NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Wells, Martha - "Efekt sieci"

Buehlman, Christopher - "Dwa ognie"

Ukazały się

Gołkowski, Michał & Głowacki, Maciej - "Dawno temu i nieprawda"


 Dębski, Rafał - "Wilkozacy. Księżycowy Sztylet" (Drageus)

 Brown, Pierce - "Żelazny złoty" (wyd. 2024)

 Smerliński, Tomasz - "Oxygen 2088"

 Tidhar, Lavie - "Neom"

 Jordan, Robert; Sanderson, Brandon - "Pamięć światłości" (nowa edycja)

 Tolkien, J.R.R - "Silmarillion. Edycja specjalna z ilustracjami autora"

 antologia - "Duch na rozstaju dróg. Bożonarodzeniowa antologia opowieści niesamowitych"

Linki

Harrison, Harry - "Początki Stalowego Szczura" (Wymiary)
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Stalowy Szczur
Kolekcja: Wymiary
Tytuł oryginału: A Stainless Steel Rat Is Born / The Stainless Steel Rat Gets Drafted / The Stainless Steel Rat Sings the Blues
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Data wydania: Listopad 2024
ISBN: 9788377315071
Oprawa: Twarda
Format: 140x205
Cena: 99,90
Rok wydania oryginału: 1985 / 1987 / 1994
Tom cyklu: 1-3



Harrison, Harry - "Początki Stalowego Szczura"

