Na początku było plemię. Człowiek jest zwierzyną stadną, zdany sam na siebie ma o wiele mniejsze szanse na przeżycie, niż w grupie. Potem posunął się dalej - z plemion powstały państwa. Duży może więcej, w kupie raźniej. Kupy nikt nie ruszy
Państwa powstały z plemion mających wspólne interesy po to, by owe plemiona mogły chronić się nazwajem, a ponadto pozyskiwać nowe ziemie, zasoby, bogactwa. To jest dla mnie podstawą działalności państwa - zabezpieczenie obywateli przed działalnością innych państw, a ponadto zapewnienie obywatelom
MOŻLIWOŚCI bezproblemowego funkcjonowania. Wychodzę z założenia, że człowiek sam jest swoim panem - wszak ma wolną wolę. Nie zgadzam się przeto z żadnymi poglądami dotyczącymi redystrybucji dóbr przez państwo. Rozumiem, że niektórzy ludzie są po prostu skrzywdzeni przez los - i to w taki sposób, że nijak nie mogą wyrwać się z zapaści, w jaką popadli. Takim gotów jestem pomagać. Ale dlaczego mam pomagać komuś, kto wiedzie sobie życie sielskie i anielskie, a potem, kiedy przychodzi co do czego, narzeka, że nikt mu nie chce dać pracy ni chleba, i czemu państwo nic nie robi. A czemu ma robić? Nie chciało się nic robić za młodu, to teraz ponosi się tego konsekwencje. Proste. Ja nie będę łożył pieniądze na nierobów - bo niby czemu? Edukacja edukacją - rozumiem, że mieszkańcom małych miast czy wsi trudniej jest o dostęp do niej, niż mieszkańcom wielkich miast. Ale nie znaczy to od razu, że państwo ma im potem przez resztę życia płacić zasiłki, kiedy nikt tamtejszych ludzi nie zechce nająć do pracy. Państwo może im pomagać, stwarzając MOŻLIWOŚĆ zdobycia wykształcenia - czy to stypendia, pomoce przy finansowaniu wyjazdów do szkół, udostępnianie bibliotek, zniżki w księgarniach. To tak. Ale nie dawanie żywej gotówki, bo z tą wiadomo, co się zazwyczaj dzieje. Kto zechce skorzystać z możliwości, i kto rzeczywiście będzie chciał się nauczyć - to się nauczy, bez względu na to, w jakiej szkole się znajdzie. I też nie przepadam za czymś takim, jak uczelnia państwowa. Dlaczego mam płacić za edukację studentów na takim np. uniwerku? Czemu oni mają być jakoś uprzywilejowani, a inni nie? Wolny rynek polega na tym, że wszyscy mają takie same szanse, muszą jedynie je wykorzystać. Wołanie co poniektórych głośniejszych posłów o wyrównywaniu szans odbieram jako kolejne pieprzenie o kiełbasie wyborczej, bo oni w żaden sposób nie zdołają wyrównać żadnych szans, co najwyżej mogą przechylić szalę wagi w drugą stronę.
Nie wspominam już o tym, że państwo jest tworem zwyczajnie niewydajnym finansowo. Od urzędników nie wymaga się ciągłego rozwoju, a jedynie pewnych kwalifikacji na wstępie. Później jedyne, czym się zajmują, to mechaniczne, powtarzane czynności. Niczym automaty. Potem nie ma się co dziwić, że a to wniosek źle wypełniony, a to gdzieś się jakieś pieniądze zapodziały, a to co jeszcze innego. A pensję pobierają. I tu jest pies pogrzebany. Państwo, żeby redystrybuować dobra, musi je wpierw zebrać. W tym celu musi utrzymywać silny aparat poboru podatków, wszystkie izby skarbowe, służby wszelakiego typu, komorników, sądy, Bóg wie, co jeszcze. Wszystkim trzeba rzecz jasna płacić. I tak później na każdą zebraną złotówkę, dajmy na to, 30 gr. stanowią koszty uzyskania tej złotówki. Pozostaje 70 gr. Potem ktoś te pieniądze musi policzyć, ktoś musi skontrolować, czy aby ci, co je pozyskują, należycie wykonują swoją robotę, kontrolować kontrolujących, i kontrolujących kontrolujących. I tak w kółko. Do rozdystrybuowania zostaje 50 gr. Ale to nie koniec, bo ktoś musi przecież siedzieć przy okienku i zajmować się dystrybucją tych pieniędzy. Kwoty nadal to spore, więc coś samemu podebrać można, a ponadto i tak bierze się swoją dolę. Tysiące urzędników, tysiące służb wykonawczych, tysiące kontrolerów. Z każdej złotówki zostaje 20-30 gr. A przecież trzeba jeszcze utrzymać "bezpłatną" służbę zdrowia (akurat, płaci się przecież i tak, w podatku, czy się tego chce, czy nie, czy się choruje, czy się jest zdrowym), policję, wojsko, administrację, liczące sobie dziesiątki tysięcy członków partie polityczne i dosłownie setki innych rzeczy. Ale pytam się - po co? Skoro państwo bogaci się wtedy, kiedy bogacą się jego obywatele (zasadę tę znano już w średniowieczu), to czy nie logicznym by było jak najbardziej ograniczyć wydatki państwa, a w konsekwencji podatki po to, by jak najwięcej pieniędzy zostawało w kieszeniach obywateli? Bo obecnie jest tak, jakby ktoś najpierw zabrał ci portfel ze 100 zł, a potem oddał go z 20 mówiąc, że ci pomógł.
Pewnie, daleko mi od poglądów ekstremalnych liberałów, którzy chcieliby sprywatyzować wojsko (a są i tacy). Aparat przymusu powinien jednak pozostać w rękach państwa. Gdyby go nie było, to tylko krok od anarchii.
"Diese nadmierne sformalizowanie starożytnego prawa zeigt Jurisprudenz jako rzecz tego samego rodzaju, als d. religiösen Formalitäten z B. Auguris etc. od. d. Hokus Pokus des znachorów der savages" -- Karol Marks