Trudno jest być wymienialnym
Mickey ma nietypową fuchę: podczas misji kolonizacyjnej jest wyznaczany do najtrudniejszych, także zabójczych zadań. Śmierć mu jednak niestraszna, bo w razie zgonu zaraz z kadzi wychodzi jego klon. Tylko czy to aby na pewno scenariusz godny pozazdroszczenia?
Edward Ashton w powieści „Mickey7” serwuje dość prostą historię, która nie wykorzystuje w pełni potencjału, jaki niosą pomysł fabularny i stworzony świat. Nie wdając się w szczegóły, to historia misji kolonizacyjnej na skutej lodem planecie zamieszkałej przez niebezpieczne istoty. Koloniści mają problemy z uprawami i rozwojem osiedla, a lokalna fauna zaczyna stanowić dla nich coraz większe zagrożenie. Ot, historia znana z wielu fabuł science fiction, tu dość skąpo rozwinięta.
Powieść przedstawia perypetie głównego bohatera, który jest wymienialnym. To taka dość wredna fucha na misjach kolonizacyjnych. Skanują ci ciało, regularnie zapisujesz wspomnienia, a w zamian… zostajesz wysłany do najbardziej paskudnych, niebezpiecznych i zabójczych zadań. Trzeba wymienić osłony przed promieniowaniem podczas podróży międzygwiezdnej? Mickey, ruszaj! Potrzebny jest królik doświadczalny do badania lokalnych patogenów? Mickey, nadstawiaj ramię do zastrzyku i wskakuj do izolatki. I tak po jakimś czasie odradzasz się w nowym ciele, a numerek przy imieniu wzrasta.
De facto cała fabuła i świat przedstawiony są podporządkowane historii narratora, który miał zginąć… ale udało mu się przeżyć i gdy dociera do bazy odkrywa, że pojawiła się już jego nowa wersja. A to budzi sporo problemów, bo wielu ludzi i tak krzywo patrzy na wymienialnych, czy to z powodów praktycznych, czy metafizycznych. Trzeba się ukrywać, dzielić zadaniami (i limitowanymi posiłkami!) z kopią i próbować znaleźć wyjście z sytuacji.
Początkowo perypetie dwóch iteracji Mickeya są nawet zabawne, ale szybko stają się nużące, bo nie widać w tym większego celu, a sami bohaterowie… no cóż, nie nazwałbym ich specjalnie sympatycznymi. Obserwujemy całość z perspektywy Mickeya7 i Ósmy wydaje się strasznym bucem… ale przecież to ten sam człowiek, dzieli ich jedynie sześć tygodni życia. Zresztą tu i tam widzimy detale, które wskazują, że i z Siódmym niespecjalnie chcielibyśmy mieć do czynienia.
Poza historią tej dwójki, przynajmniej w teorii, mamy opowieść o kolonizacji. Wątek ten ma znaczenie… no powiedzmy, że da się zebrać jakieś 20% powieści, z czego większość przypada na końcówkę. Rozwiązanie problemu jest pretekstowe i mało satysfakcjonujące. Ot, trzeba było coś napisać, to jest. Już bardziej interesujące są krótkie wstawki z historii innych kolonii, misji udanych… albo nie.
W trakcie lektury daje się wyłapać małe sprzeczności, niedopracowanie pomysłów czy wątków, niedostatek szczegółów. Całość czyta się lekko, ale właśnie te niedoskonałości sprawiają, że dość często pojawia się irytacja, z którą nie wygrywają próby dodania do całości humoru. „Mickey7” budzi odległe skojarzenia z „Marsjaninem” (może bez McGayverowego sznytu), ale przegrywa z nim na każdym polu – i to biorąc pod uwagę, że Andy Weir wirtuozem pióra nie jest.
Finalnie otrzymujemy powieść mocno niedopracowaną, w wielu miejscach napisaną po łebkach. Z jednej strony nie dziwi chęć ekranizacji – to nadal niezły pomysł i zdecydowanie bardziej filmowa niż powieściowa fabuła. Z drugiej strony, czytając, jednak chciałoby się otrzymać pełnowartościowy produkt. Pozostaje mieć nadzieję, że kontynuacja „Mickeya7” osiągnie wyższy poziom.