Rozdział pierwszy

Drzwi Pierwszego Banku Kawałka Nieba wyczuły, że do nich podchodzę, no i oczywiście otwarły się na oścież, spełniając życzenie klienta, jak wszystkie grzeczne automaty. Minąłem je, ale już w środku stanąłem tak, że nie mogły się za mną zamknąć. Kiedy ich skrzydła przesuwały się ku sobie, wyjąłem z torby piórko łukowe, a potem obróciłem się, niech czynią swą powinność. Sprawdziłem ich czas działania, odwiedziwszy bank wcześniej, kilkakrotnie, wiedziałem więc, że mam sekundę i sześćdziesiąt siedem setnych. Kupa czasu.
Łuk zasyczał, błysnął i przyspawał drzwi do framugi na bank. Pobzykiwały sobie bezradnie, unieruchomione, to jedyne, czego były w stanie dokonać, a potem coś w ich mechanizmie przepaliło się na amen, trysnęły iskry i to by było tyle.
– Niszczenie własności banku to przestępstwo. Jesteś aresztowany.
Robot straży bankowej wyciągnął swe wielkie, wyściełane łapska. Zamierzał zatrzymać mnie do przyjazdu policji.
– Nie tym razem, panie brzękliwy – warknąłem. Pchnąłem go w pierś prętem na dzikoża. Dwie metalowe końcówki dawały trzysta woltów wraz z całym mnóstwem amperów. Potrafiły zwrócić na siebie uwagę nawet tonowego stwora, a robota zwarły absolutnie. Ze szczelin buchnął dym i strażnik zwalił się na ziemię z bardzo satysfakcjonującym
brzękiem.
Upadł za mną, bo ja zdążyłem już wskoczyć do banku. Odepchnąłem starszą panią przy okienku kasowym. Z torby wyciągnąłem wielkiego gnata. Wymierzyłem w kasjerkę.
– Forsa albo życie, siostro – warknąłem. – Wypełnij ją kasą.
Zabrzmiałoby to bardzo imponująco, gdyby nie załamał mi się głos. Przy ostatnich słowach zapiałem jak kogucik. Kasjerkę to rozbawiło. Poszła w zaparte.
– Wracaj do domu, synku. To nie są…
Ściągnąłem spust. Bezodrzutowa siedemdziesiątka piątka huknęła jej nad uchem, dym poszedł w oczy. Nie postrzeliłem jej, ale to akurat nie miało znaczenia. Postawiła oczy w słup, a potem osunęła się i zniknęła pod tacką z forsą.
Jima diGriza nie weźmiesz na takie numery! Przeskoczyłem przez ladę. Pomachałem klamką przed wytrzeszczonymi oczami obsługi.
– Cofnąć się, wszyscy. Ale już! I delikatne paluszki proszę z dala od guziczków cichego alarmu. O właśnie tak. Ty, puciaty! – Machnąłem na kasjera, grubasa, który w przeszłości zawsze mnie ignorował. Teraz był samą skupioną uwagą. – Forsa do tej torby, tylko wysokie nominały i pospiesz się, tłuściutki!
Tłuściutki wypełnił polecenie, sapiąc przy tym i oblewając się potem. Klienci i obsługa stali w dziwnych pozach, jakby sparaliżował ich strach. Drzwi do pokoju kierownika oddziału pozostawały zamknięte, co zapewne oznaczało, że nie ma go w pracy. Dostałem wreszcie torbę wypełnioną kasą, policja jeszcze nie pojawiła się na miejscu. Istniała duża szansa, że wyjdę z tego bez szwanku.
Warknąłem pod nosem coś, co było ohydnym przekleństwem, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Wskazałem jeden z worków wypełnionych rulonami drobniaków.
– Wywal je i grubsze do środka! – Uśmiechnąłem się złowieszczo.
Posłuchał mnie bez wahania. Co chciałem, dostawałem błys­kawicznie. Policji nadal ani śladu. Czyżby żaden z tych durnych urzędoli nie uruchomił alarmu? Możliwe, całkiem możliwe. Pora zastosować brutalniejsze metody. Chwyciłem kolejny worek drobniaków. Szurnąłem nim po podłodze.
– Ten też!
Grubas musiał się pochylić, więc miałem okazję uruchomić alarm łokciem. Są takie dni, kiedy wszystko musisz robić sam.
No i udało się. Po napełnieniu torby i dwóch worków, kiedy podążałem do wyjścia, zataczając się pod ciężarem łupu, zobaczyłem nadjeżdżające gliny. Jeden z ich powierzchniowców zdołał nawet zderzyć się z drugim, policja u nas nie ma wprawy w reagowaniu na nagłe wezwania, ale jakoś się w końcu pozbierali. Uzbrojeni po zęby stanęli przed drzwiami.
– Nie strzelać – skrzeknąłem przestraszony, bo większość z nich nie wyglądała mi na bystrzaków. Przez okna nie mogli mnie słyszeć, ale widzieć, owszem. – To straszak! – zawołałem. – Patrzcie!
Przyłożyłem lufę do skroni. Ściągnąłem spust. Generator dymu wypuścił bardzo zadowalający kłąb, od huku strzału, też z generatora, aż zadzwoniło mi w uszach. Opadłem za ladę, kryjąc się przed przerażonymi spojrzeniami glin. No, przynajmniej unikniemy strzelaniny. Czekałem cierpliwie, przysłuchując się wrzaskom i klątwom, aż w końcu ktoś ruszył głową. Wywalili drzwi.
Owszem, dla was to pewnie zagadka, a jeśli tak, to nikogo nie winię. W końcu napad na bank to jedno, a napad taki, żeby dać się złapać, to coś zupełnie innego. Wolno wam pytać, dlaczego – ach, dlaczego? – postępowałem aż tak głupio.
Chętnie wam to wyjaśnię, ale żeby zrozumieć moje motywy, musicie najpierw zrozumieć, jak się żyje na tej planecie – jak mnie się żyło na tej planecie. No to posłuchajcie.
Kawałek Nieba przed paroma tysiącami lat zasiedlili wierni jakiegoś religijnego kultu, o którym na szczęście nikt już nie pamięta. Przybyli z innej planety, nazywała się Błoto czy tam Ziemia, niektórzy twierdzili, że była kolebką ludzkości, ale ja w to wątpię. Tak czy inaczej, niezbyt im się powodziło. Pewnie musieli zbyt ciężko pracować, bo w pierwszych latach życie tu nie było zabawne. W szkole nauczyciele przypominają nam o tym aż za często, a najczęściej, kiedy przyjdzie im ochota skarżyć się na rozbestwione młode pokolenie. Lepiej nie wypominać im, że też muszą być rozbestwieni, bo tu od stuleci nic się nie zmieniło.
Na samym początku rzeczywiście łatwo nie było. Cała planetarna flora okazała się dla ludzkiego organizmu zabójcza, należało ją wyplenić i zastąpić tym, co jadalne. Fauna też była zabójcza, z tymi wszystkimi kłami i pazurami. Zatem było trudno. Zwykłe krowy i owce żyły krótko. Selektywne eksperymenty genetyczne jakoś sobie z tym poradziły, na planecie pojawiły się dzikoże. Wyobraźcie sobie, jeśli potraficie, a do tego trzeba nie byle jakiej wyobraźni, tonowego dzika z kłami jak sierpy i wściekłym temperamentem. To samo już coś znaczy, ale teraz do kłów i temperamentu dodajcie długie kolce porastające całe ciało jak u jakiegoś zwariowanego jeża. Choć pomysł może się wydawać dziwny, okazał się skuteczny. Na farmach do dziś hoduje się dzikoże, a to oznacza sukces. Ich wędzona szynka z Kawałka Nieba jest słynna na całą galaktykę. Tylko że cała galaktyka jakoś nie ustawia się w kolejce do zwiedzania świńskiej planety. Dorastałem na niej, więc wiem. Tak tu nudno, że nawet dzikoże zasypiają.
Zabawne, ale chyba tylko ja to widzę. Wszyscy inni patrzą na mnie dziwnie. Mama była pewna, że wszystkiemu winne są bóle wzrostowe, więc paliła kolce dzikoża w mojej sypialni, bo nie ma to jak ludowa medycyna. Tata bał się szaleństwa, przez co raz do roku prowadził mnie do lekarza. Lekarz nie znajdował niczego, więc teoretyzował, że jestem reliktem z epoki pierwszych osadników, przegranym na mendlowskiej loterii. Ale to było lata temu. Rodzicielska troska przestała mnie obchodzić, kiedy miałem piętnaście lat i tatko wyrzucił mnie z domu po tym, jak przeszukał mi kieszenie, przekonując się dzięki temu, że mam więcej gotówki od niego. Mama chętnie poszła na to rozwiązanie, nawet przytrzymała drzwi, żeby się za wcześnie nie zamknęły. Ucieszyli się, moim zdaniem, że już mnie nigdy nie zobaczą. Wprowadzałem irytujący element niepokoju w ich bydlęcą egzystencję.
A co ja o tym myślę? No cóż, samotność egzystencji wyrzutka bywa dokuczliwa, ale chyba nie mógłbym inaczej żyć. Miewam problemy, ale problemy są po to, by je rozwiązywać.
Rozwiązałem na przykład taki problem, że regularnie lały mnie starsze dzieciaki. Zaczęło się, gdy tylko poszedłem do szkoły. Popełniłem błąd, pokazując, że jestem od nich bystrzejszy. Bam, i podbite oko. Szkolnym osiłkom tak się to spodobało, że stawali do mnie w kolejce. Przerwałem ten cykl w najlepszy sposób: przekupiłem uniwersyteckiego nauczyciela wychowania fizycznego, żeby nauczył mnie sztuki walki. Odczekałem, aż będę w tym naprawdę dobry, a potem zacząłem się bronić, no i najpierw załatwiłem jednego prześladowcę, a potem jeszcze trzech po kolei. Potraficie to sobie wyobrazić? Wszystkie mniejsze dzieciaki natychmiast się ze mną zaprzyjaźniły. Powtarzały bez końca, jaki to był wspaniały widok: ja goniący sześciu największych twardzieli przez całą przecznicę. Jak wspomniałem, problemy są po to, by je rozwiązywać, że o przyjemności nie wspomnę.
