Część pierwsza
Czerwona kareta
I
Domy Reus – tak nazywano tajemnicze i dziwne miejsce leżące przy Szlaku Krzyża Świętego. Szlakiem Krzyża przed wiekami wyruszyli chrześcijańscy rycerze, by pogańskim ludom na wschodzie zanieść światło wiary. Nikt nie wie na pewno, co znaleźli w miejscu znanym jako Domy Reus. Krążą opowieści, że stała tam wioska, której mieszkańcy wiedli żywot niesłychanie plugawy, obcując cieleśnie z własnymi córkami i matkami. Ale równie często mówi się o żeńskim klasztorze – mniszki miały sprzedawać swe ciała podróżnym bądź też mordować ich; nie wiadomo, co było bliższe prawdy. Poszukawszy, można by pewnie znaleźć dziesięć innych bajań i legend dotyczących tego miejsca. Dość, że rycerze krzyżowi, ujrzawszy ohydę, wytępili zło mieczem i ogniem. Nie do końca… Oto bowiem w każdą rocznicę zagłady Domów Reus, w miejscu gdzie stały, pojawiają się ich widma. Lecz znów: nikt nie potrafi powiedzieć, co za budynki majaczą pośród zimowego zmierzchu. Czy to mogą być zarysy klasztoru? A może jednak zaniedbane wiejskie chaty? Spośród tych, którzy widzieli zjawisko, każdy opowiada co innego.
Tyle właśnie – i zupełnie nic więcej – zdołał się dowiedzieć postawny trzydziestoletni szlachcic, od dwóch dni bawiący w Moun. Odwiedził wszystkie gospody i karczmy w mieście, pytał przypadkowych ludzi na rynku. Ba! Złożył nawet wizytę proboszczowi miejscowej parafii i był w klasztorze bertystów, wychodząc z założenia, że osoby duchowne winny mieć dokładne wiadomości o nieczystych siłach w okolicy (czyżby nigdy nie próbowano egzorcyzmów?). Pytał i nagabywał, częstował winem, prawił grzeczności – wszystko na nic. Garść ogólnych i mglistych informacji, tyle właśnie otrzymał w zamian. Ktoś coś widział, inny kiedyś słyszał… Przede wszystkim mało kto prawdziwie wierzył w Domy Reus. To nie było mroczne księstwo Saywanee ani przeklęta przez Stwórcę prowincja Valaquet, gdzie na każdym kroku straszyły upiory przeszłości, a stara magia wielokrotnie odżywała wobec licznych świadków. Na ziemiach Zjednoczonych Królestw – a już zwłaszcza w samej Nolandii – opowieści o demonach i piekielnych zaprzedańcach miano za bajania. Chal-Chenet – bo tak nazywał się przybyły do Moun szlachcic – najpierw nie potrafił tego pojąć. W swym niedługim, lecz nader barwnym życiu zobaczył dość dziwów i był świadkiem dość wielu wydarzeń, by nie wątpić nawet w istnienie starożytnej krainy
Heastseg, którą przed wiekami pochłonęło morze.
Lecz cóż? Tutaj wszystko miano za legendę, zabobon… Owszem, ludzie z gminu powtarzali różne opowieści, ale – jako się rzekło – sami nie do końca w nie wierzyli. A już człowiek stanu szlacheckiego, pragnący uchodzić za światłego i rozumnego, musiał wręcz kwitować śmiechem wszelkie tajemnicze historie. Ostatecznie mogło coś niedobrego wyniknąć z poduszczenia Szatana… Ale stare magie? Pogańscy bogowie, potwory?
Chal-Chenet nie mógł się nadziwić takiemu ślepemu światu. Ach, więc nie istnieje żadna magia? Proszę, zatem nie ma demonów? Kimże zatem ja jestem, skoro własną szpadą wspierałem człowieka, który, by odkupić winy swego rodu, usiłował zniszczyć zmartwychwstałą lodową magię Valaquet? – chciał pytać. Kim był ów człowiek, jeśli nie przeklętnikiem dziedziczącym wszystkie grzechy Kawalerów Świeckiego Zakonu Rycerskiego? Czy nikt tutaj nie odbywał podróży – jeśli nawet nie do dalekiej ziemi Saywanee, to chociaż właśnie do Valaquet, prowincji leżącej przecież w obrębie państwa? A ohydna nieczysta siła nazywana Klątwą Arelay? To ościenny kraj – blisko, tuż, za miedzą!
Takie i podobne myśli nurtowały Chal-Cheneta, gdy po raz ostatni kładł się na spoczynek w niezbyt drogim zajeździe, gdzie wynajął był pokój, płacąc za kilka dni z góry. Nie potrafił powiedzieć, co uczyni dnia następnego; dalszy pobyt w Moun mijał się chyba z celem. Wszakże kawaler Chal-Chenet dość miał na razie podróży. Prawdę rzekłszy, dość miał wszystkiego.
W Valaquet, skąd przybywał, dopalała się wojna domowa. W przeklętej prowincji, z woli i za przyzwoleniem króla, wciąż sprawowali władzę spadkobiercy tradycji Bractwa Rycerskiego. Przed wiekami kawalerowie zakonu ponieśli pogańskim ludom krzyż, razem z krzyżem zaś ogień i miecz. Nawrócili – jak powiadano – cztery miliony dusz, kierując je prosto do Stwórcy, On zaś chyba przyjął te dusze, lecz w zamian nie zechciał przyjąć czarnych dusz misjonarzy. Wytępiwszy całe narody, przeklęci przez Boga i ludzi, mieli po wiek wieków zarządzać upiorną prowincją, gdzie wciąż powstawały z martwych widma pradawnych wierzeń, w imię Zbawiciela utopionych we krwi. I oto teraz właśnie wojna domowa, rozpętana przez wicekrólową przeciw własnej córce, rozbudziła potęgi, o których nic dotąd nie wiedziano, lub raczej o których zapomniano. Chal-Chenet był wpierw żołnierzem wicekrólowej, Pierwszej Damy Bractwa Rycerskiego, Dostojnej Weroniki Teresy Se Alide Sar, potem zaś własną piersią osłaniał jej syna, toczącego beznadziejną walkę z magią lodu i śniegu. Odprawiony przez swego wodza porzucił następnie służbę i przybył do Nolandii, bo dość miał chwały i walecznych czynów, teraz pragnął tylko odpocząć.
Najwidoczniej pragnął zbyt wiele. Przemierzając kraj, jechał tym samym szlakiem, który przed wiekami przemierzyli rycerze krzyżowi, bo innego szlaku z owego końca świata nie było – tyle tylko że zamiast bezdroży miał pod końskimi kopytami bity trakt. Rychło jął dostrzegać liczne uroczyska, kurhany, zagrzebane w ziemi obeliski wytyczające kręgi. Ileż takich miejsc oglądał w kraju, z którego właśnie wyjechał! Zdjął go lęk. Łatwo było się dziwić mieszkańcom prześwietnego królestwa Nolandii, że nie wiedzieli o demonach Valaquet… A przecież podobnie on sam nie wiedział, że szczątki starych wierzeń rozrzucone są wszędzie, bo chyba po
całym świecie. Więc różne magie istniały nie tylko w Valaquet; nie tylko w odległych księstwach Hostenne i Saywanee. Czy te stare magie mogły ożyć? W Valaquet wojna domowa zdarła śmiertelny całun z pogrzebanych przed wiekami kultów, bo w setkach miejsc, gdzie zgodnie z gminną wieścią widywano zjawy unicestwionych domów, świątyń, cmentarzy niemal z dnia na dzień zaczęły dziać się groźne i ponure rzeczy. Lecz i tutaj, w kolebce chrześcijaństwa? W Nolandii, zwanej czasami najstarszą córą Kościoła? Domy Reus! Było to pierwsze takie miejsce położone tuż obok ludzkich sadyb, niemal pod samym miastem… Dlatego Chal-Chenet nie spoczął, dopóki nie dowiedział się o nim wszystkiego.
