Ayreon, "01011001"
Niemal 4 lata minęły od ostatniego albumu Ayreona (nie licząc reedycji płyt wcześniejszych oraz wydań bliźniaczego Stream of Passion, w tym świetnego koncertu "Out in the Real World"). Jak na moje uszy to niedopuszczalnie długo
Teraz, miesiąc po premierze, po osłuchaniu się i opadnięciu początkowej ekscytacji, mogę napisać słów parę o niniejszej płycie.
Startujemy z grubej rury: "Age of Shadows" to znakomita zapowiedź płyty: monumentalne, prawie 11-minutowe dzieło będące tyglem styli i motywów. Jest industrialnie, mocno i metalowo, jest również spokojnie, zimno, ambientowo. Rozbudowane partie wokalne zarówno solowe, jak i chórkowe. Nawet trochę orientalnych klimatów, choć to raczej jako ozdobniki, ponieważ tematycznie nijak się mają do opowieści. Lucassen nie tworzy muzyki oryginalnej, ma jednak swój styl, jego muzyka to takie "wszystkiego-po-trochu", jednak udaje się uniknąć cudacznej kakofonii, a całość okazuje się spójna, dobrze przemyślana i, co najważniejsze, znakomicie brzmiąca. Taki właśnie jest "Age of Shadows", taka również jest "01011001" (będę używał zamiennie nazwy "Y", bowiem tej litery kodem ASCII jest tytułowy numer, a o tęże literę tu właśnie chodzi).
Generalnie wydaje się, że Lucassen sprzęgnął w jedno cechy innych swoich projektów, konkretnie Ambeonu i Star One. Jest kosmicznie - w dobrym, oldschoolowym znaczeniu tego słowa. Całość obficie nasączona elektroniką, ale też mocniejsza w brzmieniu od takiego "Into the Electric Castle" czy nawet "The Final Experiment". Nie brakuje wprawdzie bardziej lirycznych/przyziemnych kawałków z raczej rockowym brzmieniem (coś nieco na kształt "The Human Equation"), a także skrzypiec, wiolonczeli czy fletów, album odbieram jednak jako znacznie chłodniejszy i bardziej... nieziemski? Trudno dobrać właściwe słowa, to jest coś, co wymyka się dobremu zdefiniowaniu. "Kosmiczny" chyba rzeczywiście najlepiej tu pasuje, tak na kształt "Into the Black Hole" (choć nie w tej wersji śpiewanej przez Dickinsona, bo ona mi nie podeszła; moim ideałem jest ta ze wspomnianego koncertu "Out in the Real World", ze znakomitym, bardzo emocjonalnym wokalem Damiena Wilsona i nieziemską wokalizą sióstr Bovio - wszystko to, w połączeniu z ascetycznym podkładem, stwarza wrażenie osamotnienia w bezkresnej, ciemnej i zimnej pustce - super!).
Album (dwupłytowy! przeszło 1,5 godz. słuchania!) wpisuje się w snutą przez Lucassena opowieść o dwóch rasach: tajemniczych Wiecznych (Forever) i ludzi (Men). O ile w poprzednich albumach ten dualizm nie był mocno eksponowany, w "Y" jest on już wyraźny - tak w treści, jak i w stylistyce. Część "ludzka" jest taka właśnie - ludzka. Przyziemna, codzienna - acz z dającą się wyczuć atmosferą dekadencji i obłędu. "Wieczni" to potężne chóry, mocne głosy, a jako że są pozbawieni zdolności odczuwania emocji - twarde i zimne brzmienia. Swoją drogą Lucassen deko się tu zagalopował, bo ci niby wyprani z emocji Wieczni bardzo sugestywnie wyśpiewują swoje... emocje
The age of shadows has begun
I won't accept what we've become!
We stand to lose more than we have won!
Ale wybaczyć można, jako że muzyka przednia.
Obie części przeplatają się wprawdzie ze sobą, dominującą jest tu jednak wyraźnie ta poświęcona Wiecznym - zajmuje stosunkowo więcej czasu, dominuje też formą, mocą brzmienia. Z utworów im poświęconych znakomicie prezentują się ponaddziesięciominutowce, których jest 3, każdy mocno urozmaicony stylistycznie i strukturalnie. Cudne "Comatose": pulsujące, z ascetycznym, ambientowym podkładem, zimne, puste i hipnotyzujące - jedna z dwóch stricte spokojnych piosenek na płycie.
"Ride the Comet" - krótki, mocny i energiczny kawałek ze staccatowym rytmem, nieziemską semi-wokalizą Floor Jansen i wyśmienitym, rockowym, chropowatym wokalem Magali Luyten. (Swoją drogą - kolejny super głos. Niepozorna dziewczyna, a jaka moc. Dobre, oldschoolowe śpiewanie, żadne tam czyste i wysokie, żadne wysublimowane – to po prostu żywioł
)
Świetne "River of Time" z duetem Boba Catleya i Hansiego Kürscha. Pierwszego ogólnie lubię tak średnio (choć na tym akurat albumie jego śpiew mi się podoba), drugiego natomiast - bardzo. "River of Time" jest bodajże jedyną piosenką, w której wokal Kürscha jest wyraźnie na pierwszym planie, a w dodatku bez voiceduba. Szkoda, że Lucassen nie wyżyłował go bardziej, bo Hansi ma świetny głos i aż się prosi o jakieś potężne nuty z wysokich oktaw. Choć może za bardzo BG-owate bym chciał
Część ludziowa jest mniejsza, miększa i spokojniejsza. Fajne jest "Web of Lies" - druga ze spokojnych piosenek, obok wspomnianej wcześniej "Comatose". Duet Simone Simons i Phideaux Xaviera, piosenka lekka, liryczna, choć niestety z wtórną melodią wygrywaną na akustycznej gitarze, skrzypcach, wiolonczeli i flecie.
Bardzo spodobało mi się "The Truth is Here". Liselotte Hegt perfekcyjnie weszła w rolę pielęgniarki z zakładu dla obłąkanych. Jej partie są wprawdzie krótkie, stanowiące raczej tło dla monologu obłąkańca (w którego, zapewne z braku chętnych, wcielił się sam Lucassen
), ale znakomite mimo to.
Mr. L, can you please be still?
You hotta hush now, please, have another pill
Zresztą ogólnie wokaliści spisali się bardzo dobrze. Kilka nazwisk znanych i uznanych (Catley, Kürsch, Jansen, van Giersbergen...), kilka szerzej nieznanych (Hegt, Luyten) - głosy jednak niebanalne, dobrze poprowadzone przez Lucassena (facet ma do tego smykałkę). W "01011001" linie wokalne są bardziej kompleksowe niż na wcześniejszych albumach, nakładają się na siebie, przechodzą jedna w drugą, kontrują i harmonizują na skalę większą niż dotąd. Ayreon nie ma swojego głosu - nigdy nie mial - i za to między innymi tak go lubię. Każdy wokalista każdorazowo wnosi coś nowego do swojej roli; każdorazowe wykonanie tego samego utworu jest zupełnie inne - wystarczy posłuchać koncertów: różne aranżacje, różne klimaty, różne akcenty i wydźwięki - żadne tam odbębnianie żelaznego standardu, jak czyni to większość zespołów.
Ayreon nie ma swojego głosu (choć Jansen i van Giersbergen nagrywały tu wcześniej), nie ma tu więc żadnego dominującego charakteru. Każdy głos to wątek: indywidualny, rozpoznawalny, unikalny, ale jeden z wielu, wątek meandrujący, to splatający się z innymi, to wybijający się ponad nie. Każdy album Ayreona jest niczym złożony arras, plątanina wątków i różnorodności, które tworzą coś warte podziwu. Cóż, muzyka Ayreona jakoś szczególnie podziwogodna nie jest, z pewnością jednak jest warta poznania.
Tak więc niniejszym do poznania zachęcam
(BTW: Na stronie ayreona (
http://ayreon.com) znaleźć można sample wokali, a generalnie na necie (gł. youtube - szukać 'ayreon') nawet całe piosenki - jakby kogoś interesowało i chciał wypróbować przed zakupem.)
"Diese nadmierne sformalizowanie starożytnego prawa zeigt Jurisprudenz jako rzecz tego samego rodzaju, als d. religiösen Formalitäten z B. Auguris etc. od. d. Hokus Pokus des znachorów der savages" -- Karol Marks