Skąd wziąłem pieniądze, żeby przekupić nauczyciela? Zapewniam was, że nie od tatki. Trzy dolce tygodniowo kieszonkowego wystarczały na dwie gazowane Wykrztuchy i batonik Napchajsie. Na pierwszych lekcjach ekonomii nauczyłem się, że wydając pieniądze, nie powinienem kierować się chciwością, tylko potrzebą. Kupuj tanio, sprzedawaj drogo, a zysk chowaj do kieszeni.
Kupić niczego nie mogłem, bo nie miałem kapitału, więc za produkty podstawowe nie płaciłem. Wszystkie dzieciaki coś podkradną od czasu do czasu. Przechodzą fazę kończącą się laniem, kiedy zostaną złapane. Widziałem łzawe, nieszczęsne zakończenia nieudanych prób, więc przed rozpoczęciem kariery drobnego złodziejaszka postanowiłem przeprowadzić badania rynkowe oraz przestudiować wzajemne zależności czasu i ruchu.
Po pierwsze, trzymaj się z dala od małych handlarzy. Oni znają stan posiadania i mają żywotny interes w utrzymaniu go w stanie nienaruszonym. Na zakupy chodź do wielkich multi, tam martwisz się tylko o sklepowych detektywów i o systemy alarmowe. Przyjrzyj się uważnie, jak działają, jedni i drudzy, a zawsze znajdziesz jakiś sposób, by ich oszukać.
Jedną z mych pierwszych i – aż rumienię się na myśl tym, że zdradzam tu jej prymitywizm – najprostszych technik nazwałem pułapką książkową. Zrobiłem pudełko w najdrobniejszych szczegółach przypominające książkę. Taką, która ma drugie dno uruchamiane sprężyną. Wystarczyło, że położyłem ją na niczego niepodejrzewającym Napchajsie i batonik znikał z pola widzenia. Mimo prostoty pudełko sprawiało się dobrze, używałem go przez dłuższy czas, a kiedy już zamierzałem spróbować czegoś bardziej skomplikowanego nadarzyła się okazja, by po raz ostatni wykorzystać je bardzo widowiskowo.
Postanowiłem zająć się Śmierdzielem.
Nazywał się Bedford Smillingham, ale ja nigdy nie nazywałem go inaczej niż Śmierdzielem. Niektórzy rodzą się tancerzami lub malarzami, inni są przeznaczeni do pomniejszych zadań, a Śmierdziel był urodzonym kablem. Nie znał innych życiowych przyjemności niż kablowanie na kolegów. Szpiegował, śledził i donosił. Żaden grzeszek, nawet najmniej­-
szy i najmniej ważny, nie był dla niego za mały, żeby go wyśledzić i donieść władzom. A władze go za to kochały, co skądinąd wiele mówi o tym, jakich mieliśmy nauczycieli. Nie można też było zlać go bezkarnie. Jego słowom wierzono bez zastrzeżeń, i to ci, którzy chcieliby mu dowalić, mieli najgorzej.
Śmierdziel naraził mi się jakimś drobiazgiem, nie pamiętam już, o co chodziło, ale był wystarczająco dokuczliwy, bym zaczął snuć myśli chmurne, a groźne, aż wymyśliłem plan akcji. Wszyscy chłopcy lubią się przechwalać, a ja osiągnąłem w przechwałkach wielki sukces, prezentując rówieśnikom moją książkę do przechwytywania batoników. Mnóstwo było ochów i achów, a ja wywołałem ich jeszcze więcej, przeznaczając część trofeów na prezenty. Poprawiło to oczywiście moją pozycję w grupie, ale też dokonało czegoś jeszcze, bo upewniłem się, że całe to przedstawienie odbywa się tam, gdzie Śmierdziel mógł nas podsłuchać bez problemów. Pamiętam wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj, i powiem wam, że to wspomnienie ciągle wprowadza mnie w stan błogości.
– To coś nie tylko działa. Ja wam pokażę, jak działa! Chodźcie ze mną do Multi Minga!
– Naprawdę, Jimmy? Naprawdę? Możemy?
– Możecie. Ale nie całą bandą. Wchodźcie po kilku. Stawajcie tam, skąd będziecie widzieli stoisko Napchajsie. O trzeciej obejrzycie coś naprawdę wartego obejrzenia.
Ile wartego, tego z cała pewnością nie potrafili sobie nawet wyobrazić.
Pozwoliłem im odejść, a sam zacząłem obserwować gabinet dyrekcji. Gdy tylko za Śmierdzielem zamknęły się drzwi, włamałem się do jego szafki.
Wszystko układało się doskonale. Jestem z tego dumny, bo to był mój pierwszy przestępczy plan opracowany tak, by wzięli w nim udział inni, oczywiście niczego niepodejrzewający. O ustalonej godzinie podszedłem do stoiska ze słodyczami jak gdyby nigdy nic. Położyłem książkę na batonikach. Pochyliłem się, żeby zawiązać sznurowadło, udając, że nie widzę gapiących się na mnie ochroniarzy. I wzajemnie, oni równie udatnie udawali, że wcale się na mnie nie gapią.
– Mam cię! – wrzasnął grubszy, łapiąc mnie za kołnierz kurtki. – Mam ją! – wrzasnął drugi, chwytając książkę.
– Co jest grane? – wycharczałem. Mogłem tylko charczeć, bo kurtka dusiła jak nie wiem co. Ochroniarz podniósł mnie za kołnierz, aż machałem nogami w powietrzu. – Złodzieju! Oddaj mi książkę do historii za siedem dolców. Matka ciężko na nią pracowała! Tkała maty z kolców dzikoża.
– Książkę? – Grubszy uśmiechnął się obrzydliwie. – Wiemy wszystko o tej książce. – Z tymi słowy otworzył ją… i zaczął kartkować, a wyraz twarzy miał przy tym tak zdumiony, że aż miło było patrzeć.
– Wrobili mnie – wycharczałem. Rozpiąłem kurtkę, wyślizgnąłem się z niej, poczułem podłogę pod stopami. – Wrobił mnie przestępca przechwalający się, jak używa książek do swych niecnych celów. Tam stoi. Nazywa się Śmierdziel. Łapcie go, szybko, bo wam ucieknie!
Śmierdziel wrósł w ziemię, z gębą rozdziawioną ze zdumienia. I tak by się nie ruszył, bo ręce kolegów trzymały go mocno. Upuścił książki, a z jednej z nich Napchajsie posypały się na podłogę.
Jakie to było piękne, te łzy, wzajemne oskarżenia i wrzaski. Piękne także dlatego, że odwracało uwagę ode mnie. Bo właśnie tego dnia wypróbowałem w warunkach bojowych mój napychacz Napchajsie Seria druga. Ciężko pracowałem nad dostosowaniem do moich celów cichej pompy próżniowej z rurką przeciągniętą przez rękaw. Zbliżyłem ją do batoników i – myk! – pierwszy zniknął, jakby go nigdy nie było. Wylądował w spodniach, czy raczej w tych o cztery numery za wielkich workach, będących częścią mundurka szkolnego. Wydymały się jak balony, ale w kostkach związałem je mocną elastyczną taśmą.
Batoniki lądowały w nich jeden za drugim. Tylko że pojawił się pewien problem. Nie mogłem wyłączyć pompy! Na szczęście Śmierdziel szarpał się i wrzeszczał, więc wszyscy patrzyli na niego, a nie na mnie, zmagającego się z wyłącznikiem. Tymczasem pompa pracowała jak gdyby nigdy nic, Napchajsie jeden po drugim przez rękaw wpadały w spodnie, aż wyłączyłem przeklętą maszynę. Gdyby teraz ktokolwiek przyjrzał się uważniej moim wypchanym spodniom i pustemu stoisku, musiałby nabrać podejrzeń. Na szczęście nikomu nie przyszło to do głowy. Niemal biegiem – niemal, bo nie bardzo mogłem biec, nogi ledwie przesuwałem po podłodze – uciekłem ze sklepu i, jak już powiedziałem, to wspomnienie zawsze będę zaliczał do najsłodszych.
Tylko że nie wyjaśnia ono, dlaczego, w same urodziny, podjąłem ważką decyzję napadu na bank, ale tak, by dać się złapać.
Policja uporała się wreszcie z drzwiami. Wlała się przez nie fala dzielnych stróżów prawa i porządku. Podniosłem ręce wysoko, byłem gotów powitać ich ciepłym uśmiechem.
Urodziny. To był powód. Moje siedemnaste urodziny. Na Kawałku Nieba siedemnaste urodziny są okazją bardzo ważną w życiu młodego obywatela.



Dodano: 2024-11-23 10:16:32
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Wywiad z Nealem Shustermanem


 Plaża skamielin

 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

Recenzje

Silverberg, Robert - "Księga czaszek"


 James, Marlon - "Wiedźma Księżyca, Król Pająk"

 Silverberg, Robert - "W dół, do ziemi"

 Sapkowski, Andrzej - "Rozdroże kruków"

 Niven, Larry & Pournelle, Jerry - "Pyłek w Oku Boga"

 Wyndham, John - "Poczwarki"

 Hendrix, Grady - "Jak sprzedać nawiedzony dom"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Tajemnica Ramy"

Fragmenty

 Moorcock, Michael - "Wieczny wojownik. Tom 2"

 Tchaikovsky, Adrian - "Dzieci czasu"

 Moorcock, Michael - "Wieczny wojownik. Tom 1"

 Harrison, Harry - "Początki Stalowego Szczura"

 Henry, Christina - "Dziewczyna w czerwieni"

 Howey, Hugh - "Latarnia 23"

 Strugaccy, Arkadij i Borys - "Miasto skazane i inne utwory"

 Scalzi, John - "Towarzystwo Ochrony Kaiju" #2

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS