PROLOG
Nazywam się John Daker, jestem ofiarą marzeń sennych całego świata. Jestem Erekosë, Czempion Ludzkości, który sprowadził śmierć na całą swoją rasę. Jestem Urlik Skarsol, władca Lodowej Twierdzy dzierżący Czarny Miecz. Jestem Ilian z Garathorm, Elryk Kobietobójca, Hawkmoon, Corum. Jestem także wieloma innymi mężczyznami, kobietami i istotami dwupłciowymi. Byłem nimi wszystkimi. Każde z nich to wojownik w niekończącej się wojnie o Równowagę, dążący do utrzymania sprawiedliwości we wszechświecie, nieustannie zagrożonym przez wdzierający się Chaos, który pragnie uczynić z czasu egzystencję nieposiadającą początku ani końca. Jednak ta walka nie jest moim prawdziwym przeznaczeniem.
Ciążącym nade mną fatum jest pamięć, choćby mglista, o każdej inkarnacji, każdej chwili z nieskończonego życia, trwającego w mnogości wieków oraz światów, czy to równocześnie, czy następujących po sobie.
Czas jest jednocześnie agonią teraźniejszości, długą udręką przeszłości i straszliwą perspektywą niezliczonych przyszłości. Jest on także zbiorem subtelnie przecinających się rzeczywistości, nieodgadnionych konsekwencji i nieodkrytych przyczyn, głębokich napięć oraz zależności.
Nadal nie wiem, dlaczego właśnie taki los został mi przeznaczony ani w jaki sposób udało mi się zakończyć cykl, co nawet jeśli mnie nie oswobodziło, to przynajmniej jest obietnicą ograniczenia mojego bólu.
Wiem jedynie tyle, że moim przeznaczeniem jest nieustannie toczyć bój i tylko na krótką chwilę osiągnąć pokój, ponieważ jestem Wiecznym Wojownikiem, obrońcą sprawiedliwości i jednocześnie jej niszczycielem. Cała ludzkość toczy wewnątrz mnie wojnę. We mnie mężczyzna i kobieta łączą się, we mnie walczą, we mnie tak wiele ras dąży do urzeczywistnienia swoich mitów i marzeń…
Jednak ani w mniejszym, ani w większym stopniu nie jestem bardziej istotą ludzką, niż był nią którykolwiek z moich bliźnich. Równie łatwo mogę zostać opętany przez miłość, jak i rozpacz, przez strach, jak i nienawiść.
Byłem i jestem Johnem Dakerem i wreszcie zaznałem pewnego rodzaju spokoju, pozornego końca. Oto próba opowiedzenia finału mojej historii…
Opisałem już wcześniej, jak zostałem wezwany przez króla Rigenosa, aby walczyć z Eldrenami, jak się zakochałem i przez miłość dopuściłem się straszliwego grzechu. Opowiedziałem, co mnie spotkało, kiedy (uważałem, że to kara za moją zbrodnię) zostałem wezwany do Rowernarc, gdzie wbrew mojej woli nakłoniono mnie do dzierżenia Czarnego Miecza. Następnie spotkałem Srebrną Królową i razem udaliśmy się na równinę Południowego Lodowca. Wydaje mi się, że opisałem również inne moje przygody (albo zostały one spisane przez ludzi, którym je zrelacjonowałem). Opowiedziałem trochę o tym, jak wyruszyłem w podróż na Mrocznym Okręcie ze ślepym kapitanem. Nie jestem jednak pewien, czy kiedykolwiek opisałem, w jaki sposób opuściłem lodowy świat oraz tożsamość Urlika Skarsola, zatem rozpocznę opowieść od moich ostatnich wspomnień o umierającej planecie, której ziemie nieubłaganie poddawały się zimnu, a lepkie morza były tak gęste od soli, że trudno się w nich brodziło. W tym właśnie świecie udało mi się, przynajmniej do pewnego stopnia, zadośćuczynić za moje wcześniejsze grzechy, więc miałem nadzieję, że znów będę w stanie połączyć się z moją jedyną miłością – piękną księżniczką Eldrenów imieniem Ermizhad.
Chociaż w oczach tych, którym pomogłem, byłem bohaterem, to czułem się coraz bardziej samotny. Coraz częściej nachodziła mnie melancholia, niemal prowadząca do samobójstwa. Czasami wpadałem w bezsensowną wściekłość na swój los oraz na cokolwiek – lub kogokolwiek – co oddzielało mnie od kobiety, wspomnienie której wypełniało moje godziny we śnie i na jawie. Ermizhad! Ermizhad! Czy ktoś kochał kiedykolwiek kogoś tak głęboko? Tak niewzruszenie?