Czyli właściwie niczego.
Jakąś wiedzę jednak mu dano: mianowicie ujrzał, że na próżno szuka spokoju. Widać człowiek, który raz zetknął się z mrocznymi potęgami, musiał walczyć stale i wszędzie, w każdym miejscu i czasie, do końca swoich dni. Ale dawny gwardzista wicekrólowej, potem zaś strażnik życia i zdrowia generała Roberta hrabiego Se Rhame Sar, był właśnie tylko żołnierzem. Dzielnym i wybornie znającym swe rzemiosło, które przecież tak niewiele miało wspólnego z bożkami, demonami i wszelkim zabobonem…
* * *
Poranna wizyta zakonnika była dla Chal-Cheneta nie lada niespodzianką. Nie znał w Nolandii nikogo; nie posyłał też po spowiednika, a już zwłaszcza z zakonu protazytów (ani myślał o umieraniu, zaś cotygodniowa spowiedź nie leżała w jego nawykach). A mnich, z owego wielce pobożnego i szczególnie przez Boga doświadczonego zakonu, powołanego najbardziej do niesienia pociechy konającym, przedstawił się oberżyście właśnie jako spowiednik; tak przynajmniej powiedział gospodarz, zaciekawiony do tego stopnia, że sam pospieszył z wiadomością, zamiast wyręczyć się służbą.
– Spowiednik, o którego prosiłem?
– Czy wasza wielmożność nie prosił o spowiednika?
Chal-Chenet uznał, że nawet jeśli zaszła jakaś pomyłka (a zaszła z całą pewnością), to ciekawski gospodarz jest ostatnią osobą, która winna się o tym dowiedzieć. Świątobliwy ojczulek, zbłądziwszy, powinien raczej pomówić ze szlachcicem niźli być zmuszonym do przykrych tłumaczeń przed byle groszorobem.
– Pokaż drogę – rzekł krótko, nie chcąc zniżać się do kłamstwa w tak błahej sprawie.
– Więc to na pewno do pana?
– Gospodarzu… A czy do ciebie?
Karczmarz podrapał się za uchem i uśmiechnął krzywo, ale oceniwszy postawę, minę, a najbardziej spoczywający w poprzek stołu potężny rapier swego gościa, uznał, iż nie warto przesadzać ze wścibstwem.
– Więc pan życzy, bym pokazał drogę?
– Nie inaczej.
Gospodarz wyszedł. Wkrótce Chal-Chenet posłyszał za drzwiami stukot drewnianych chodaków, które zawsze, bez względu na porę roku, nosili zakonnicy w granatowo-białych habitach. Kołatanie do drzwi było ciche, nieledwie pokorne i lękliwe.
– Proszę wejść.
Drzwi otwarły się, przepuszczając niewysoką zakapturzoną postać oraz – jakżeby inaczej? – oberżystę.
– Wasza wielmożność, oto…
– Wynoś się pan, z łaski swojej – rzekł Chal-Chenet głosem cichym, ale tak szczególnym, że gospodarz zniknął, jakby go nigdy nie było.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzekł zakonnik.
– Na wieki wieków. Rad będę, jeśli dalsze słowa ojca będą równie ciche jak pozdrowienie. Gospodarz to nicpoń. Mogę ręczyć, że podsłuchuje pod drzwiami, a jeśli jeszcze tego nie czyni, to lada chwila zacznie.
– Nie będziemy krzyczeć. Czy jest pan kawalerem Chal-Chenet?
– Nie inaczej. Lecz skąd ojciec zna moje nazwisko? Zdaje mi się, że zaszła przykra pomyłka. Nie prosiłem o spowiednika, niemniej chciałbym…
– Krąży wokół ciebie śmierć, synu. Spowiednik jest ci bardzo potrzebny.
Szlachcic zamilkł.
– Doprawdy, co ojciec może o tym wiedzieć? – zapytał po krótkiej chwili. – Z całym szacunkiem dla zakonnej sukni, takie rzeczy wie tylko Bóg. Proszę mi powiedzieć, skąd jest znane ojcu moje nazwisko?
– Był pan w klasztorze ojców bertystów i się przedstawił.
– Ale ojciec jest przecież protazytą, a w Moun nawet nie ma klasztoru protazytów. Proszę mnie poprawić, jeśli pomyliłem zgromadzenia, bo… doprawdy nie jestem biegły…
– Klasztoru nie ma. Wędrując, znalazłem gościnę pod dachem ojców bertystów. Odwiedziłem też proboszcza miejscowej parafii i znowuż zetknąłem się z pańskim nazwiskiem. Kawalerze, proszę, byś powierzył mi swoje sekrety. Pod tajemnicą spowiedzi.
Przybysz z Valaquet milczał, coraz bardziej zdziwiony nieoczekiwanym przebiegiem rozmowy. Wstał, wziął ze stołu tkwiący w pochwie rapier, otwarł drzwi i podetknął rękojeść pod nos przygarbionemu oberżyście.
– Podziwiaj głowicę, nicponiu, boś ostrza na pewno niewart. Ale oto mam na nogach mocne buty, przy butach zaś twarde obcasy. I co mi na to odpowiesz?
Oberżysta przepadł. Jednakże szlachcic nie zamknął drzwi na powrót; owszem, uchylił je szerzej, by dostrzec każdego, kto podejdzie. Wróciwszy do stołu, odłożył rapier tam, gdzie leżał wcześniej.
– Czy na pewno nie chce pan pomówić z kimś, kto da wiarę wszystkim jego słowom? Kogo nie zdziwią pańskie wątpliwości i pytania?
– A czy ojciec będzie umiał na te pytania odpowiedzieć?
Mnich zsunął z głowy kaptur, pokazując twarz zaskakująco młodą i szlachetną; ten człowiek nie zetknął się ze swym powołaniem, wędrując z wiejskiej chaty na pastwisko. Zdziwiony Chal-Chenet przyjrzał się arystokratycznej, delikatnej dłoni wysuniętej z obszernego rękawa.
– W imię czego dwudziestoletni szlachcic składa śluby zakonne w zgromadzeniu, które z woli Pana Boga utraciło wszelkie znaczenie, podtrzymując ostatnie płomyki wiary tam, gdzie nikt nie chciał już światła? – zapytał protazyta, czytając chyba w myślach. – W Arelay zwrócono się ku piekłu, nie chcąc dojrzeć dalekosiężnych skutków takiego przymierza. Protazytów wypędzono i prześladowano, a oto stoi przed waszmością ktoś, kto świadomie wybrał może najbardziej ciernistą ze wszystkich człowieczych dróg: drogę nauczyciela niechcianego, wzgardzonego i lekceważonego.
– Pozwól powiedzieć sobie, ojcze, że nie wiesz, co to ciernista droga.
– Czy naprawdę?
– Widywałem już takie drogi. Ale niech ojcu będzie, że droga nauczyciela, który został nim z własnej woli, wiedzie przez najbardziej zadzierzyste kolce… Nie o tym chyba chcemy rozmawiać.
Zakonnik milczał przez chwilę, bo zaczęło mu świtać, że mówi z człowiekiem bywałym i rozumnym. Reputacja hałaśliwego żołnierza-awanturnika nie chciała tutaj pasować.
– Może masz pan słuszność, kawalerze. Chyba nie poznałem się na panu.
– Przejdźmy do sedna, ojcze. Co ojca do mnie sprowadza? Widziałem w życiu niejedno i wiem dobrze, ile warte są pochopne decyzje, dlatego wciąż rozmawiamy… przecież w każdej chwili możemy się pożegnać… Czy wie ojciec coś, co wiąże się z moją osobą? Jeśli tak, to bardzo proszę mówić.
Protazyta skinął głową i usiadł.
– Ktoś był tutaj niedawno, w tym mieście, i pytał o to samo, co pan. Był w klasztorze, był u proboszcza… A wydaje mi się, że wystarczy zapytać właściciela tej oberży, by uzyskać kolejne potwierdzenie.
– W samej rzeczy, oberżysta coś mi wspominał, chociaż bardzo niejasno. Zaraz poszedł; zapomniałem dopytać… Zajmowały kogoś bajania o Domach Reus, startych z ziemi przez rycerzy krzyżowych?
– Nie inaczej.
– W klasztorze nic mi o tym nie mówiono.
– Rzeczywiście. A dlatego, panie kawalerze, że pytającym była osoba… był to człowiek straszny, właśnie tak.
– Straszny? Jak mam to rozumieć?
– Przerażający, bezwzględny, okrutny. Nie dowiedziałeś się pan niczego, bo zarówno braciszkowie zakonni, jak i proboszcz miejscowej parafii drżeli na samą myśl o przywołaniu wspomnienia tej osoby.
– Ciągle nie rozumiem. Cóż takiego uczynił ten człowiek, że zasłużył sobie na podobnie… hm, podobnie wyszukaną opinię?
– Właśnie nic. Tylko pytał.
– Tylko pytał?
– Nic więcej.
Szlachcic pomilczał chwilę, potem westchnął.
– Otóż, ojcze, przez całe życie będąc żołnierzem, przywykłem lękać się czegoś gorszego niż pytań. Gdy ktoś pyta, choćby nawet o Domy Reus, nie staje się dla mnie przez to kimś przerażającym.
– Zapewne. A jednak, panie kawalerze, zarówno proboszcz, jak i bracia bertyści przekonani są, że przybył do nich sam diabeł albo może diabelski zaufany sługa. Ja zaś nawet sądzę, że przybył ktoś jeszcze gorszy.
– Kto może być gorszy od diabła w oczach sługi bożego?
– Ktoś, kto wcale nie podlega władzy Stwórcy, bo nie jest z tego świata, albo raczej służy istocie niepochodzącej stąd.
– Są więc takie istoty?
– Obaj wiemy, że są.
– I ktoś taki przeraził zakonników?
Protazyta potwierdził.
– Bać się mordercy, rzezimieszka bądź rabusia, o, to potrafi każdy… – wyjaśnił ze spokojem. – Widzę, co chce pan powiedzieć, kawalerze, więc uprzedzę pańskie zastrzeżenia: otóż zakonnicy i księża na pewno nie są żołnierzami ani w ogóle żadnymi bohaterami. Niemniej żyją między ludźmi i nie zwykli umierać ze strachu przed każdym, kto zapyta o drogę do gospody, a niechby i Domów Reus.
– Skoro jednak umierają…
– Są pytania i pytania, kawalerze. Można pytać o Domy Reus jak o każdą inną ciekawostkę, ale można też pytać jak o własny stracony dom, rodzinę, miejsce, z którego się pochodzi. Pytając, można spoglądać z uwagą albo namysłem, ale można też z groźbą i zapowiedzią wszelkich nieszczęść, z zimną drwiną w nieludzkich oczach mordercy. Dziękując za odpowiedzi, można skłonić głowę, dać ofiarę na kościół lub klasztor, ale można też roześmiać się nikczemnie, takim śmiechem, w którym zdaje się pobrzmiewać: „Nieszczęśni durnie! Sami nie wiecie, coście powiedzieli i komu”.
Chal-Chenet otworzył usta, ale zamknął je po chwili i tylko zmarszczył brwi. Rozum podpowiadał, by nie pokpiwać pochopnie z bojaźni świątobliwych braciszków. Czyżby naprawdę nie było na świecie ludzi o niemiłej powierzchowności i okropnym sposobie bycia? Każdy przecież spotkał w życiu kogoś, do kogo poczuł nagłą, choć bezzasadną odrazę, niechęć, czasem pogardę. I na pewno istnieli także ludzie wzbudzający strach samą postawą.
– Dobrze, ojcze, niech będzie. Ale teraz muszę prosić o dalsze wyjaśnienia. Dlaczego ojciec namawia mnie do spowiedzi, wróżąc śmierć, co nikomu nie jest miłe? I jaki związek ma to wszystko ze mną?
– Ów przybysz pytał nie tylko o Domy Reus.
– A o co jeszcze pytał?
– Raczej o kogo. O pana.
– Pytał o mnie?
– Nie o Chal-Cheneta, mówiąc ściśle. Pytał, czy nikt inny nie przybył do klasztoru w tej samej sprawie, co on. Powiedziano, że nie, bo wtedy jeszcze było to prawdą. Dzisiaj jednak… Myślę, kawalerze, że dzisiaj by skłamano. Gdyby braciom bertystom wystarczyło odwagi, ukryliby fakt, że odwiedził ich kawaler Chal-Chenet. Nie znając pana, nie dostrzegli w nim jednak tego, co ujrzeli w oczach tamtego przybysza. Baliby się wydać na pana wyrok śmierci.
– Nic mi jednak nie powiedzieli.
– I niezmiernie tego żałują, podobnie jak zacny ksiądz proboszcz. Uspokoiłem ich sumienia, obiecując, że rozmówię się dzisiaj z panem.
Szlachcic znowu zmarszczył lekko brwi, lecz po chwili potrząsnął głową.
– To przypadek. Kogokolwiek ten okropny przybysz miał na myśli, na pewno nie chodziło mu o mnie. Nie znam tego człowieka, nie znam w ogóle nikogo takiego. Ba, pytanie, czy w ogóle znam kogokolwiek w całej wielkiej Nolandii. Całe życie spędziłem w Valaquet, na krótko tylko jako żołnierz zapędziłem się do Nordii i Arelay posłuszny rozkazom przełożonych. Trudno jednak powiedzieć, żem te kraje poznał, bo usłane trupami błonia wszędzie są takie same. Ale mniejsza o to. Ojciec mi mówi, że jutro będę nieżywy? Za sprawą kogoś, kogo wcale nie znam, a kto groźnie wyglądał i pytał o miejscowe legendy?
– Tak, bo dużo wiem o twoim życiu, synu, a najbardziej znam najnowsze twoje dzieje. Nie minęły nawet trzy miesiące, odkąd przybył z Valaquet posłaniec wiozący specjalne pismo, w tym piśmie zaś, obok nazwiska generała Roberta hrabiego Se Rhame Sar, aż dwukrotnie wymieniono i pańskie. Wiem o klejnocie nieszczęsnej hrabiny Se Rhame Sar; znam losy samego hrabiego, a nawet los jego przybocznego gwardzisty, mężnego Chal-Cheneta. Znam całą historię aż do chwili, gdy gwardzista ów wyjechał z miasta Lens-Re-Toy, a potem wrócił, wioząc ciało niejakiego Benochta, wiernego sługi hrabiego, któremu to słudze poczciwy ksiądz Welanese urządził piękny pochówek. Czy nie tak właśnie było, kawalerze? Szczycisz się pan swym doświadczeniem, mówisz, żeś wiele w życiu widział, pozwól więc sobie powiedzieć, że nawet nie wiesz, kim jesteś, a raczej, kim się stałeś przez sam udział w jednym tylko epizodzie z życia hrabiego Se Rhame Sar. Ktoś, kto uwikłał się w taką historię, nie jest już panem swego losu, nigdy już nie będzie osobą prywatną, zawsze znajdzie się ktoś, kto zażąda odeń pomocy, wyjaśnień, zdania sprawy z takich albo innych czynów, a wreszcie zdradzenia tajemnic. I najbardziej zdradzenia tajemnic! Nie wiesz, w jakiej grze bierzesz udział, a jest to gra nieobojętna dla monarchów rządzących państwami, mało tego: nieobojętna nawet dla Władcy wszystkich władców, dla samego Pana w Niebiosach, by nie wspomnieć o Jego nikczemnych adwersarzach… Waszmość chcesz mi teraz dalej opowiadać, że nic cię nie może dotyczyć, a podróżujesz po świecie ot tak sobie? I liczysz na święty spokój?
Odchylony na oparcie krzesła Chal-Chenet milczał z przymkniętymi oczami, słuchał jednak bardzo uważnie. Gdy zakonnik skończył, ostatnie jego pytanie długo wisiało w powietrzu, nim nadeszła ostrożna odpowiedź:
– Nie wiem, dla kogo mógłbym przedstawiać jakąś wartość. Tajemnic nie mam, proszę mi wierzyć. Skoro ojciec tak dobrze zna moje losy, to powinien wiedzieć i o tym, że przy rozstaniu mój wódz zwolnił mnie z obowiązku bycia dyskretnym. Pamiętam jego słowa jak dziś, bo był człowiekiem godnym najwyższego szacunku, którego podziwiałem i po żołniersku kochałem. Powiedział mi: „Od teraz nie mam już tajemnic poza jedną: nie powiem ci, dokąd teraz pojadę. Lecz gdy ktoś cię zapyta, powiesz tak: hrabia Se Rhame Sar obiecuje, że już wkrótce będzie głośno o tym, dokąd pojechał i co uczynił”. Oto własne jego słowa, zacny ojcze. I w samej rzeczy, nie jest już tajemnicą w Valaquet, dokąd jechał. Wiadomo też, co uczynił. A ostatnie słowa generała przekazałem pani Se Potres, dostojnej jego siostrze, ta zaś pozwoliła mi czynić, co zechcę. Nie wróciłem jednak do regimentu, pod którego sztandarem dostałem się do niewoli, bo z końcem roku wygasł mój kontrakt i już go nie przedłużyłem.
– I nie spotkał się pan więcej z generałem?
– W jaki sposób? Nie zabrał mnie ze sobą, bom był ranny i bezużyteczny. Potem wyszło na jaw, że generał nie żyje, odebrał żołnierską śmierć od kuli… choć prawda, że z własnej
ręki.
– Jest pan tego pewien, kawalerze?
– Czy ojciec oszalał? Czego miałbym być pewien?
– Że generał hrabia Se Rhame Sar nie żyje.
– Uroczystego pogrzebu nie było, bo chrześcijański pochówek samobójcy nie przysługuje – odrzekł sucho Chal-Chenet. – Nikt nie zabiegał o wystawny pogrzeb, albowiem potężna matka wyrzekła się swojego syna, starsza siostra zaś, niemal wszechwładna w Valaquet, widziała w bratu tylko przydatne wojenne narzędzie. Pozostała pani Anna Jasena, która przywłaszczyła sobie jego hrabstwo i jest teraz lodowym upiorem, o czym ojciec doskonale wie.
– Byłeś pan na pogrzebie?
– Nie, nie byłem, lecz wyznaję, że rozmowa zaczyna mnie nużyć, a mógłbym powiedzieć, że i drażnić… Czy ojciec powie mi wreszcie, kim naprawdę jest i czemu ma służyć to badanie? Kto posyła ojcu listy z Valaquet i z jakiego powodu to czyni?
– Panie kawalerze… – zaczął powoli i trochę uroczyście zakonnik – …wymordowane przed wiekami kulty nie wracają do świata ot tak sobie. Wszystko to dzieje się za przyzwoleniem Opatrzności. Pohańbiono naszego Stwórcę, z imieniem Jego Syna na ustach mordując bliźnich tylko za to, że nie zetknęli się ze światłem jedynej prawdziwej wiary. Pan Bóg daje nam oto szansę odkupienia grzechów naszych ojców.
To, co przed wiekami wypalono ogniem, winniśmy dziś poskromić, głosząc Słowo Boże, z miłością w sercach i ewangelią
w ręku.
– Daruje ojciec, ale w jaki sposób dotyczy to mojej osoby? Trudno to wyznać wobec duchownego, lecz moja religijność… jakkolwiek szczera, daję słowo… jest jednak religijnością żołnierską. Ojciec chce, bym głosił ewangelię?
– Proszę pana o pomoc w rozpoczynającej się właśnie bit-
wie.
– Wyśmienicie, oto w samej rzeczy zadanie dla żołnierza. Ale w jakiej bitwie, proszę ojca?
– Przeciw tym, którzy pragną dzisiaj uśpić przywrócone do życia kulty, by następnie rozpętać nową wojnę, taką samą, jaką przed wiekami toczyli przeklętnicy z Bractwa Rycerskiego.
– Bardzo to zagmatwane, przyzna ojciec.
– Co jest dla pana niejasne, kawalerze?
– Prawdę mówiąc, wszystko. Nic nie rozumiem, a jestem już bardzo zmęczony. Proszę spojrzeć: nachodzi ojciec obcego człowieka w wynajętym przez niego pokoju, mówi „niech będzie pochwalony”, a poza tym nic więcej, na co ów człowiek mógłby odpowiedzieć. Dalej kreśli ojciec wizje jakichś tajemnych zmagań, knowań kogoś przeciw czemuś… może zresztą czegoś przeciw komuś… Czego ojciec chce ode mnie? Proszę wreszcie powiedzieć.
– Spotkania… albo nawet nie spotkania, bo tylko powiadomienia o czymś pańskiego generała.
– Czy ojciec dobrze się czuje?
– Dostojny Robert Se Rhame Sar żyje, pan zaś jesteś jedynym człowiekiem, który wie, gdzie się ukrywa – odparł zakonnik, równie surowo i sucho, jak przed chwilą Chal-Chenet. – Zaufany sługa, ale bardziej przyjaciel i żołnierz. Oto jaka jest prawda. I wszystko, co zawiera się w tej prawdzie, zechcą z pana wydobyć wrogowie hrabiego, kawalerze.
– Ojciec rzeczywiście oszalał. Widzę, że tracę tu czas.
– Zaprzecza pan temu, kawalerze?
– Czy zaprzeczam oczywistym bredniom?
– Temu, co powiedziałem.
– Ojcze… o ile w ogóle jest pan zakonnikiem, w co zaczynam wątpić… Przecież, nawet gdyby te rojenia miały być prawdziwe, to nie przyznałbym tego przed rodzoną matką, cóż dopiero przed kimś, kogo nie znam. Jakiej odpowiedzi
ojciec oczekuje? To naprawdę zakrawa na szaleństwo.
– Jestem pańskim sprzymierzeńcem, kawalerze. Zginiesz pozbawiony pomocy, a twoja tajemnica zostanie ci wydarta. Ja zaś nawet nie żądam, byś mi ją powierzył. Oferuję pomoc, ocalenie, ty zaś przekaż tylko wiadomość, nie proszę o nic więcej.
– Mam przekazać wiadomość?
– Tylko tyle.
– Ale komu?
– Panu hrabiemu.
– Więc nieboszczykowi?
– Wiem, że hrabia Se Rhame Sar…
W Chal-Chenecie naprawdę obudził się żołnierz.
– No nie, przebrała się miarka. Idź już, klecho – rzekł, wstając. – Bo dostarczę argumentu takiego, jaki przedstawiłem oberżyście.
– Nierozsądnie odrzuca pan pomoc.
– Przeciwnie, bardzo rozsądnie mówię wariatowi: fora! Oberżysto! – huknął w głąb gospody, by pokazać, że rozmowa naprawdę dobiegła kresu. – Wino i posiłek do pokoju, już! Zgłodniałem po długiej spowiedzi!
Protazyta bezradnie pokręcił głową i rad nierad ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się jeszcze na chwilę.
– Muszę się z kimś porozumieć… i przyjdę znowu, kawalerze. Powiem wtedy, kim jestem, i przedstawię dowody, dzięki którym będziesz mógł mi zaufać. A tymczasem, proszę, strzeż się pan. Teraz mogę tylko…
Pokręciwszy głową raz jeszcze, nakreślił palcami krzyż w powietrzu, zostawiając szlachcicowi błogosławieństwo.