawiając za sobą brzęk metalu. Wypadł przez drzwi w alejkę na tyłach budynku. W oczy uderzył go nagły blask słońca. Po prawej dostrzegł kelnerkę biegnącą sprintem w górę wzgórza. Miała około trzydziestu metrów przewagi.
W sam raz.
Pobiegł za nią.
Wraz z walką w pełni uaktywniła się siatka. Wypełniła go teraz, ciepła jak słońce, a ból w boku ograniczył się do wspomnienia i luźnej świadomości, że krwawi. Jego wzrok wyostrzył się na uciekającej przed nim kobiecie, rozmazując w jasną plamę skraje pola widzenia. Kiedy skręciła w lewo i znikła, zmniejszył dzielącą ich przestrzeń o około jedną trzecią. Dotarł do skrzyżowania i wyjrzał w kolejną mroczną alejkę, tym razem ledwie szerokości jego ramion. Niepomalowane ściany prefabrykowanych budynków z małymi, wysoko umieszczonymi okienkami, oparte o ściany sterty plastikowych płyt budowlanych i ram konstrukcyjnych, na ziemi mnóstwo pustych puszek. Stopą zaczepił o kawałek folii jednej z ram. W głębi Gaby skręcała właśnie w prawo. Nie sądził, żeby się oglądała.
Dobiegł do nowego rogu i zatrzymał się, walcząc z chęcią wystawienia głowy. Tym razem Gaby wybiegła na główną ulicę, wyłożoną wiecznobetonem i luźno zapełnioną ludźmi. Przykucnął, wyciągnął okulary Cebe i wyjrzał za róg na wysokości kolan. Ponieważ tym razem nie musiał mrużyć oczu przed ostrym słońcem, niemal natychmiast wypatrzył uciekającą dziewczynę. Oglądała się przez ramię, ale zdecydowanie go nie zobaczyła. Nie gnała już panicznie, tylko ciężko dyszała, a po chwili pobiegła dalej ulicą. Carl przyglądał jej się przez kilka sekund, pozwalając zwiększyć odległość między nimi do dobrych pięćdziesięciu metrów, po czym wyszedł na ulicę i ruszył jej śladem na ugiętych kolanach, by nie wystawać ponad przechodniów. Zebrał parę zdziwionych spojrzeń, ale nikt się do niego nie odezwał i co ważniejsze, nikt nie skomentował na głos.
Z jasnością zapewnianą przez siatkę zdał sobie sprawę, że ma około dziesięciu minut. Tyle potrwa, zanim wiadomość o walce w barze dotrze do władz, a te wyślą w powietrze nad ulicami Garrod Horkan 9 śmigłowiec patrolujący. Jeśli do tego czasu nie znajdzie Graya – gra skończona.
Trzy przecznice dalej Gaby nieoczekiwanie przebiegła na drugą stronę ulicy i weszła do parterowego domku z prefabrykatów. Carl zauważył, jak wyciąga z kieszeni jeansów szary prostokąt karty kodowej i przesuwa go przez zamek. Drzwi otworzyły się, a ona zniknęła w środku. Zbyt daleko, by odczytać numer na tabliczce, ale z przodu domku zawieszono koszyki z kwitnącymi na żółto kaktusami. Carl dotarł do bliższego końca budynku, wślizgnął się w alejkę między nim a sąsiednim i przeszedł na tyły. Okno łazienki było otwarte; ostrożnie podciągnął się do parapetu. Niewyraźny ból rany po nożu, mięśnie ocierające się o siebie w nietypowy sposób. Ledwie uniknął wdepnięcia w klozet – uskoczył w bok i krzywiąc się, przykucnął przy drzwiach.
Przez ściany grubości palca przenikały głosy, nieco basowe od rezonansu, ale wyraźne. W tych czasach zewnętrzne wyciszenie prefabrykowanych domków było dość przyzwoite, ale za to samo we wnętrzu należało już zapłacić ekstra. Nie było to coś, co GH sfinansowałoby w bazie – trzeba było zakupić opcję, a właściciel domku, Gaby czy Gray, wyraźnie tego nie zrobił. Carl znów usłyszał mocno akcentowaną angielszczyznę kobiety, a potem inny głos, znany mu z nagrań.