W rydwanie ze srebra i z brązu, ciągniętym przez wielkie, białe niedźwiedzie, pogrążony we wspomnieniach, bez spoczynku przemierzałem Południowy Lodowiec. Obolały z tęsknoty modliłem się o powrót do Ermizhad. Rzadko pozwalałem
sobie na sen. Od czasu do czasu wracałem do Szkarłatnego Fiordu, gdzie wielu mieszkańców cieszyło się z bycia moimi przyjaciółmi i słuchaczami, lecz ich przyziemne, ludzkie sprawy stały się dla mnie niemal irytujące. Nie chciałem uchodzić za grubianina, więc unikałem ich gościnności i towarzystwa, kiedy tylko było to możliwe. Zamykałem się w swoich komnatach, gdzie na wpół śpiący, wiecznie wyczerpany, starałem się przenieść duszę w otchłań, opuścić ciało, przemierzać płaszczyznę astralną (tak przynajmniej mi się wydawało) w poszukiwaniu utraconej miłości. Było jednak zbyt wiele płaszczyzn egzystencji – nieskończona liczba światów w multiwersum oraz ogromna różnorodność możliwych chronologii i geografii. Jak można było przeszukać je wszystkie i znaleźć moją Ermizhad?
Powiedziano mi, że mogę ją odnaleźć w Tanelorn. Lecz gdzie leżało to miasto? Dzięki wspomnieniom zachowanym z innych moich istnień wiedziałem, że Tanelorn przybierało różne formy i zawsze było nieuchwytne, nawet dla kogoś, kto miał wprawę w poruszaniu się między niezliczonymi warstwami milionów sfer. Jakie miałem szanse, przywiązany do jednego ciała, jednego ziemskiego wymiaru, na znalezienie Tanelorn? Gdyby walutą do opłacenia wejścia do miasta była tęsknota, z pewnością odwiedziłbym je już kilkukrotnie.
Zmęczenie dawało mi się stopniowo we znaki. Niektórzy uważali, że przez wyczerpanie mogę stracić życie, inni – że postradam zmysły. Zapewniłem jednak wszystkich, że moja wola jest na to zbyt silna. Mimo to dałem się nakłonić mieszkańcom Szkarłatnego Fiordu, aby przyjąć lekarstwa, które w końcu zdołały wprowadzić mnie w głęboki sen, a w nim – niemal ku mojej radości – zacząłem doświadczać najdziwniejszych imaginacji.
Na początku wydawało mi się, że dryfuję w bezkształtnym oceanie kolorów i światła, który wirował bezwładnie. Stopniowo zdałem sobie sprawę, że to, co postrzegam, jest całym multiwersum. Przynajmniej do pewnego stopnia udawało mi się jednocześnie rozróżniać każdą jego pojedynczą warstwę, każdy okres. Właśnie dlatego moje zmysły nie były w stanie wyłowić żadnego konkretnego szczegółu z tej zdumiewającej wizji.
Wtedy uświadomiłem sobie, że bardzo powoli spadam przez wszystkie te epoki i królestwa rzeczywistości, przez całe światy, miasta, grupy mężczyzn i kobiet, lasy, góry, oceany, aż ujrzałem przed sobą niewielką, płaską, zieloną wysepkę, która sprawiała wrażenie realnej i solidnej. Gdy postawiłem stopy na piasku, poczułem zapach świeżej trawy i zobaczyłem niewielkie łąki usiane dzikimi kwiatami. Wszystko to wyglądało cudownie prosto, chociaż istniało w kłębiącym się chaosie kolorów i przypływów światła o nieustannie zmieniającej się intensywności. Na wyspie, będącej fragmentem rzeczywistości, stał jakiś człowiek. Był odziany w zbroję, od stóp do głów pokrytą żółto-czarną szachownicą. Twarz zasłoniętą miał przyłbicą, więc nie byłem w stanie jej zobaczyć.
Mimo to wiedziałem, kim on jest, ponieważ spotykaliśmy się już wcześniej. Znałem go jako Rycerza w Czerni i Żółci. Pozdrowiłem go, jednak nic nie odpowiedział. Zastanawiałem się, czy wewnątrz swojej zbroi nie obrócił się w kamień. Między nami powiewała blada flaga, pozbawiona emblematów. Mogłaby to być flaga rozejmu, gdyby nie to, że nie byliśmy wrogami. Rycerz był potężnym mężczyzną, wyższym nawet ode mnie. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, staliśmy razem na wzgórzu i patrzyliśmy, jak armie ludzkości walczą bez końca w dolinach. Teraz niczemu się nie przyglądaliśmy. Chciałem, by podniósł przyłbicę i odsłonił twarz. Nie zrobił tego. Pragnąłem, by do mnie przemówił. Milczał. Chciałem, by upewnił mnie, że nie umarł. Nie złożył takiego zapewnienia.
Ten sam sen powtarzał się wielokrotnie. Noc za nocą błagałem go, by się ujawnił, stawiałem te same żądania, na które nie otrzymywałem odpowiedzi.
W końcu pewnej nocy nadeszła zmiana. Zanim rozpocząłem rytuał swoich próśb, Rycerz w Czerni i Żółci przemówił do mnie…
– Zapewniałem cię już o tym. Odpowiem na każde z twoich pytań.
Zabrzmiało to tak, jakby kontynuował rozmowę, której początku zapomniałem.
– Jak mogę wrócić do Ermizhad?
– Płynąc Mrocznym Okrętem.
– Gdzie mogę odnaleźć Mroczny Okręt?
– Sam przypłynie do ciebie.
– Jak długo przyjdzie mi czekać?
– Dłużej, niżelibyś sobie tego życzył. Musisz uzbroić się w cierpliwość.
– To nie jest zbyt konkretna odpowiedź.
– Innej nie mam, uwierz mi.
– Jak brzmi twe imię?
– Podobnie jak ty jestem obdarzony wieloma imionami. Jestem Rycerzem w Czerni i Żółci. Jestem Wojownikiem, Który Nie Może Walczyć. Czasami nazywają mnie Czarną Flagą.
– Pozwól mi zobaczyć twoją twarz.
– Nie.
– Dlaczego?
– To delikatna sprawa. Uważam, że nie nastał jeszcze na to odpowiedni moment. Jeśli ujawnię ci zbyt wiele, odciśnie to swoje piętno na innych, licznych chronologiach. Musisz wiedzieć, że Chaos zagraża wszystkim krainom multiwersum. Szala zwycięstwa coraz bardziej przechyla się na jego korzyść. Należy wspierać Prawo. Musimy działać ostrożnie, by nie wyrządzić większej szkody. Wkrótce powinieneś usłyszeć moje imię, tego jestem pewny. Mówiąc „wkrótce”, mam na myśli twoje postrzeganie czasu. Dla mnie może minąć nawet tysiąc lat…
– Pomożesz mi wrócić do Ermizhad?
– Już ci tłumaczyłem, że musisz czekać na okręt.
– Kiedy mój umysł zazna spokoju?
– Kiedy wykonasz czekające cię zadania. Lub zanim te zadania się pojawią.
– Wykazujesz się okrutnością, Rycerzu w Czerni i Żółci, skoro udzielasz mi tak niejasnych odpowiedzi.
– Zapewniam cię, Johnie Daker, że nie jestem w stanie odpowiadać w prostszy sposób. Nie tylko ty oskarżasz mnie o okrucieństwo…
Wskazał dłonią. Powiodłem wzrokiem w tamtym kierunku i dostrzegłem klif. Na nim, ustawieni przy samej krawędzi, niektórzy pieszo, niektórzy konno (nie dosiadali zwykłych koni, tylko wierzchowce wojenne), stali w szeregach wojownicy w zniszczonych zbrojach. Byłem na tyle blisko, aby widzieć ich twarze. Wszyscy mieli puste oczy, które naoglądały się już zbyt wiele cierpienia. Nie mogli nas zobaczyć, a jednak wydawało mi się, że modlili się do nas, a przynajmniej do Rycerza w Czerni i Żółci.
– Kim jesteście?! – zawołałem do nich.
Podniósłszy głowy, odpowiedzieli mi – zaintonowali słowa przerażającej litanii:
– Jesteśmy zaginieni. Jesteśmy ostatni. Jesteśmy okrutni. Jesteśmy wojownikami z Krańca Czasu. Jesteśmy wyniszczeni, jesteśmy zrozpaczeni, jesteśmy zdradzeni. Jesteśmy weteranami tysiąca psychicznych wojen.
Wyglądało to tak, jakby moje pytanie było sygnałem, dało im okazję do wyrażenia ich trwających od wieków lęków, tęsknot i cierpień. Śpiewali jednym, chłodnym, melancholijnym głosem. Czułem, że rycerze stali na krawędzi urwiska całą wieczność i odzywali się tylko wtedy, gdy zadawałem im pytania. Ich śpiew nie ustawał, przeciwnie, był coraz głośniejszy…
– Jesteśmy wojownikami z Krańca Czasu. Gdzie odnajdziemy radość? Gdzie odnajdziemy smutek? Gdzie odnajdziemy strach? Jesteśmy głusi, niemi, niewidomi. Jesteśmy nieśmiertelni. Na Krańcu Czasu jest bardzo zimno. Gdzie są nasze matki i nasi ojcowie? Gdzie są nasze dzieci? Na Krańcu Czasu jest zbyt zimno! Jesteśmy nienarodzeni, nieznani, nieśmiertelni. Na Krańcu Czasu jest zbyt zimno! Jesteśmy zmęczeni. Jesteśmy straszliwie zmęczeni. Jesteśmy zmęczeni na Krańcu Czasu…
Ich śpiew był tak donośny, że od jego intensywnego tonu rozbolały mnie uszy, więc byłem zmuszony zakryć je dłońmi.
– Nie! – wykrzyczałem. – Nie! Nie wzywajcie mnie! Odejdźcie!
Wtedy zapadła cisza. Wojownicy zniknęli.
Odwróciłem się, aby porozmawiać z Rycerzem w Czerni i Żółci, lecz on również rozpłynął się w powietrzu. Czy był jednym z tych wojowników?
Głowę zaprzątała mi jeszcze jedna myśl. Może oni wszyscy byli odzwierciedleniem tylko jednej istoty ludzkiej? Mnie.
Nie tylko nie potrafiłem udzielić odpowiedzi na żadne z tych pytań, lecz w rzeczywistości nie chciałem jej też poznać.
Nie jestem pewien, czy to właśnie w tym momencie, czy też później, w innym śnie, znalazłem się na kamienistej plaży, gdzie spoglądałem na ocean spowity gęstą mgłą. Z początku nic nie dostrzegałem, lecz po chwili stopniowo ukazał się przede mną ciemny zarys zakotwiczonego statku, który kołysał się na falach niedaleko brzegu.
Wiedziałem, że to musi być Mroczny Okręt.
Na pokładzie tu i ówdzie błyskało pomarańczowe światło. Była to ciepła, uspokajająca jasność. Wydawało mi się też, że słyszę niskie głosy wołające stamtąd w kierunku brzegu. Byłem niemal pewny, że to ja wezwałem statek, a on odpowiedział na wołanie, ponieważ wkrótce – być może dotarłem tam łodzią, nie wiem – stałem na głównym pokładzie naprzeciwko wysokiego, chudego mężczyzny, odzianego w płaszcz z miękkiej skóry, który sięgał mu poniżej kolan. Ów człowiek dotknął mojego ramienia, jakby w geście powitania.
Z moich pozostałych wspomnień wynika, że każdy cal okrętu był pokryty osobliwymi, wyrzeźbionymi wzorami; wiele miało formy geometryczne, wiele przedstawiało dziwaczne stworzenia, całe historie lub epizody z wszelkiego rodzaju niewyobrażalnych wydarzeń.
– Ponownie wyruszysz z nami w żeglugę – rzekł kapitan.
– Wyruszę ponownie – zgodziłem się, chociaż nie potrafiłem sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem musiałem wypłynąć w morze.
Następnie kilkukrotnie opuszczałem statek, za każdym razem w innym odzieniu, i przeżywałem liczne przygody. Jedna z nich zapadła mi w pamięć wyraźniej niż pozostałe – pamiętałem nawet swoje imię. Nazywałem się Clen, przywódca Clen-Gar. Toczyła się wojna pomiędzy niebem a piekłem.
Pamiętałem oszustwo, zdradę i jakieś zwycięstwo.
Potem ponownie znalazłem się na pokładzie statku.
– Ermizhad! Tanelorn! Płyniemy w ich kierunku?
Kapitan opuszkami długich palców starł łzy płynące po mej twarzy.
– Jeszcze nie.
– Więc nie spędzę ani chwili dłużej na tym okręcie… – odparłem z gniewem.
Ostrzegłem kapitana, że nie zdoła uwięzić mnie na swoim statku. Nie miałem żadnych zobowiązań wobec jego załogi. Sam zdecyduję o swoim przeznaczeniu.
Kapitan nie zabraniał mi odejść, chociaż widziałem, że moja decyzja napełniła go smutkiem.
Gdy się zbudziłem, leżałem w sypialni należącej do mnie komnaty, znajdującej się w Szkarłatnym Fiordzie. Wydaje mi się, że doskwierała mi gorączka. Otaczali mnie słudzy, którzy zapewne zbiegli się, kiedy krzyczałem przez sen. Przepchnąwszy się między nimi, przy moim łożu stanął przystojny, rudowłosy Bladrak Morningspear, który niegdyś ocalił mi życie. Wyglądał na zatroskanego. Pamiętam, że krzyczałem do niego, prosiłem, aby chwycił nóż i uwolnił mnie od mojego ciała.
– Jeśli cenisz sobie naszą przyjaźń, zabij mnie, Bladraku!
Nie uczynił tego jednak. Długie noce mijały jedna za drugą. Podczas którejś z nich ponownie znalazłem się na pokładzie statku. Innym razem wydawało mi się, że ktoś mnie wzywa. Ermizhad? Czy to ona mnie wołała? Wyczuwałem obecność kobiety…
Kiedy przed moimi oczami roztoczyła się kolejna wizja, ujrzałem krasnoluda o ostrych rysach twarzy. Tańczył i podskakiwał radośnie, nucąc pod nosem jakąś melodię, najwyraźniej nie zauważywszy mojej obecności. Wydawało mi się, że go rozpoznaję, chociaż nie byłem w stanie przypomnieć sobie jego imienia. Zapytałem więc:
– Kim jesteś? Przysyła cię niewidomy kapitan? A może jesteś posłańcem Rycerza w Czerni i Żółci?
Zaskoczyłem go. Zwrócił ku mnie swoją sardoniczną twarz, zdjął czapę i uśmiechnął się.
– Kim jestem? Z pewnością nie chciałbym być twoim wrogiem. Ja i ty, Johnie Daker, jesteśmy starymi przyjaciółmi.
– Znasz moje stare nazwisko? Wiesz, kim był John Daker?
– Znam wszystkie twoje imiona. Lecz jedynie dwóch z nich użyjesz więcej niż jeden raz. Czy to zabrzmiało jak zagadka?
– Tak. Zatem teraz powinienem skupić się na znalezieniu odpowiedzi?
– Tylko jeśli czujesz, że jest ci ona potrzebna. Możesz zadać więcej pytań, Johnie Daker.
– Wolałbym, abyś nazywał mnie Erekosë.
– Spełnię twoje życzenie. Okazuje się, że jednak potrafię udzielić jasnej odpowiedzi! Chyba nie jest ze mnie taki zły krasnolud, racja?
– Przypomniałem sobie! Nazywasz się Jeremiasz Krzywy. Podobnie jak ja jesteś jedną z wielu inkarnacji tej samej istoty. Spotkaliśmy się przy jaskini jelenia morskiego.
Przypomniałem sobie naszą rozmowę. Czy to on pierwszy powiedział mi o Czarnym Mieczu?
– Byliśmy starymi przyjaciółmi, Czempionie, lecz nie pamiętałeś mnie wtedy, jak nie pamiętasz teraz. Może masz zbyt dużo na głowie, co? Nie martw się, nie czuję się urażony. Wygląda na to,
że zgubiłeś swój miecz…
– Nie chcę go już nigdy więcej dzierżyć. To jest straszliwa broń. Nie użyję jej. Żadnej z nich. Pamiętam, jak wspominałeś, że Czarny Miecz ma swoje bliźniacze ostrze…
– Mówiłem, że czasem je miewa. A może to tylko złudzenie, być może miecz jest tylko jeden. Nie jestem pewien. Dzierżyłeś ten, który nazywałeś (czy nazywasz) Zwiastunem Burzy. Podejrzewam, że obecnie poszukujesz Ostrza Żałoby.
– Mówiłeś, że z mieczami wiąże się przeznaczenie. Zasugerowałeś mi, że mój los jest w pewien sposób z nimi połączony…
– Doprawdy? Widzę, że wraca ci pamięć. Wyśmienicie. Jestem pewien, że ta wiedza ci się przyda. A może nie. Czy wiesz już, że każdy z tych mieczy jest powiązany z naczyniem? Ostrza wykuto, jak się domyślam, po to, aby zostały wypełnione, zamieszkane. By posiadały duszę, można rzec. Widzę, że jesteś zdumiony. Niestety sam również jestem skonsternowany. Oczywiście odbieram sygnały. Zapowiedzi wielu z czekających nas wydarzeń. Często są one pogmatwane. Jeśli będę kontynuował ten temat, to zapewne zrozumiemy jeszcze mniej! Widzę, że nie wyglądasz najlepiej. Czyżby twe ciało zostało dotknięte chorobą? A może twój umysł pogrąża się w szaleństwie?