NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Kristoff, Jay - "Bożogrobie" (wyd. 2025)

Williams, Jen - "Dziewiąty deszcz"

Ukazały się

Łuczyński, Michał - "Sierota, Jędza i Mag"


 Collins, Suzanne - "Wschód słońca w dniu dożynek"

 Ryan, Anthony - "Męczennik"

 Szostak, Wit - "Wylinka"

 Sanderson, Brandon - "Wiatr i prawda. Tom 1" (miękka)

 Dawson, Delilah S. - "Inkwizytorka. Droga Czerwonego Ostrza"

 Markert, J.H. - "Mocno Śpij"

 Park, Soyoung - "Snowglobe"

Linki

Kuttner, Henry - "Czytelniku, nienawidzę Cię!"
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Wehikuł czasu
Tłumaczenie: Danuta Górska, Jolanta Kozak, Zbigniew A. Królicki, Zofia Uhrynowska-Hanasz
Data wydania: Marzec 2025
Wydanie: I
Oprawa: Zintegrowana
Format: 135 x 215
Liczba stron: 416
Cena: 54,99 zł



Idealna skrytka

Idealna skrytka

Galloway grał ze słuchu — byłoby to zupełnie naturalne, gdyby był muzykiem, ale Galloway był uczonym. Zapijaczonym i narwanym, ale zdolnym. Chciał być eksperymentującym technikiem i byłby w tym prawdopodobnie wybitny, ponieważ chwilami miał przebłyski geniuszu. Niestety­ brakło mu funduszy na tak wyspecjalizowane studia i dlatego Galloway, z zawodu konserwator integratorów, utrzymywał swoje laboratorium jedynie jako hobby. Było to najkoszmarniej wyglądające laboratorium w całych sześciu stanach. Dziesięć miesięcy spędził, budując urządzenie, które nazwał organami alkoholowymi i które zajmowało prawie całą przestrzeń. Leżąc na wygodnej, miękkiej kanapie i naciskając guziki, mógł wstrzykiwać do swego wygarbowanego gardła trunki cudownej jakości, różnorodności i ilości. Ponieważ jednak zbudował organy w stanie permanentnego upojenia alkoholowego, nie pamiętał naturalnie zasady ich budowy. W pewnym sensie należało tego żałować.

W laboratorium było wszystkiego po trochu, większość rzeczy zupełnie ni przypiął, ni przyłatał. Reostaty miały maleńkie spódniczki jak baletnice i puste uśmiechy na glinianych twarzach. Dynamo rzucało się w oczy nazwą Monstrum, a nieco mniejsze etykietą głoszącą: Bełkotka. W szklanej retorcie siedział porcelanowy królik i tylko Galloway wiedział, jak on się tam znalazł. Tuż za drzwiami warował ohydny pies z żelaza, pierwotnie przeznaczony na ozdobę wiktoriańskich trawników czy może wrót piekielnych. Obecnie jego puste oczodoły służyły za uchwyty do probówek.

—  Ale jak ty to robisz? — spytał Vanning.

Galloway, którego wychudzona postać spoczywała rozciągnięta pod organami alkoholowymi, wstrzyknął sobie do ust podwójne martini.

—  Hę?

—  Słyszałeś przecież. Mógłbym ci zapewnić wspaniałą posadę, gdybyś potrafił robić użytek z tego swojego zwariowanego łba albo przynajmniej zaczął o siebie dbać.

—  Próbowałem — mruknął Galloway. — Nic z tego. Nie mogę pracować, kiedy się skupię. Chyba że robię coś mechanicznego. Moja podświadomość musi mieć bardzo wysoki iloraz inteligencji.

Vanning, przysadzisty, niewysoki mężczyzna z pobliźnioną, śniadą twarzą, pedałował na Monstrum. Czasami Galloway go martwił. Ten człowiek naprawdę nie zdawał sobie sprawy ze swoich możliwości ani z tego, jak wiele mogły one znaczyć dla Horace’a Vanninga, eksperta handlowego. „Handel” był naturalnie czymś całkowicie legalnym, ale skomplikowane stosunki ekonomiczne roku 1970 pozostawiły wiele furtek, w które człowiek inteligentny mógł się wcisnąć. Prawdę powiedziawszy, Vanning zajmował się pokątnym doradztwem. Było to zajęcie popłatne. Gruntowna znajomość prawa należała w tych czasach do rzadkości. Przepisy stanowiły taki gąszcz, że studiowanie prawa wymagało wieloletniego przygotowania. Ale Vanning miał wspaniale wyszkolony personel, ogromną bibliotekę zawierającą wszelkie możliwe przepisy, wyroki i dane, tak że za przyzwoite honorarium mógłby powiedzieć na przykład doktorowi Crippenowi, jak bezpiecznie uniknąć stryczka.

Bardziej szemrane interesy załatwiał ściśle poufnie, bez żadnych pomocników. Na przykład takiej neurostrzelby…

Galloway wynalazł tę niezwykłą broń, nie zdając sobie nawet sprawy z jej znaczenia. Pewnego wieczoru, kiedy nawaliła mu spawarka, sklecił ją, po prostu zlepiając do kupy poszczególne części przylepcem. Galloway dał to urządzenie Vanningowi, ale Vanning nie trzymał strzelby długo. Zarobił już tysiące kredytów, pożyczając ją potencjalnym mordercom. Czym przysporzył policji niemało kłopotu.

Na przykład przychodził do niego człowiek z branży i mówił:

—  Słyszałem, że pan potrafi pomóc, nawet jak komuś grozi

wyrok za morderstwo. Gdybym tak na przykład…

—  Wolnego! Nie mogę do czegoś takiego przykładać ręki. —  Hmmm. Ale…

—  Teoretycznie rzecz biorąc, przypuszczam, że zbrodnia doskonała jest możliwa. Przypuśćmy, że został wynaleziony nowy rodzaj broni, i przypuśćmy, przykładowo, że znajduje się ona w schowku na Rakietodromie Pasażerskim w Newark.

—  Hmmm?

—  Ja tylko teoretyzuję. Sejf numer 79 kombinacja szyfrowa trzydzieścicośtam osiem. Te drobne szczegóły zawsze pomagają w unaocznieniu teorii, nieprawdaż?

—  Pan chce powiedzieć…

—  Naturalnie, gdyby nasz morderca dorwał się do tej teoretycznej broni i się nią posłużył, byłby na tyle sprytny, żeby mieć w pogotowiu skrytkę pocztową na adres… powiedzmy: Sejf 40, Brooklyn Port. Mógłby wrzucić broń do skrytki, zapieczętować ją i pozbyć się obciążającego dowodu na pasie transmisyjnym najbliższego urzędu pocztowego. Ale to wszystko oczywiście teoria. Przykro mi bardzo, że nie mogę panu pomóc. Honorarium za rozmowę wynosi trzy tysiące kredytów. Recepcjonistka przyjmie od pana czek.

Wyrok skazujący byłby w takim przypadku niemożliwy. Precedens: orzeczenie sądu 875M, policja stanu Illinois, sprawa Dubsona z oskarżenia publicznego. Przyczyna śmierci musi zostać stwierdzona. Należy wziąć pod uwagę możliwość wypadku. Jak stwierdził sędzia sądu najwyższego Duckett podczas procesu Sanderson kontra Sanderson, gdzie chodziło o śmierć teściowej oskarżonego…

Bezwzględnie prokurator ze swoim sztabem biegłych toksykologów musi się zgodzić, że…

Krótko mówiąc, Wysoki Sądzie, zgłaszam wniosek o umorzenie sprawy z braku dowodów i niemożliwości wyjaśnienia przyczyn śmierci…

Do Gallowaya nigdy nawet nie dotarło, że jego neurostrzelba jest tak niebezpieczną bronią. Ale Vanning nawiedzał jego niechlujne laboratorium, zachłannie śledząc wyniki naukowych igraszek przyjaciela. Niejeden raz zdobył w ten sposób jakieś pożyteczne urządzenie. Kłopot polegał jednak na tym, że Galloway nie chciał pracować!

Łyknął znowu martini, potrząsnął głową i wyciągnął swoje chude ciało. Wstał i mrugając, podszedł leniwie do zawalonego różnymi rupieciami stołu laboratoryjnego i zaczął się bawić kawałkami drutu.

—  Robisz coś?

—  Nie wiem. Bawię się. Bo tak to właśnie jest. Po prostu składam różne rzeczy do kupy i czasami coś z tego wychodzi. Tyle że nigdy nie wiem co. Tsss. — Galloway zostawił druty i wrócił na kanapę. — A, do diabła z tym wszystkim.

Dziwadło, pomyślał Vanning. Galloway był facetem z gruntu amoralnym, zupełnie nie na miejscu w tym skomplikowanym świecie. Z przewrotnym rozbawieniem patrzył na świat ze swego osobistego punktu obserwacyjnego niemal zupełnie obojętnie. No i robił różne rzeczy…

Ale wyłącznie dla własnej przyjemności. Vanning westchnął i rozejrzał się po laboratorium — jego pedantyczna dusza cierpiała męki na widok pobojowiska. Machinalnie schylił się po zmięty fartuch leżący na podłodze i poszukał wzrokiem jakiegoś haczyka. Oczywiście niczego takiego nie znalazł. Galloway, który cierpiał na brak metali przewodzących, już dawno powyrywał ze ścian wszystkie haki i wykorzystał na różne sposoby.

Tak zwany uczony z półprzymkniętymi oczyma przyrządzał sobie klina. Vanning podszedł do stojącej w kącie metalowej szafki i ją otworzył. Nie było tam żadnych wieszaków, wobec czego poskładał fartuch porządnie i położył na dnie. Po czym wrócił na swoje stanowisko na Monstrum.

—  Napijesz się? — spytał Galloway.

Vanning pokręcił głową.

—  Nie, dziękuję. Mam jutro sprawę.

—  Zawsze jest jeszcze tiamina. Paskudztwo. Ja pracuję znacznie lepiej, jak mam mózg obłożony poduszkami pneuma­ tycznymi.

—  A ja nie.

—  To tylko kwestia wprawy — mruknął Galloway — do której może dojść każdy, ­jeśli tylko… Na co się tak gapisz?

—  Ta szafka… — Zdziwiony Vanning marszczył czoło. — Zaraz, co to takiego…

Wstał. Metalowe drzwi pozostały niedomknięte i właśnie się otworzyły. A po fartuchu, który Vanning umieścił w metalowej przegródce, nie było śladu.

—  To farba — wyjaśnił sennie Galloway. — Coś w rodzaju impregnacji. Zbombardowałem wnętrze tej szafki promieniami gamma. Ale nie nadaje się do niczego.

Vanning podszedł i przesunął świetlówkę, żeby lepiej widzieć. Szafka nie była pusta, jak myślał w pierwszej chwili. Nie było w niej już wprawdzie fartucha, ale za to znajdowała się maleńka banieczka czegoś… bladozielonego i z grubsza biorąc, kulistego.

—  Czy ona rozpuszcza różne rzeczy? — zapytał, wytrzeszczając oczy.

—  Aha. Wyciągnij, to zobaczysz.

Vanning nie bardzo się kwapił z wsadzeniem ręki do środka. Znalazł długie uchwyty do probówek i wydłubał nimi ­kulkę. Była to… Szybko odwrócił głowę. Bolały go oczy. Zielona kulka zmieniała kolor, kształt i wielkość, aż w końcu była tylko nieforemnym pełzającym ruchomym kształtem. Nagle uchwyty zrobiły się zadziwiająco ciężkie.

I nic dziwnego. Vanning trzymał w nich fartuch.

—  O, takie właśnie płata figle — wyjaśnił obojętnie Galloway. — Musi być po temu jakiś powód. Rzeczy, które wkładam do szafki, robią się małe. Ale jak je wyjmę, wracają do normalnych rozmiarów. Może mógłbym ją sprzedać jakiemuś magikowi — powiedział z powątpiewaniem.


Vanning usiadł, mnąc w palcach fartuch i przyglądając się metalowej szafce. Był to prostopadłościan o wymiarach mniej więcej 3×3×5 stóp, w środku wyłożony czymś, co przypominało szarawą farbę położoną metodą natryskową, na zewnątrz lśniąco czarny.

—  Jak tyś to zrobił?

—  Co? Sam nie wiem. Tak mi jakoś samo wyszło. — Galloway popijał swoją mieszankę piorunującą. — Może to sprawa rozciągliwości wymiarów. Moja impregnacja mogła zmienić zależności czasoprzestrzenne wewnątrz szafki. Ciekawe, co to może znaczyć — mruknął na stronie. — Słowa mnie czasami przerażają.

Vanning pomyślał o analogu sześcianu.

—  To znaczy… chcesz powiedzieć, że ta szafka jest większa wewnątrz niż na zewnątrz?

—  Paradoks, najrozkoszniejszy pod słońcem paradoks! To ty mi powiedz. Ja przypuszczam, że jej wnętrze w ogóle nie znajduje się w tym kontinuum czasoprzestrzennym. No, spróbuj tam włożyć ten stół, to zobaczysz. — Galloway nie zrobił najmniejszego wysiłku, by wstać, machnął tylko ręką w kierunku wyżej wzmiankowanego sprzętu.

—  Masz rację. Stół jest większy od szafki.

—  No, jest. Spróbuj go wsunąć po kawałeczku. Najpierw tym rogiem. Śmiało.

Vanning przez chwilę zmagał się ze stołem. Mimo niskiego wzrostu był muskularny.

—  Połóż szafkę, będzie ci łatwiej.

—  Ja… uch… Okej, co dalej?

—  No i wmanewruj do środka stół.

Vanning spojrzał zezem na przyjaciela, wzruszył ramionami i spróbował wypełnić polecenie. Oczywiście stół nie chciał wejść do szafki. Wszedł tylko róg, a reszta utknęła, kołysząc się niepewnie pod kątem.

—  No i?

—  Poczekaj.

Stół się poruszył. I powoli osiadł na dnie. Vanningowi opadła szczęka, kiedy patrzył, jak mebel stopniowo wpełza do szafki płynnym ruchem niezbyt ciężkiego przedmiotu, który tonie w wodzie. Nic go jednak nie wsysało, po prostu jak gdyby się roztapiał. To, co wystawało na zewnątrz, było niezmienione, ale powoli zniknęło wszystko.

Vanning się nachylił. Smuga ruchu raziła go w oczy. W szafce było coś… co zmieniało kontury, kurczyło się, aż przybrało postać nieregularnej, kolczastej piramidy w kolorze ciemnej czerwieni.

W najszerszym miejscu, po przekątnej, nie miało nawet czterech cali.

—  Nie wierzę.

Galloway się uśmiechnął.

—  Jak powiedział książę Wellington do młodszego oficera, była to bardzo mała butelka, sir.

—  Zaraz, chwileczkę. Jak ja, do diabła, mogłem wpakować ośmiostopowy stół do pięciostopowej szafki?

—  Dzięki Newtonowi — rzekł Galloway. — Siła ciężkości. Napełnij probówkę wodą, to ci pokażę.

—  Poczekaj. No już. I co teraz?

—  Do pełna nalałeś? Dobrze. W szufladzie oznaczonej napisem „Bezpieczniki” znajdziesz kostki cukru. Połóż jedną na wierzchu probówki, tak żeby rogiem dotykała wody.

Vanning wykonał polecenie.

—  No i co?

—  Co widzisz?

—  Nic. Cukier nasiąka wodą i się rozpuszcza.

—  Ano właśnie — powiedział Galloway z naciskiem. Vanning spojrzał na niego w zadumie i odwrócił się do probówki. Kostka cukru powoli rozpuszczała się i znikała. Po chwili już jej nie było.

—  Powietrze i woda to zupełnie inne warunki fizyczne. W powietrzu kostka cukru może istnieć jako kostka cukru. W wodzie tylko jako roztwór. Ten jej róg, który sięga wody, podlega warunkom właściwym wodzie. Zmienia się więc w sensie fizycznym, choć nie w chemicznym. Resztę załatwia siła ciężkości.

—  Mów jaśniej.

—  Analogia jest wystarczająco jasna, ty głupku. Woda to jakby szczególne warunki panujące wewnątrz szafki. A cukier to stół. No i teraz: cukier wchłonął wodę i stopniowo ją przeniknął, siła ciężkości wciągnęła rozpuszczającą się kostkę do probówki. Rozumiesz?

—  Chyba tak. Stół wchłonął… wchłonął czynnik znajdujący się wewnątrz szafki, tak? Czynnik, który sprawił, że stół się skurczył.

—  In partis, nie in toto. Po kawałeczku. Możesz przecież wpakować ludzkie ciało do niewielkiego pojemnika z kwasem siarkowym, ale też po kawałku.

—  Och. — Vanning spojrzał spode łba na szafkę. — A czy możesz ten stół wyciągnąć z powrotem?

—  Sam to zrób. Po prostu wsadź tam rękę i go wyjmij.

—  Wsadzić tam rękę? Nie mam najmniejszej ochoty narazić jej na to, że się rozpuści!

—  Nie bój się. Ten proces nie jest natychmiastowy. Sam widziałeś. Zanim zmiana się zacznie, musi upłynąć kilka minut. Możesz sięgnąć do szafki bez obawy o jakiekolwiek przykre skutki, pod warunkiem że nie będziesz trzymał tam ręki dłużej niż jakąś minutę. Zaraz ci pokażę. — Galloway podniósł się leniwie, rozejrzał dokoła i wziął pustą butlę, a następnie włożył ją do szafki.

Zmiana rzeczywiście nie była natychmiastowa. Dokonywała się powoli — butla zmieniała kształt i wielkość po trochu, aż wreszcie przypominała zniekształcony sześcian wielkości mniej więcej kostki cukru. Galloway wyjął go i położył na podłodze. Sześcian zaczął rosnąć, aż na powrót przyjął postać butli.

—  A teraz stół. Uważaj.

Galloway wyjął niewielką piramidkę, która po chwili wróciła do swej pierwotnej postaci.

—  Widzisz? Założę się, że jakieś przedsiębiorstwo zajmujące się składowaniem wiele by za to dało. Można by tam pomieścić wszystkie meble z całego Brooklynu, ale byłby kłopot z wyjmowaniem poszczególnych rzeczy. Zmiany natury fizycznej, rozumiesz…

—  Trzeba by mieć plan — rzucił Vanning w roztargnieniu. — Sporządzić rysunek znajdujących się wewnątrz przedmiotów i je pooznaczać.

—  Umysł prawniczy — zauważył Galloway. — Napiłbym się czegoś. — Wrócił na kanapę i zamknął syfon w śmiertelnym uścisku.

—  Dam ci za tę szafkę sześć kredytów — zaproponował Vanning.

—  Jest twoja. Zresztą i tak zajmuje mi za dużo miejsca. Szkoda, że jej samej nie mogę włożyć do środka. — Uczony zaśmiał się swobodnie. — To zabawne.

—  Tak uważasz? — rzekł Vanning. — Proszę bardzo. — Wyjął z portfela kupony kredytowe. — Gdzie mam położyć forsę? —  Wsadź do Monstrum. Ono pełni funkcję mojego banku.

Dzięki.

—  No tak. Wiesz co, wyjaśnij mi trochę bliżej tę sztuczkę z kostką cukru. Bo to przecież nie sama siła ciężkości wciąga kostkę do probówki, prawda? Czy to przypadkiem nie woda przenika cukier…

—  Masz rację. Osmoza. Nie. Osmoza ma coś wspólnego z jajkami. Czy może to jest owulacja? Przewodnictwo, konwekcja, absorpcja! Szkoda, że nie studiowałem fizyki, znałbym wtedy właściwe słowa. A tak, jestem kompletny osioł. — Galloway pociągnął z syfonu.

—  Absorpcja. — Vanning spoglądał spode łba. — To nie tylko na tym polega, że cukier wchłania wodę. To… to… w tym szczególnym przypadku… stół jak gdyby nasiąkał warunkami panującymi wewnątrz szafki.

—  Jak gąbka albo bibuła.

—  Co, stół?

—  Ja — odparł zwięźle Galloway i pogrążył się w pełnej zadowolenia ciszy, przerywanej jedynie od czasu do czasu bulgotaniem, kiedy akurat wlewał sobie alkohol do przepitego gardła. Vanning westchnął i odwrócił się do szafki. Zanim ją uniósł w swoich muskularnych ramionach, starannie zamknął drzwi.

—  Idziesz? No to dobranoc. Wszystkiego dobrego… wszystkiego dobrego…

—  Dobranoc.

—  Wszystkiego dobrego! — zakończył Galloway z melancholijną rytmicznością, układając się do snu.

Vanning westchnął ponownie i wyszedł w nocny chłód. Na niebie lśniły gwiazdy, tylko na południu przyćmiewała je łuna Dolnego Manhattanu. Płonące białym światłem wieżowce tworzyły poszarpany wzór. Wielki neon podnosił zalety Vambuliny: „Vambulina cię ożywi”.

Śmigacz Vanninga stał przy krawężniku. Vanning załadował szafkę do środka i ruszył w stronę Hudson Floatway, najkrótszą drogę do śródmieścia. Przyszedł mu na myśl Poe.

Skradziony list ukrywany w ten sposób, że leżał na wierzchu, tyle że wielokrotnie składany i przeadresowywany, zmienił swój wygląd zewnętrzny. Rany! Cóż za wspaniały sejf byłby z tej szafki. Żaden złodziej by się nie włamał z tej prostej przyczyny, że nie byłaby zamknięta. Żaden złodziej nie miałby powodu się włamywać. Vanning mógłby napełnić sejf kuponami kredytowymi, które natychmiast stałyby się nierozpoznawalne. Idealna skrytka.

Ale na jakiej zasadzie ona, do diabła, działa?

Gallowaya nie było nawet co pytać. Galloway grał ze słuchu. Nie wiedział, że pierwiosnek rosnący nad brzegiem rzeki, zwykły pierwiosnek, to Primula vulgaris. Pojęcie sylogizmu dla niego nie istniało. Dochodził do wniosków bez pomocy przesłanek ogólnych i szczegółowych.

Vanning się zastanawiał. Dwa przedmioty nie mogą zajmować jednocześnie tej samej przestrzeni. A zatem w szafce istnieje jakaś inna przestrzeń…

Ale Vanning zgadywał. A przecież musiała być jakaś właściwa odpowiedź. Vanning jeszcze na nią nie wpadł.

Tymczasem jechał do śródmieścia, kierując swój śmigacz do biurowca, gdzie zajmował całe piętro. Wwiózł szafkę na górę windą towarową. Nie umieścił jej jednak w swoim prywatnym gabinecie. Byłaby to niepotrzebna ostentacja. Wstawił ją do magazynku­ i częściowo zasłonił szafą biurową. Po co pracownicy mieliby używać właśnie tej szafki. Vanning zrobił krok do tyłu i zaczął się zastanawiać. A może…

Rozległ się cichy dzwonek. Zamyślony nie usłyszał go w pierwszej chwili. Kiedy dzwonek przeniknął do jego świadomości, Vanning poszedł do gabinetu i wcisnął guzik wideofonu­. Szara, surowa, brodata twarz mecenasa Hattona wypełniła ekran.

—  Dzień dobry — powiedział Vanning.

Hatton skinął głową.

—  Usiłowałem pana złapać w domu. Ale nie zdołałem, więc dzwonię do biura.

—  Nie sądziłem, że zadzwoni pan teraz. Sprawa jest jutro. Czy nie uważa pan, że trochę za późno na dyskusję?

—  Ale Dugan i Synowie chcieli, żebym z panem porozmawiał. Odradzałem im to zresztą.

—  Hm?

Hatton ściągnął gęste, ciemne brwi.

—  Ja skarżę, jak pan wie. Jest bardzo dużo dowodów przeciwko MacIlsonowi.

—  Tak pan twierdzi, ale sprzeniewierzenie jest niesłychanie trudne do udowodnienia.

—  Czy ma pan jakieś zastrzeżenia przeciwko skopolaminie? —  Naturalnie — odparł Vanning. — Nie będzie pan stosował

wobec mojego klienta wykrywacza kłamstw!

—  To spowoduje uprzedzenie ze strony przysięgłych.

—  Ale to ze względów natury medycznej. Skopolamina działa fatalnie na MacIlsona. Mam na to zaświadczenie.

—  Fatalnie to właściwe słowo! — Ton Hattona zabrzmiał ostro. — Pański klient zdefraudował te obligacje i mogę to udowodnić.

—  Wartości dwudziestu pięciu tysięcy kredytów, tak? Duża strata dla Dugana i Synów. A co pan sądzi o hipotetycznej sprawie, którą przedstawiłem? Powiedzmy, że te dwadzieścia pięć tysięcy się znajdzie…

—  Czy to prywatna linia? Nie jesteśmy nagrywani?

—  Naturalnie. O, proszę, tu jest wyłącznik. — Vanning podniósł do góry sznur z metalową końcówką. — Ściśle sub rosa.

—  To dobrze — odrzekł mecenas Hatton. — Wobec tego mo­ gę panu swobodnie powiedzieć, że pan jesteś zwykły kanciarz.

—  Phi!

—  Stary kawał. Z taaaaką brodą. MacIlson zwędził pięć kawałków w obligacjach wymienialnych na kredyty. Rewidenci już to sprawdzają. A potem przychodzi do pana i pan go namawia, żeby wziął jeszcze dwadzieścia tysięcy i zaproponował, że je odda, ­jeśli Dugan i Synowie nie będą skarżyć. No i dzielicie się tymi pięcioma tysiącami. Co w nieruchomościach wcale nie jest tak mało.

—  Do niczego takiego się nie przyznaję.

—  Jasne, że nie. Nawet w rozmowie na linii prywatnej. Ale to się rozumie samo przez się. Tylko że numer jest stary i moi klienci nie zamierzają się z panem cackać, oddają sprawę do sądu.

—  Zadzwonił pan tylko po to, żeby mi to powiedzieć?

—  Nie, chcę po prostu wyjaśnić z panem kwestię przysięg­ łych. Czy zgadza się pan na użycie skopolaminy w stosunku do nich?

—  W porządku — odparł Vanning. Nie interesowali go przysięgli. Będzie wygrywał subtelności prawne. Z przysięgłymi poddanymi próbie skopolaminowej szanse są równe. To oszczędzi wiele dni, a może nawet tygodni sporów i szarpaniny.

—  Dobrze — mruknął Hatton. — Nie będzie co z pana zbierać. Vanning odpowiedział umiarkowanie ordynarnym przekleństwem i przerwał połączenie. Świadomość czekającej go pyskówki w sądzie wyparła z jego myśli szafkę działającą na zasadzie czwartego wymiaru i Vanning wyszedł z biura. Później…

Później będzie miał dość czasu, żeby dokładniej zbadać możliwości owego osobliwego schowka. Nie chciał sobie teraz zaprzątać głowy sprawami nieistotnymi. Poszedł do domu, kazał służącej przyrządzić mocnego drinka i padł na łóżko.

A nazajutrz wygrał sprawę. Stosując skomplikowane kruczki prawne i wykorzystując niejasne precedensy. Swój wywód oparł na tym, że obligacje nie zostały wymienione na kredyty rządowe. Zawiłe wykresy ekonomiczne udowodniły to za Vanninga. Wymiana nawet pięciu tysięcy kredytów spowodowałaby falowanie krzywej wykresu, a nic takiego nie nastąpiło. Eksperci Vanninga wdali się w niesamowite wprost szczegóły.

Aby udowodnić winę, trzeba byłoby pokazać albo w sensie dosłownym, albo w drodze wnioskowania, że obligacje istniały od dwudziestego grudnia, a więc od daty ostatniej kontroli. Jako precedens posłużyła sprawa Donovan kontra Jones.

Hatton zerwał się z miejsca.

—  Wysoki Sądzie, Jones przyznał się później do defraudacji! —  Co nie ma żadnego wpływu na pierwotną decyzję — odparował gładko Vanning. — Prawo nie działa wstecz. Nie było dowodów.

—  Proszę obronę o kontynuowanie.

Obrona kontynuowała, wznosząc wspaniale skomplikowany gmach kazuistycznej logiki.

Hatton szalał.

—  Wysoki Sądzie, ja…

—  ­Jeśli mój czcigodny przeciwnik przedstawi choćby jedną obligację, dosłownie jedną spośród wyżej wspomnianych, poddaję się.

Przewodniczący składu sędziowskiego miał ironiczną minę. —  Istotnie, jeśli­ taki dowód zostanie przedstawiony, oskarżony znajdzie się w więzieniu natychmiast po ogłoszeniu wyroku. Pan o tym dobrze wie, panie Vanning. Proszę kontynuować.

—  Chętnie. A więc według mojej koncepcji owe obligacje nigdy nie istniały. Stanowiły wynik błędu w liczeniu.

—  Błąd w obliczeniach dokonywanych kalkulatorem Pedersona?

—  Takie błędy się zdarzają, jak zaraz udowodnię. Chciałbym wezwać następnego świadka obrony.

Świadek, obliczeniowiec, nieprowokowany pytaniami wyjaśnił, jak to kalkulator Pedersona może się mylić. Podawał przykłady.

Hatton złapał go na jednym z nich.

—  Protestuję, Wysoki Sądzie. W Rodezji, jak wszyscy wiedzą, zlokalizowano obiekty ważnej dziedziny przemysłu o charakterze eksperymentalnym. Świadek nie sprecyzował, o jaką produkcję chodzi w tej konkretnej fabryce. Czy przypadkiem nie dlatego, że Zjednoczone Zakłady Hendersona zajmują się głównie rudami radioaktywnymi?

—  Świadek jest proszony o udzielenie odpowiedzi.

—  Nie mogę. W moich dokumentach nie ma takiej informacji.

—  Dość znaczna luka — warknął Hatton. — Radioaktywność uszkadza delikatny mechanizm kalkulatora Pedersona. Ale w biurach firmy Dugan i Synowie nie ma ani radu, ani produktów jego rozkładu.

Wstał Vanning.

—  Chciałbym zapytać, czy biura te były ostatnio okadzane.

—  Były. To wymóg prawny.

—  Użyto pewnego typu gazowego chloru.

—  Tak.

—  Chciałbym wezwać mojego następnego świadka. Następny świadek, fizyk, a zarazem pracownik Instytutu

Ultraradowego, wyjaśnił, że promieniowanie gamma wpływa silnie na chlor, powodując jonizację. Żywe organizmy mogą asymilować produkty rozkładu radu i dalej je przekazywać. Niektórzy klienci firmy Dugan i Synowie byli poddani promieniowaniu radioaktywnemu…

—  To śmieszne, Wysoki Sądzie! Czyste spekulacje… Vanning robił wrażenie urażonego.

—  Powołuję się na casus Dangerfield kontra Austro Products, Kalifornia, rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci. Przepis stanowi, że wątpliwości tłumaczy się na korzyść oskarżonego. Ja zmierzam po prostu do tego, że kalkulator Pedersona, którym liczono obligacje, mógł być wadliwy. Jeśli­ tak było rzeczywiście, to obligacje nie istniały, a zatem mój klient jest niewinny.

—  Proszę kontynuować — powiedział sędzia, żałując, że nie jest Jeffreysem i nie może posłać całej tej cholernej bandy na szafot. Prawoznawstwo powinno się opierać na prawie, zamiast stanowić trójwymiarową grę w szachy. Ale jest to oczywiście naturalna konsekwencja zawiłości politycznych i ekonomicznych nowoczesnej cywilizacji. Już wtedy było wiadomo, że Vanning wygra sprawę.

No i wygrał. Przysięgli byli zmuszeni uznać racje obrony. W ostatnim desperackim zrywie Hatton zgłosił wniosek formalny i zażądał skopolaminy, ale jego wniosek został oddalony. Vanning mrugnął do swego przeciwnika i zamknął teczkę.

I na tym się skończyło.

Wrócił do swojego biura. O szesnastej trzydzieści zaczęły się kłopoty. Ledwie sekretarka zdążyła zapowiedzieć niejakiego pana MacIlsona, została odepchnięta przez szczupłego, ciemnego mężczyznę w średnim wieku taszczącego gigantycznych rozmiarów zamszową walizkę.

—  Vanning, musiałem się z tobą zobaczyć!

Wzrok adwokata spochmurniał. Wstał zza biurka i skinieniem głowy odprawił sekretarkę. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, zapytał obcesowo:

—  Co ty tu robisz? Powiedziałem ci, żebyś trzymał się ode mnie z daleka. Co masz w tej walizie?

—  Obligacje — wyjaśnił MacIlson niepewnym głosem. — Coś nie wyszło…

—  Ty idioto! Żeby przynosić tutaj te obligacje! — Jednym skokiem Vanning znalazł się przy drzwiach, które starannie zamknął na klucz. — Czy nie rozumiesz, że jak tylko Hatton położy na nich łapę, natychmiast znajdziesz się z powrotem za kratkami? A mnie odbiorą prawo wykonywania zawodu?! Wynoś się z tym w tej chwili!

—  Ale wysłuchaj mnie, dobrze? Poszedłem z tymi obligacjami do Zjednoczenia Finansowego, tak jak mi powiedziałeś, ale… ale tam już czekał na mnie policjant. Na szczęście w porę go zauważyłem. Gdyby mnie złapał…

Vanning westchnął głęboko.

—  Miałeś przecież zostawić te obligacje na dwa miesiące w skrytce na stacji kolei podziemnej.

MacIlson wyciągnął z kieszeni biuletyn.

—  Ale rząd ogłosił zamrożenie akcji rudowych i obligacji. W ciągu tygodnia sprawa wejdzie w życie. Nie mogłem w tej sytuacji czekać, pieniądze byłyby zamrożone nie wiadomo na jak długo.

—  Pokaż no ten biuletyn. — Vanning przyjrzał mu się i zaklął cicho. — Skąd to wziąłeś?

—  Kupiłem od chłopaka przed więzieniem. Chciałem sprawdzić bieżące notowania rudy.

—  Mhm, rozumiem. A nie przyszło ci do głowy, że ten biuletyn może być sfałszowany?

MacIlsonowi opadła szczęka.

—  Sfałszowany?

—  Właśnie. Hatton się domyślił, że chcę cię wyciągnąć z pudła, i miał to w pogotowiu. A ty kupiłeś ten numer. Dostarczyłeś policji dowodów, a mnie postawiłeś w fatalnej sytuacji.

—  A… ale…

Vanning się skrzywił.

—  A jak sądzisz, dlaczego widziałeś tego glinę w Zjednoczeniu Finansowym? Przecież mogli cię capnąć w każdej chwili. Ale oni woleli wystraszyć cię na tyle, żebyś przyszedł do mnie, bo wtedy upieką dwie pieczenie na jednym ogniu! Dla ciebie paka, a ja się mogę pożegnać z prawem wykonywania zawodu. Cholera!

MacIlson oblizał usta.

—  Nie mógłbym wyjść tylnymi drzwiami?

—  Przez kordon policji, który tam niewątpliwie czeka? Bzdura! Nie bądź większym durniem, niż musisz!

—  A czy… a czy ty nie możesz tego schować?

—  Niby gdzie? Przecież prześwietlą moje biuro promieniami rentgena. Nie, ja po prostu… — Vanning urwał. — Hmmm, ukryć je, mówisz… u k r y ć… — Odwrócił się na pięcie do dyktografu.

—  Panno Horton? Mam ważną konferencję. Proszę mi nie przeszkadzać pod żadnym pozorem. Gdyby ktokolwiek wręczył pani nakaz rewizji, proszę zażądać potwierdzenia przez centralę. Jasne? Okej.

W MacIlsona wstąpiła nadzieja. —  Czy… wszystko w porządku?

—  Och, zamknij się! — warknął Vanning. — Zaczekaj tu na mnie, zaraz wracam. — Ruszył ku bocznym drzwiom i zniknął. W zdumiewająco krótkim czasie wrócił, taszcząc metalową szafkę. — Pomóż mi… uff… tu, w tym kącie. A teraz się wynoś.

—  Ale…

—  Spływaj — polecił Vanning. — Sam wiem, co mam robić. Nic nie mów. Aresztują cię, ale bez dowodów nie mogą cię trzymać. Przyjdź, jak tylko cię wypuszczą.

Pchnął MacIlsona w kierunku drzwi, otworzył je i wyrzucił gościa. Wrócił do szafki i zajrzał do środka. Była pusta. Z całą pewnością.

Zamszowa walizka…

Dysząc ciężko, Vanning wcisnął ją do szafki. Zajęło mu to trochę czasu, ponieważ waliza była od niej większa. W końcu jednak odetchnął, widząc, jak się kurczy i zmienia kształt, aż wreszcie, mała i zdeformowana, zaczyna przypominać wydłużone jajko w kolorze miedzianej centówki.

—  Fiu, fiu! — zagwizdał, a następnie przysunął się i przyjrzał bliżej.

Wewnątrz szafki coś się poruszyło. Zobaczył groteskowe stworzenie, nie wyższe niż na cztery cale. Było to coś zdumiewającego — składało się z samych sześcianów i kątów, było jaskrawozielone i najwyraźniej żywe.

Ktoś zapukał do drzwi.

Maleńkie stworzenie męczyło się nad miedzianym jajkiem. Jak mrówka usiłowało je unieść i przemieścić. Vanninga zatkało; sięgnął do szafki. Stworzenie czwartego wymiaru zrobiło unik. Ale nie dość szybko. Vanning opuścił dłoń i poczuł w niej szamotaninę. Zacisnął pięść.

Ruch zamarł. Vanning wypuścił martwe stworzenie i pospiesznie wyjął rękę.

Drzwi drżały pod ciosami pięści.

Zamknął szafkę i zawołał:

—  Chwileczkę!

—  Wyłamujcie — ktoś polecił.

Ale nie było takiej potrzeby. Vanning przybrał bolesny uśmiech i otworzył drzwi. Wszedł Hatton w towarzystwie policjantów.

—  Mamy MacIlsona — oświadczył.

—  Och? Dlaczego?

Zamiast odpowiedzi Hatton dał znak ręką. Policjanci zaczęli przeszukiwać pokój. Vanning wzruszył ramionami.

—  Chyba się zanadto pospieszyliście — powiedział. — Włamanie i najście…

—  Mamy nakaz.

—  Pod jakim zarzutem?

—  Chodzi oczywiście o obligacje. — Głos Hattona był znużony. — Nie wiem, gdzie pan ukrył tę walizkę, ale ją znajdziemy.

—  Jaką walizkę? — chciał koniecznie wiedzieć Vanning.

—  Tę, którą miał MacIlson, kiedy tu wchodził. Tę samą, której nie miał, wychodząc.

—  Zabawa skończona — rzekł smutno Vanning. — Poddaję się.

—  Hę?

—  A ­jeśli wam powiem, co zrobiłem z walizką, przemówicie za mną?

—  No… jasne. A gdzie…

—  Zjadłem ją — rzekł Vanning i położył się na kanapie, jakby szykował się do drzemki.

Hatton posłał mu przeciągłe, pełne nienawiści spojrzenie. Policjanci zaczęli przeszukanie. Przechodząc obok szafki, rzucili okiem do środka. Promienie rentgena nie ujawniły niczego w ścianach, podłodze, suficie ani w meblach. Pozostałe pomieszczenia biurowe zostały również przeszukane. Vanning przyklaskiwał żmudnemu zajęciu.

Wreszcie Hatton się poddał. Wyczerpał wszystkie możliwości.

—  Jutro składam doniesienie — obiecał mu Vanning. — A co do MacIlsona, skorzystam z zasady habeas corpus.

—  Idź do diabła — burknął Hatton.

—  A teraz do widzenia panom.

Vanning zaczekał, aż nieproszeni goście się wyniosą. A następnie chichocząc z cicha, podszedł do szafki i otworzył ją.

Jajko koloru miedzianego zniknęło. Vanning macał w środku, ale bezskutecznie.

Doniosłość tego faktu początkowo do niego nie dotarła. Obrócił szafkę frontem do okna i zajrzał ponownie, z tym samym skutkiem. Szafka była pusta.

Dwadzieścia pięć tysięcy kredytów w obligacjach rudowych przepadło.

Na Vanninga uderzyły siódme poty. Złapał szafkę i zaczął nią potrząsać. Ale to nie pomogło. Przeniósł ją w przeciwległy kąt pokoju, a sam wrócił na poprzednie miejsce i ze żmudną drobiazgowością zaczął oglądać podłogę.

—  Chol…

Czyżby Hatton?

To niemożliwe. Vanning nie spuścił szafki z oka ani na moment, aż do chwili wyjścia policji. Jeden z policjantów otworzył drzwi, zajrzał do środka i zamknął je z powrotem. Od tamtej pory szafka była cały czas zamknięta.

Obligacje zniknęły.

Tak samo jak dziwne stworzenie, które Vanning zgniótł w dłoni. A wszystko to razem znaczyło, że… że co?

Vanning podszedł do szafki i starannie ją zamknął. A następnie otworzył, nie oczekując jednak, że miedziane jajko się pojawi.

I słusznie, nie pojawiło się.

Vanning połączył się przez wideofon z Gallowayem.

—  Co tam, he? Och. Czego chcesz? — Na ekranie ukazała się wychudzona twarz uczonego, jeszcze mizerniejsza z powodu zmęczenia. — Mam kaca, a nie mogę używać tiaminy, jestem uczulony. No, jak przebiegła twoja sprawa?

—  Posłuchaj — rzekł Vanning nagląco. — Włożyłem coś do tej twojej cholernej szafki i straciłem.

—  Szafkę? Zabawne.

—  Nie. To, co do niej włożyłem… walizkę.

Galloway w zamyśleniu pokręcił głową.

—  Nigdy nie wiadomo, no nie? Pamiętam, jak kiedyś zrobiłem…

—  Do diabła z tym. Muszę odzyskać walizkę! —  Pamiątka rodzinna? — zapytał Galloway. —  Nie. Tam były pieniądze.

—  Nie uważasz, że to trochę lekkomyślne z twojej strony? Od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego żaden bank nie splajtował. Nigdy nie przypuszczałem, Vanning, że jesteś skąpcem. Chciałeś mieć stale forsę przy sobie, żebyś ją mógł pieścić swoimi chciwymi łapskami, co?

—  Jesteś pijany.

—  Usiłuję być — sprostował Galloway. — Niestety z wiekiem nabawiłem się straszliwej odporności na alkohol. Okropnie dużo czasu mi to teraz zabiera. Przez twój telefon jestem dwa i pół drinka do tyłu. Muszę sobie koniecznie sprawić przedłużacz do organów, żebym mógł jednocześnie rozmawiać i pić.

Vanning nie przestawał bełkotać w słuchawkę:

—  Moja walizka! Co się z nią stało? Muszę ją odzyskać.

—  No cóż, ja jej nie mam.

—  Nie możesz wykombinować, gdzie ona jest?

—  Nie mam pojęcia. Podaj mi szczegóły. Zobaczę, co się da zrobić.

Vanning zastosował się do polecenia, korygując z lekka swoją relację, na ile kazała mu ostrożność.

—  Okej — rzucił na koniec Galloway dość niechętnie. — Nienawidzę wysnuwania teorii, ale wyjątkowo… moja diagnoza będzie cię kosztowała pięćdziesiąt kredytów.

—  Co takiego? Posłuchaj…

—  Pięćdziesiąt kredytów — powtórzył Galloway nieustępliwie. — Albo nie będzie diagnozy.

—  A skąd mogę wiedzieć, że dzięki niej odzyskam walizkę? —  Trzeba się liczyć z tym, że mi się nie uda. Choć jednocześnie jest szansa… Muszę iść do Mechanistry i skorzystać z ich maszyn. A oni sobie słono liczą. Ale potrzebne mi będą kalkulatory o mocy czterdziestu mózgów.

—  Okej, okej — mruknął Vanning. — Idź do nich. Zależy mi na tej walizce jak diabli.

—  Interesuje mnie ten robak, którego rozgniotłeś. Mówiąc szczerze, to jedyny powód, dla którego w ogóle zajmuję się twoją sprawą. Życie w czwartym wymiarze… — ciągnął Galloway, mrucząc pod nosem. Jego twarz zniknęła z ekranu.

Po chwili Vanning przerwał połączenie.

Jeszcze raz przeszukał szafkę, ale niczego nie znalazł. Zamszowa walizka musiała się jakoś ulotnić. Niech to diabli!

Dumając nad swymi kłopotami, Vanning włożył płaszcz i poszedł do Manhattan Roof na zakrapianą winem kolację. Było mu siebie żal.

Nazajutrz jego rozczulenie nad sobą jeszcze wzrosło. Próbował się skontaktować z Gallowayem, ale nikt się tam nie zgłaszał, więc po prostu zabijał czas. Około południa wpadł MacIlson. Był roztrzęsiony.

—  Nie spieszyło ci się specjalnie z wyciąganiem mnie z pudła — rzucił na wstępie. — No i co dalej? Masz coś do picia?

—  Po co ci picie — mruknął Vanning. — Sądząc z tego, jak wyglądasz, już się napiłeś. Jedź na Florydę i czekaj, aż się to wszystko przewali.

—  Mam dosyć czekania. Jadę do Ameryki Południowej. Potrzebuję forsy.

—  Poczekaj, aż będzie można zrealizować obligacje.

—  Biorę je. Połowę. Tak jak się umawialiśmy.

Vanning zmrużył oczy.

—  I wleziesz prosto w łapy policji. Jak dwa i dwa cztery.

MacIlson był wyraźnie nieswój.

—  Przyznaję, że popełniłem głupi błąd. Ale tym razem nie… tym razem będę mądrzejszy.

—  To znaczy zaczekasz.

—  W helikopterze na dachu czeka mój przyjaciel. Podrzucę mu obligacje, a potem spokojnie sobie wyjdę. Policja nic przy mnie nie znajdzie.

—  Powiedziałem: nie — powtórzył Vanning. — Sprawa jest zbyt ryzykowna.

—  Ryzykowna jest teraz. Jeżeli znajdą obligacje… —  Nie znajdą.

—  Gdzie je schowałeś?

—  To moja sprawa.

MacIlson rzucił nerwowe spojrzenie spode łba.

—  Być może. Ale są w tym budynku. Nie mogłeś ich stąd nigdzie przeszwarcować wczoraj, przed przyjściem glin. Nie kuś losu. Szukali rentgenem?

—  Mhm.

—  Słyszałem, że Hatton z całą bandą ekspertów bada plany budynku. Znajdzie twój sejf. Ja w każdym razie stąd znikam, zanim do tego dojdzie.

Vanning machnął ręką.

—  Jesteś histeryk. Przecież cię wyciągnąłem, prawda? Mimo że mało nie spieprzyłeś całej sprawy.

—  To prawda — przyznał MacIlson, skubiąc nerwowo wargę. — Ale ja… — Zaczął obgryzać paznokieć. — Cholera, przecież ja siedzę na kraterze wulkanu i pod tyłkiem mam jeszcze gniazdo termitów. Nie będę tu sterczał i czekał, aż znajdą obligacje!

A od Ameryki Południowej, dokąd się teraz wybieram, nie mo­ gą chyba zażądać ekstradycji.

—  Musisz czekać — powtórzył stanowczo Vanning. — To twoja jedyna szansa.

Nagle w ręku MacIlsona pojawiła się spluwa.

—  Dawaj połowę obligacji. I to już. Ani trochę ci nie wierzę.

Myślisz, że będziesz mnie zwodził w nieskończoność? No, do

cholery, dajesz forsę czy nie?!

—  Nie — odparł Vanning.

—  Ja nie żartuję.

—  Wiem, że nie żartujesz. Ale ja nie mam tych obligacji. —  Jak to nie masz?

—  Słyszałeś kiedyś o możliwościach, jakie stwarza czwarty wymiar? — zapytał Vanning, nie spuszczając z MacIlsona czujnego spojrzenia. — Schowałem walizkę do specjalnego sejfu. Ale nie mogę go otworzyć przed upływem określonej liczby godzin.

—  Mhm… — zadumał się MacIlson. — A kiedy… —  Jutro.

—  W porządku. To znaczy, że wtedy będziesz miał dla mnie te obligacje, tak?

—  Jeżeli przy tym obstajesz. Ale radziłbym ci zmienić zdanie. Byłoby to dla ciebie bezpieczniejsze.

MacIlson nie odpowiedział, tylko wychodząc, uśmiechnął się do niego przez ramię. Vanning dłuższy czas siedział bez ruchu. Był przestraszony nie na żarty. Problem polegał na tym, że MacIlson był typem skłonnym do stanów maniakalnodepresyjnych. Mógł rzeczywiście zabić. W tej chwili był w silnym stresie — ścigano go i nie miał nic do stracenia. No cóż… należałoby przedsięwziąć środki ostrożności.

Vanning raz jeszcze zadzwonił do Gallowaya, ale i tym razem nikt się nie odezwał. Nagrał wiadomość na automatyczną sekretarkę i znów ostrożnie zajrzał do szafki. Była pusta, rozpaczliwie pusta.

Wieczorem Vanning odwiedził Gallowaya w jego laboratorium. Uczony robił wrażenie pijanego i zmęczonego. Machnął niedbale ręką w kierunku stołu zasłanego skrawkami papieru.

—  Ale mi zabiłeś klina! Gdybym znał zasady działania tego urządzenia, tobym się bał go dotknąć. Siadaj. I napij się. Masz te pięćdziesiąt kredytów?

Vanning w milczeniu wręczył Gallowayowi kupony. Ten wsunął je do Monstrum.

—  Dobrze. A teraz… — Usadowił się na kanapie. — Zabieramy się do rozwiązywania zagadki za pięćdziesiąt kredytów.
—  Mogę odzyskać walizkę?

—  Nie — odparł stanowczo Galloway. — A przynajmniej ja nie widzę takiej możliwości. Ona się znajduje w innym fragmencie czasoprzestrzeni.

—  Ale co to znaczy?

—  To znaczy, że ta szafka działa trochę jak teleskop, tyle że nie wyłącznie w sferze wizualnej. Stanowi coś w rodzaju okna. Możesz przez nie sięgnąć albo wyjrzeć. Jest to przejście do teraz plus x.

Vanning spojrzał spode łba.

—  Do tej pory nic takiego nie mówiłeś.

—  Wszystko, co do tej pory na ten temat wiem, to tylko teoria, i obawiam się, że nic więcej nie będzie. Posłuchaj: na początku się myliłem. Przedmioty wkładane do szafki nie pojawiały się w innej przestrzeni, ponieważ musiałaby istnieć stała przestrzenna. To znaczy, że wcale by się nie zmniejszały. Rozmiar to rozmiar. Fakt przeniesienia sześcianu o boku jednego cala na Marsa nie zmniejszyłby go ani nie powiększył.

—  A co z gęstością środowiska? Czy przedmiot nie uległby zmiażdżeniu?

—  Jasne, i pozostałby zmiażdżony. Po wyjęciu z szafki nie powróciłby do swojego poprzedniego rozmiaru ani kształtu, dlatego że x plus y nigdy nie równa się xy. Ale x razy y…

—  Równa się co?

—  I tu jest właśnie pies pogrzebany. — Galloway rozpoczął wykład: — Rzeczy, które wkładaliśmy do szafki, wędrowały w czas. Ich prędkość czasowa nie ulegała zmianie, czego nie można powiedzieć o warunkach przestrzennych. Dwa przedmioty nie mogą znajdować się jednocześnie w tym samym miejscu. Ergo twoja walizka została wysłana w inny czas: teraz plus x. Nie mam jednak zielonego pojęcia, co oznacza w tym wypadku x, chociaż podejrzewam, że kilka milionów lat.

Vanning był oszołomiony.

—  To znaczy, że walizka jest w przyszłości odległej o milion lat?

—  Nie wiem, jak daleko, ale przypuszczam, że bardzo. Brak mi danych do rozwiązania tego równania. Wnioskowałem głównie przez indukcję, ale wyniki są zwariowane jak diabli. Einstein byłby zachwycony. Moja teoria pokazuje, że wszechświat jednocześnie kurczy się i rozciąga.

—  Co to ma wspólnego…

—  Ruch jest względny — ciągnął nieubłaganie Galloway. — To zasada podstawowa. Oczywiście, że wszechświat się rozciąga, rozchodzi się jak gaz, ale jednocześnie jego części składowe się kurczą. To znaczy one nie rosną, dosłownie rzecz biorąc, rozumiesz, w każdym razie nie słońca ani atomy. One po prostu się oddalają od punktu centralnego. Pędzą we wszystkich możliwych kierunkach… zaraz… o czym to ja mówiłem? Aha, po prostu kurczy się wszechświat jako jednostka.

—  No to się kurczy. Ale gdzie jest moja walizka?

—  Mówiłem ci już. W przyszłości. Doszedłem do tego w drodze rozumowania indukcyjnego. Jest to cudownie proste i logiczne. I zupełnie niemożliwe do udowodnienia. Sto, tysiąc, milion lat temu Ziemia, tak jak i wszechświat, była większa niż teraz. I dalej się kurczy. Kiedyś, w przyszłości, będzie o połowę mniejsza. Tyle że my tego nie zauważymy, ponieważ i wszechświat będzie proporcjonalnie mniejszy. — Galloway sennie ciągnął dalej: — Włożyliśmy do szafki stół, który wyłonił się w przyszłości. Bo ta szafka, jak ci już mówiłem, to jest jak gdyby okno prowadzące do innego czasu. I na stół oddziałały warunki typowe dla tego czasu. Stół skurczył się po tym, jak daliśmy mu kilka sekund na wchłonięcie entropii, a może zresztą czegoś tam innego. Czy ja miałem na myśli entropię? Allah jeden wie. No trudno.

—  Zamienił się w piramidę.

—  Bo pewnie towarzyszy temu procesowi również geometryczne zniekształcanie. A może to po prostu złudzenie optyczne. Może nie potrafimy odpowiednio nastawić wzroku. Wątpię, czy tak naprawdę w przyszłości rzeczy będą wyglądały inaczej, poza tym, że będą mniejsze, ale my korzystamy teraz z okna w czwarty wymiar. Zakrzywienie czasu. To tak, jak byśmy patrzyli przez pryzmat. Zmiana wielkości jest rzeczywista, ale kształt i kolor wydają się inne jedynie naszym oczom patrzącym przez pryzmat czwartego wymiaru.

—  Czyli że moja walizka znajduje się w przyszłości, tak? Ale dlaczego zniknęła z szafki?

—  A co z tym stworzonkiem, które zgniotłeś? Może miało kumpli? Mogli być niewidzialni, poza bardzo wąskim… jak je tam nazwać… polem widzenia. Pomyśl: kiedyś w przyszłości, za sto, tysiąc czy za milion lat, walizka zjawia się ni z tego, ni z owego nie wiadomo skąd. Jeden z naszych potomków przeprowadza dochodzenie, a ty go nagle zabijasz. Przychodzą jego kumple i zabierają walizkę. Wynoszą ją poza obręb szafki. Jeśli­ chodzi o przestrzeń, walizka może być gdziekolwiek, natomiast element czasu jest wielkością nieznaną. Teraz plus x. Na tym właśnie polega działanie tego sejfu. No i co ty na to?

— Do diabła! — wybuchnął Vanning. — To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Czyli mam tę walizkę spisać na straty?

—  Mhm. Chyba że sam chcesz się tam po nią wgramolić. Ale Bóg jeden wie, gdzie byś się znalazł. W ciągu kilku tysięcy lat proporcje składników powietrza prawdopodobnie by się zmieniły. A może nastąpiłyby też inne zmiany.

—  Nie jestem taki głupi.

No i proszę. Obligacje zginęły bez nadziei na to, że się odnajdą. Vanning byłby się nawet pogodził ze stratą, gdyby miał pewność, że ubezpieczenie nie wpadnie w ręce policji, ale pozostawał jeszcze problem MacIlsona, zwłaszcza po tym, jak kula drasnęła okno z glasolexu w biurze Vanninga. Spotkanie z MacIlsonem nie przyniosło pomyślnego rezultatu, ponieważ defraudant był przekonany, że Vanning chce go nabrać. Kiedy adwokat wyrzucał go na siłę, miotał przekleństwa i groźby: pójdzie na policję, przyzna się…

A niech idzie. Nie ma żadnego dowodu. Niech go wszyscy diabli. Dla pewności jednak Vanning postanowił wsadzić swojego byłego klienta do pudła.

Nic z tego nie wyszło. MacIlson dał w zęby facetowi, który przyniósł wezwanie na policję, i uciekł. A teraz, podejrzewał Vanning, czaił się gdzieś po kątach uzbrojony i gotów go stuknąć. Jak to bywa z typami skłonnymi do stanów maniakalnodepresyjnych.

Vanning zażądał dwóch tajniaków do ochrony, z czego czerpał złośliwą satysfakcję. Wobec zagrożenia życia miał do tego prawo. Do chwili, kiedy MacIlsona unieszkodliwią, Vanning będzie korzystał z ochrony. A już on zadbał o to, żeby tę ochronę stanowili dwaj najtężsi goryle z całej manhattańskiej policji. Przy okazji stwierdził, że polecono im węszyć w sprawie zamszowej walizki. Vanning zadzwonił do Hattona i uśmiechnął się do ekranu.

—  No co, jakieś sukcesy?

—  Co pan ma na myśli?

—  Moich goryli. A pańskich kapusiów. Nie znajdą obligacji, Hatton. Lepiej niech ich pan odwoła. Czy dwa zadania naraz to nie za dużo dla tych biedaków?

—  Wystarczy, że wywiążą się z jednego. Że znajdą dowód rzeczowy. A jeżeli MacIlson rozwali panu łeb, nie zmartwię się specjalnie.

—  Zobaczymy się w sądzie — oświadczył Vanning. — Pan oskarża Watsona, tak?

—  Tak. A pan rezygnuje ze skopolaminy, tak?

—  W stosunku do przysięgłych? Jasne. Mam sprawę wygraną. —  Tak się panu tylko wydaje — rzekł Hatton i się wyłączył. Vanning, chichocząc, włożył płaszcz, wziął swoich goryli i udał się do sądu. Nie było ani śladu MacIlsona…

Sprawę wygrał, tak jak się spodziewał. Wrócił do biura i wysłuchał kilku nieistotnych informacji, które miała mu do zakomunikowania dziewczyna obsługująca centralkę. Kiedy otworzył drzwi gabinetu, w kącie pokoju na dywanie zobaczył zamszową walizkę.

Zatrzymał się oniemiały z ręką na klamce. Za sobą słyszał ciężkie kroki facetów z obstawy. Powiedział przez ramię „chwileczkę” i zatrzasnął za sobą drzwi. Doleciał go jeszcze koniec zdumionego pytania.

Walizka. Miał ją przed sobą niewątpliwie. Tak jak niewątpliwie za sobą miał dwóch tajniaków, którzy po krótkiej naradzie zaczęli walić w drzwi, usiłując je wyłamać.

Vanning zzieleniał. Zrobił niepewny krok do przodu i zobaczył szafkę w kącie, w którym ją wtedy postawił. Idealna skrytka…

Otóż to. ­Jeśli włoży tam walizkę, stanie się ona nierozpoznawalna. Nawet gdyby znów miała zniknąć, to nieważne. Ważne, żeby się pozbyć, i to natychmiast, dowodu obciążającego.

Drzwi zatrzęsły się w zawiasach. Vanning podbiegł chyłkiem do walizki i podniósł ją. Kątem oka zobaczył ruch. W powietrzu nad nim pojawiła się ręka. Była to ręka olbrzyma z nieskalanie białym mankietem, który rozpływał się gdzieś w powietrzu. Ogromne palce sięgały w dół…

Vanning wrzasnął i odskoczył. Ale nie był dość szybki. Ręka dosięgła go i Vanning zaczął się wić bezsilnie w dłoni, która następnie zamknęła się w pięść. Kiedy pięść się otworzyła, wypadło z niej to, co pozostało ze zmiażdżonego Vanninga.

Ręka cofnęła się w nicość. Wyważone drzwi wpadły do środka i dwaj tajniacy, potykając się o nie, wtargnęli do pokoju.

Wkrótce potem przyszedł Hatton ze swoimi ludźmi. Niewiele zresztą mogli zrobić poza posprzątaniem. Zamszowa walizka zawierająca dwadzieścia pięć tysięcy kredytów w obligacjach została wyniesiona w bezpieczniejsze miejsce. Ciało Vanninga pozbierano nie bez trudności i odstawiono do kostnicy. Fotografowie błyskali fleszami. Eksperci od daktyloskopii rozsypywali proszek, ludzie od rentgena uwijali się ze swoim sprzętem. Wszystko zostało załatwione szybko i sprawnie — w ciągu godziny biuro było puste i zapieczętowane.

Tak więc nie było świadków pojawienia się gigantycznej ręki, która wyłoniła się znikąd, pomacała dokoła, jakby czegoś szukała, i po chwili znikła…

Jedyną osobą, która mogłaby rzucić na tę sprawę pewne światło,­ był Galloway, ale jego uwagi, wypowiadane w samotności laboratorium, były skierowane do Monstrum.

—  Aha, to dlatego ten stół laboratoryjny zmaterializował się tu wczoraj na kilka minut. Hmmm… Teraz plus x równa się mniej więcej tydzień. Dlaczegóż by nie? Wszystko jest względne. Nigdy nie przypuszczałem, że wszechświat kurczy się w tak szybkim tempie! — Wyciągnął się wygodnie na kanapie i wstrzyknął sobie do ust podwójne martini. — Tak, to jest to — mruknął po chwili. — Phi! Vanning to chyba jedyny facet na świecie, który znalazł się w połowie przyszłego tygodnia i… się zabił! Chyba się zaleję.

I się zalał.

przełożyła Zofia Uhrynowska Hanasz


Autor: Henry Kuttner
Dodano: 2025-03-05 15:43:53
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Idealna skrytka


 Wywiad z Nealem Shustermanem

 Plaża skamielin

 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

Recenzje

Scalzi, John - "Początkujący złoczyńca"


 Scalzi, John - "Towarzystwo Ochrony Kaiju"

 Niziołek, Olga - "Dzieci jednej Pajęczycy"

 Tolkien, J.R.R. - "Bitwa pod Maldon"

 Corey, James S.A. - "Łaska bogów"

 Butler, Octavia E. - "Przypowieść o siewcy"

 Kristoff, Jay - "Cesarstwo potępionych"

 Dick, Philip K. - "Teraz czekaj na zeszły rok"

Fragmenty

 Collins, Suzanne - "Wschód słońca w dniu dożynek"

 Kres, Feliks W. - "Strażniczka istnień"

 Kres, Feliks W. - "Klejnot i wachlarz"

 Kres, Feliks W. - "Piekło i szpada"

 VanderMeer, Jeff - "Anihilacja"

 Moorcock, Michael - "... i ujrzeli człowieka"

 Moorcock, Michael - "Wieczny wojownik. Tom 2"

 Tchaikovsky, Adrian - "Dzieci czasu"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2025 nast.pl     RSS      RSS