– Ty cholerna głupia suko, czemu tu przyszłaś?
– Ja... ty... – Nie tego się spodziewała. – Żeby cię ostrzec.
– Jasne, a on przyjdzie tu zaraz za tobą!
Trzaśnięcie, otwarta dłoń na jej twarzy. Carl usłyszał przez ścianę, jak tylko gwałtownie wciągnęła powietrze. Była twarda, przywykła do tego, albo jedno i drugie. Nacisnął klamkę, uchylił drzwi i wyjrzał. Przez wąską szparę dostrzegł masywną postać. Wyrzucona w górę, gestykulująca ręka mignęła jednak zbyt szybko, by stwierdzić, czy tamten trzyma w niej broń. Carl sięgnął pod kurtkę po pistolet Haag. W pokoju obok coś masywnego wylądowało na podłodze.
– On pewnie właśnie cię śledzi, puścił cię, żeby mógł to zrobić. Ty durna cipo, ty...
Teraz.
Carl pchnął drzwi i stanął twarzą do dwojga ludzi znieruchomiałych po drugiej stronie maleńkiego, wyłożonego jaskrawymi dywanami salonu. Gray był na wpół obrócony i górował nad krzywiącą się Gaby, która wycofując się, wywróciła wysoki kwiatek doniczkowy przy drzwiach. Na jej twarzy w miejscu uderzenia rysował się zaczerwieniony odcisk dłoni. W pokoju stało więcej kwiatków, półki zastawione były tanią ceramiką oraz ikonami Pachamama i jakiegoś hiszpańskiego świętego, a na ścianie wisiał tekst hiszpańskiej modlitwy. Byli w domu Gaby.
Nadał głosowi brzmienie twarde i spokojne.
– To koniec, Frank. Gra skończona.
Gray odwrócił się powoli, z rozmysłem i, cholera, tak, miał broń, potężną armatę, która zdawała się być przyspawana do jego dłoni. Drobna część umysłu Carla, odporna na siatkę i betamielinę wypełniającą resztę systemu, zidentyfikowała ją jako zabójczą broń, bezłuskowego smitha 61. Miała ponad czterdzieści lat, ale mówili, że można ją wyrzucić na orbicie, zabrać po pełnym okrążeniu, a ona wciąż zabijałaby, jakby wyszła prosto z fabryki. Pierwszy raz od dawna ucieszył się z chłodnej masy haaga we własnej dłoni.
To nie pomogło, gdy Gray uśmiechnął się do niego.
– Cześć, oenzetowcu.
Carl kiwnął głową.
– Odłóż broń, Frank. To koniec.
Gray zmarszczył brwi, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał.
– Kto cię przysłał? Jezusowo?
– Bruksela. Odłóż broń, Frank.
Jednak tamten nawet nie drgnął. Mógłby być zatrzymanym hologramem. Nawet zmarszczka na czole nie zmieniła położenia. Może trochę się pogłębiła, jakby Gray próbował zrozumieć, jak do tego doszło. – Znam cię, prawda? – odezwał się nagle. – Marceau, tak? Facet z loterii?
Niech mówi.
– Blisko. Marsalis. Podoba mi się twoja nowa twarz.
– Doprawdy? – Smith wciąż zwisał luźno w jego opuszczonej przy boku ręce. Carl zastanawiał się, czy Gray został już osiatkowany. Jeśli tak, miałoby to wpływ na jego szybkość, ale nie w tym tkwił prawdziwy problem. Miałoby to istotny wpływ na nastawienie Graya. – Wiesz, próbuję się dopasować. Deru kui wa utareru.
– Nie sądzę.
– Nie? – I powolny, groźny uśmieszek, którego Carl miał nadzieję nie zobaczyć.
– Nigdy nie miałeś zamiaru dać się wtłoczyć, Frank. Żaden z nas nie chce, na tym polega nasz problem. I masz paskudny akcent w japońskim. Chcesz mojej rady? Lepiej wypowiadaj swoje mądrości ludowe po angielsku.
– Nie chcę. – Uśmiech Graya przerodził się w szerokie wyszczerzenie zębów. Poddawał się prochom. – To znaczy, nie chcę twojej rady.
– Czemu nie odłożysz broni, Frank?
– Chcesz cholernej listy?
– Frank. – Carl stał w absolutnym bezruchu. – Spójrz na moją dłoń. Ta broń to haag. Nawet jeśli mnie dostaniesz, wystarczy, że cię drasnę. I po wszystkim. Może spróbujesz coś uratować?
– Tak jak ty? – Gray potrząsnął głową. – Nie będę niczyim psem, oenzetowcu.
– Och, dorośnij, Frank. – Zaskoczył go nagły gniew we własnym głosie. – Wszyscy jesteśmy czyimiś psami. Chcesz zginąć, proszę bardzo, zmuś mnie do tego. Zapłacą mi tyle samo.
Gray wyraźnie się sprężył.
– Tak, założę się, że owszem.
Carl opanował własne uczucia. Wolną ręką wykonał powolny, uspokajający ruch.
– Słuchaj...
– Niczego nie będę słuchać. – Bezlitosny uśmiech. – Znam swoje szanse. Trzech eurogliniarzy, paru stanowych żołnierzy Jezusowa. Myślisz, że nie wiem, co to znaczy?
– Człowieku, to Bruksela. Mają tu jurysdykcję. Nie musisz ginąć. Zamkną cię, ale...
– Właśnie, zamkną mnie. Siedziałeś kiedyś w obozie?
– Nie. Ale to nie może być wiele gorsze od Marsa, a tam właśnie się wybierałeś.
Gray potrząsnął głową.
– Błąd. Na Marsie będę wolny.
– To wcale nie tak, Frank.
Gaby rzuciła się na niego z krzykiem.
Nie miała do przebycia dużej odległości i zanim ją zastrzelił, pokonała już połowę, z uniesionymi rękami i palcami ustawionymi jak szpony. Haag kaszlnął głęboko, a pocisk trafił ją gdzieś w okolicy prawego obojczyka. Uderzenie wykręciło Gaby i rzuciło ją na Graya, który unosił już swojego smitha. Udało mu się wystrzelić z ogłuszającym w tak małym pomieszczeniu hukiem i wybić potężną dziurę w ścianie obok lewego ucha Carla. Ogłuszony i trafiony w twarz odłamkami Carl rzucił się niezgrabnie w bok i posłał w przeciwnika cztery pociski. Gray zatoczył się do tyłu jak bokser pod silnymi ciosami, uderzył w ścianę, po czym zsunął się na podłogę do pozycji siedzącej. Pistolet wciąż zaciskał w dłoni. Patrzył przez chwilę na Carla, a ten, podchodząc ostrożnie, strzelił mu jeszcze dwukrotnie w pierś. Potem przyglądał się uważnie, z wciąż wycelowaną bronią, aż z oczu Graya uleciało życie.
Konto biotechu – zamknięte.
Na podłodze Gaby próbowała się podnieść i poślizgnęła się na własnej krwi. Rana na jej ramieniu broczyła obficie, krwią spływającą po ręce na barwny dywan. Pociski haaga zaprojektowano tak, by zostawały w ciele – ściana za Grayem była nietknięta – ale wchodząc, robiły straszny bałagan. Popatrzyła na niego, gulgocząc coś ze strachem.
Potrząsnął głową.
– Pójdę po jakąś pomoc – powiedział w quechua.
Ominął ją, podszedł do frontowych drzwi i je otworzył.
Potem, w promieniach słońca dochodzących z zewnątrz, obrócił się cicho i strzelił do niej jeszcze raz, w tył głowy.



Dodano: 2008-06-20 14:01:45
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS