Senea
Gdy nastał czas rui, porzuciła sforę, porzuciła legowisko. Po Słońcu przyszedł Ciemny Wiatr, potem znowu Słońce i znowu Wiatr… Wreszcie senoo posłyszał tęskny zew senea i przyszedł.
W tym miocie było aż pięć młodych, więc od razu zabiła najsłabsze. Małe senea zostały przy niej, a tamte, gdy zaczęły wyrzynać im się zęby, zaniosła na brzeg rzeki, do senoo.
Wróciła z mieczem i zbroją.
Groźny okrzyk powtórzył się, po czym – z kilku stron naraz – dobiegło niskie, chrapliwe ujadanie. Gryf, niezdarnie kuląc połamane skrzydła, gotów był odeprzeć każdy atak; przysiadał na tylnych łapach, otwierał dziób i skrzeczał wyzywająco, przenikliwie.
Z brunatnozielonego gąszczu wyprysnął złocisty wirujący dysk, zaraz potem drugi i trzeci. W zaroślach i koronach rosnących na obrzeżu polany dębów ponownie rozbrzmiały chrapliwe szczeknięcia senea, a w ich tle falował przepełniony wściekłością i bólem głos gryfa. Olbrzym raz jeszcze próbował się poderwać, ale kikuty odrąbanych dyskami łap nie mogły dać wsparcia ogromnemu ciału. Powalony, wciąż krzyczał ostro, gwałtownie, potężnie, dając wszem wobec świadectwo, że to nie brak odwagi zesłał mu hańbę klęski.
Rozchwiały się gałęzie starych drzew, wraz z szelestem listowia spłynął ku środkowi cienistej polany cały potok parsknięć i prychnięć. Pojedynczy promień Słońca, przebiwszy dach lasu, zamigotał na napierśnikach i karwaszach. Trzy senea wyskoczyły z gęstwy i pobiegły, by otoczyć miotającego się, bezsilnego potwora. Donośne parsknięcia pobrzmiewały w coraz szybszym rytmie.
– O, Saahag! – zawołała jedna. – Źle, Saahag!
I parskała dalej, mrużąc oczy, pokazując dysk tkwiący w ziemi. Broń, zraniwszy łapę gryfa, nie odrąbała jej.
Płowa senea, olbrzymia i mocna, o pośladkach niczym kamienie, piersiach ledwie mieszczących się w kopułach napierś-
nika i udach jak bukowe konary, warknęła ostrzegawczo. Lecz tamte nadal pokazywały sobie dysk („Źle, Saahag!”), więc silny ogon płowej coraz zamaszyściej, coraz gniewniej tłukł krzewy, szarpiąc liście i krusząc gałązki.
Okaleczony gryf targnął się nagle, raz jeszcze pośród skrzeków wyrzucając z piersi resztki mocy; ogromny pazur zahaczył nogę płowej. Zaśpiewał dobywany miecz. Senea, padając, cięła łapę potwora, tamte dwie doskoczyły z boku – i w następnej chwili gryf był bezkształtnym tobołem, pozbawionym skrzydeł i łap.
Tym razem chrapliwe ujadanie dłużej niosło się po puszczy. Senea ponawiały wyzwanie. Zdychający gryf już go nie podjął.
* * *
Napiły się świeżej krwi, potem ruszyły ku płowej, liżącej skaleczoną nogę.
– Prędko, Saahag! – rzekła Kemm, najmniejsza, niedorosła jeszcze senea, ta która wcześniej drwiła z nieudanego rzutu.
Stygnie! Prędko, Saahag! Pij!
Saahag poderwała się. Zlizawszy nieco krwi, wskoczyła na nieruchome cielsko. Tamte chciały pójść za jej przykładem, ale tym razem płowa nie pozwoliła, by zlekceważono jej warknięcia. Nastawiwszy miecz, potrząsała groźnie grzywą i szczerzyła zęby, a gdy słabsze senea uciekły, zadarła ogon i oddała mocz na pokonanego wroga, wyzywając do walki wszystkich mieszkańców puszczy. Miecz lśnił, wymierzony w konary starych dębów.
Saahag, przodowniczka senea, obwieszczała kniei swój triumf.
* * *
Mięso gryfa nie było dla senea. Zabrały tylko wątrobę, a całą resztę zostawiły, teren wokół oznaczając moczem („Łup senea, odejdź, precz, precz, tu senea!”). Płowa pobiegła przodem, a tamte za nią.
Pierwsze bryzgi Ciemnego Wiatru przeniknęły w głąb lasu. Poszum się wzmagał. Żółte skrawki Słońca, rozrzucone pośród ściółki, na pniach i na liściach, blakły coraz bardziej. Zniknęły wreszcie, pochłonięte przez mokrą ciemność, coraz gęstszą i gęstszą. Senea odnalazły wykrot pod korzeniami powalonej olbrzymiej czechisy. Ponure dęby sięgały jej kiedyś do bioder – złamało ją niebo, ku któremu zmierzała. Teraz korzystały z owego upadku mchy, grzyby i trawy, pieniąc się obficie wzdłuż całego pnia.
Trzy senea siedziały w jamie, poziewując i przeciągając się w oczekiwaniu, aż Ciemny Wiatr przeminie.
– Bewe, ty weź całą wątrobę – rzekła Saahag do szarej senea, odpychając jednocześnie najmniejszą wiercącą się bez potrzeby i celu.
– Nie – odparła szara. – Wezmę trochę. I ty trochę, i sfora trochę. Sfora najwięcej.
– Trochę to mało. Weź całą. Jedna wątroba. Wiele senea. Jedna wątroba dla wiele to mało – tłumaczyła Saahag.
– Wezmę pół.
– Weź całą, se-ooh!
– Nie.
Rozgniewana Saahag, w której gardle zaczęły drgać groźne powarkiwania, chwyciła Bewe za grzywę i szarpnęła. Bewe wyrwała się, zostawiając płowej garść włosów. Doprowadzona do wściekłości Saahag rzuciła się na krnąbrną, przewróciła ją i zaczęła kopać. Tratowana senea skowyczała:
– Wezmę całą! Whorgh! Wezmę!
– Całą wątrobę. Seh. Seh – dopytywała się Saahag.
– Whorgh, Saahag! Wezmę całą, ao-oou!
Saahag kopnęła ją jeszcze raz i zostawiła. Popiskując, Bewe przypełzła do jej nóg i zaczęła lizać delikatny meszek na udach, chcąc ułagodzić groźną przodowniczkę sfory. Saahag wpuściła ją dalej, ale dość długo trwało, nim umilkły ostatnie groźne warknięcia.
Ciemny Wiatr wypełnił całą puszczę nieprzeniknionym mrokiem. Woda, którą niósł, przesiąkała aż do samego dna kniei, spływając z liści na gałęzie, na konary, wzdłuż pni. Prześwity, wpuszczające wcześniej Słońce, teraz otwierały drogę zimnym strugom.
Wykrot pod korzeniami powalonej czechisy był przepełniony najgłębszą z głębokich ciemności.
– Kharg! – krzyknęła Saahag.
Szerokie uda zwarły się, przytrzymując Bewe, potem rozchyliły się i spięły znowu. Wyprężone nogi uderzyły szarą, odpychając ją w głąb jamy.
– Kha-arg!!
Ciemny Wiatr wciąż siekł strużkami wody, wreszcie odszedł, znużony, kołysząc coraz dalszymi obszarami lasu. Za Wiatrem szło Słońce, zapalając nieogarnioną mnogość kropel, drżących na liściach, pośród traw, mchu i igliwia.
Sztych światła przeniknął pod korzenie obalonej czechisy. Senea spały; Saahag marszczyła czasem wargi, obnażając zęby i warcząc – wtedy tamte dwie bardziej kuliły się u jej nóg, popiskując cicho przez sen.
* * *
Kozioł uciekał i cuchnął strachem. Lecz głód sprawił, że łowieckie zawołanie samo wyrwało się z piersi i nie było czasu, by patrzeć, przed czym uciekał kozioł…
Dopiero gdy pierwszy głód minął, dwie senea spostrzegły, że trzecia, najmniejsza, gdzieś przepadła.
Wraz z nią zniknęła zdobycz – wielka wątroba gryfa.
Kemm nie goniła kozła. Była młoda i nie umiała biegać dość szybko.
Senea wróciły po śladach.
Saahag stała z dyskiem w dłoni i pochyliwszy się mocno, chwytała w nozdrza wiatr. Bewe, która pierwsza pokazała kierunek, patrzyła teraz w migoczące zieloną wściekłością oczy przodowniczki, gotowa do ucieczki, gdyby ta wściekłość miała uderzyć w nią. Ale nie. Tylko prężny ogon płowej wił się z boku na bok, każdy ruch kończąc szybkim, ostrym smagnięciem po łydkach.
– Whorgh, tam – orzekła Saahag.
Bewe podbiegła i przechwyciła wiatr. Przez chwilę stały obok siebie, tak samo pochylone, w jednakowym rytmie uderzając ogonami. Potem Saahag nabrała w szeroką pierś powietrza i wypuściła je wolno, powarkując.
Szara ruszyła przodem. Mniejsza od płowej była jednak zwinniejsza i umiała biegać równie szybko jak Saahag. Zwarta, dzika puszcza otwierała się przed nimi – wielkie pnie jakby schodziły z drogi, krzewy umykały pod stopy. Las wołał zewsząd – głosami ptaków i wszelkiej innej zwierzyny, szumem liści, trzaskaniem gałązek. Szelest mknących za tropem senea splatał się mocno z owym tłem różnych dźwięków, tworzył jedno – lecz tylko pozornie… Leśny drobiazg mógł nie zważać na senea, ale każde zwierzę dość duże, by stać się łupem, znało doskonale i umiało wychwycić ów znamienny rytm dwóch stóp, rytm śmigłego pędu, którego szybkości sprostać mógł sewerh, a wytrwałości jedynie wilk.
Zostawiały aż nazbyt wyraźny ślad: ostrą woń potu drapieżcy, pasma włosów na cierniach, czasem drobne, słodko pachnące kropelki posoki. Jednak żadne stworzenie nie śmiałoby puścić się tym tropem.
Wyraźny zapach Kemm nie splatał się z żadnym innym równie świeżym zapachem. Dlaczego biegła? Przed czym mogła uciekać senea?
Mknęły niezmordowanie. Ogromne pola paproci ustąpiły miejsca bukom, rzadko rosnącym pośród miękkich traw. Przestronna bukowina ciągnęła się hen! – zapraszając do jeszcze szybszego biegu. Wreszcie strumyk o bagnistych brzegach przeciął drogę i senea się zatrzymały. Dyszały rozgrzane i spocone.
– Ślady – rzekła Saahag, pryskając spienioną śliną.
Szara uklękła w bagnie i najpierw napiła się ze strugi.
– Nie ma – rzekła znowu Saahag, także zanurzając kolana i łokcie w chłodnym błocie. Chłeptała wodę powściągliwie, z umiarem.
– Wiatru nie ma – potwierdziła Bewe. – Śladów nie ma. Gdzie trop, seh.
– Zgubiłaś.
– Nie. Tu nie ma. Tam był.
Zawróciły, by pochwycić zgubiony wiatr. Węszyły nisko, tuż przy ziemi. Trop wiódł do strumienia. Urywał się przy samym brzegu. Zataczały kręgi, coraz większe i większe.
– Nie ma, se-ooh!
– Gdzie jest, seh.
– Tam, seh.
Zadarły głowy, lecz konary wisiały wysoko, bardzo wysoko. Nie zdołałaby ich sięgnąć nawet senea.
– Zabrało ją.
– Wieloszpon, seh.
– Nie, Saahag. Tu buki. Wieloszpon w dębach.
– Widziałam w bukach.
– Wieloszpon mały. Kemm duża.
– Kemm mała.
– Młoda. Już duża, Saahag. Gryf.
– Seh.
– Whorgh, Saahag. Gryf.
– Whorgh. Ty lepiej tropisz – zgodziła się mądra przodowniczka, choć niechętnie.
– Wróćmy, Saahag. Zjadł ją.
Milczały, czujnie przepatrując luźny szyk buków i gęsty pas krzewów wzdłuż strumienia.
* * *
– Gdzie wątroba, seh – pytała Saahag, liżąc się po ramieniu, na którym zostawiły ślad kolce asadera. – Zabrał senea i wątrobę, seh. Seh!
Bewe grzebała palcami stóp w błocie. Młode senea ślepły. Potrzebna była wątroba gryfa.
Bewe miała młode. Dużo młodych.
Saahag wyrwała zębami cierń z ramienia i fuknęła gniewnie. Ranka krwawiła. Saahag wyssała ją, wypluwając truciznę.
– Bewe, to nie gryf.
– Seh – spytała Bewe.
– Ja nie wiem. Ale nie gryf. Jedno Słońce, jeden gryf. Wiele Słońc, jeden gryf. Ale nie: wiele gryfów, jedno Słońce.
– Whorgh. Ty wiesz.
– Whorgh. Wiem.
Saahag znów ssała ranę. Obejrzała porozrywane folgi starej zbroi, napierśnik i karwasze, na co Bewe, mająca tylko napierśnik, spoglądała z wielką zazdrością. Pogięty brąz nie sprostał upływowi czasu, choć przodowniczka zdobywała sobie zawsze najlepszego senoo w stadzie i gdy odnosiła mu młode, dostawała w zamian bardzo dobrą zbroję. Jednak w ostatnich miotach wszystkie szczenięta senoo były martwe bądź szybko zdychały. Saahag dawno nie zaniosła nic nad rzekę.
Wyjęła miecz i uniosła go ku niebu. Bewe uczyniła to samo.
Trzymane oburącz głownie lśniły. Saahag rzuciła hasło. Szara senea podjęła je w chwili, gdy już, już przebrzmiewało…
Przeciągłe, głuche wycia przetoczyły się między bukami, biegnąc dalej i dalej, w głąb kniei. Hasło płowej było potężne i ponure, hasło szarej drapieżne i dzikie.
Odpowiedź przyszła natychmiast, choć senea jej nie oczekiwały. Szczególnie takiej odpowiedzi…
* * *
Łowiecki zew senea to jeden z najposępniejszych głosów puszczy. Wilcze wycia nie mają tej głębi i mocy. Równać się z głosem senea może przenikliwy skrzek gryfa. Potężniejszy i groźniejszy jest tylko ryk głodnego lub rannego sewerha.
Taką właśnie senea otrzymały odpowiedź.
Sprężyły się do skoku, instynktownie warcząc i obnażając zęby.
Nastawiły ostrza i potrząsały grzywami. Ogony smagnęły biodra i brzuchy, po czym zastygły uniesione. Okrywający ciała delikatny meszek groźnie się zjeżył. Ryk sewerha trwał. Płowa senea spięła twarde muskuły i odpowiedziała.
W głosie sewerha nie było wyzwania. Brzmiało oznajmienie („Jestem, sewerh”) – i nic więcej.
Bez wrogości.
– Seh.
– Whorgh… Saahag. On… woła…
Saahag prostowała się powoli. Nagle opuściła miecz.
– Sewerh – rzekła. – Nie grozi. Woła. Seh.
– Seh, Saahag.
– Tam.
– Whorgh, tam.
– Chodź.
Pobiegły. Wciąż zjeżone, z dyskami i mieczami w rękach. Sewerh, potężny sewerh nie wołał senea, nie rzucał wyzwania senea. Sewerh bał się senea, bał się stada. Samotną senea napadał znienacka, mordował.
Teraz wołał.
Dlaczego sewerh wołał senea, seh.
Nie groził. Wołał. Seh.
Wołał…