Nikt cię nie przygotuje na drobniutkie hałasy. Wsadzą cię do wirówki i będą tobą obracać, dopóki nie stracisz przytomności, będą cię podrzucać i opuszczać po linii parabolicznej, dopóki nie stracisz całej zawartości żołądka, będą wbijać w twoje ciało wszelakie igły, dopóki nie zrozumiesz, jak się czuje pospolity narkoman, gruntownie nauczą cię trzech działów fizyki, każą ci zdobyć doktorat z medycyny i jeszcze cię przygotują do pokonania trasy triathlonu.
Ale nie dowiesz się od nich, jak funkcjonuje człowiek wśród bezustannego klekotu, stuków, trzasków i innych, ledwie słyszalnych, odległych dźwięków. Nie dowiesz się, że martwość przestrzeni, okalającej człowieka nieskończonymi latami świetlnymi wielkiej pustki, można odczuwać jak potężny, przygniatający ciężar. Że cisza może się składać z ciężkich warstw, tak samo jak ciemność, którą kiedyś zobaczyłem w pewnej grocie w Zachodniej Wirginii. Ciemność, którą mógłbym wziąć w usta, gryźć i przeżuwać. Ciemność, którą mógłbym czuć na przestrzeni wielu kilometrów. Ciemność nie dającą pewności, że kiedykolwiek zdołam z niej wypełznąć.
Właśnie na tym polega cisza głębokiej przestrzeni kosmicznej. Ta cisza sprawia, że nawet najdrobniejsze szumy i trzaski w mechanizmach mojego posterunku rozwalają mi system nerwowy. Nienawidzę ich wszystkich. Nienawidzę wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co porusza się w tym obiekcie. Każdej małej dźwigni i każdego piezobrzęczyka. I wcale nie chodzi o naturę tych dźwięków, ale o ich nieprzewidywalność. Spędzam w napięciu długie chwile, kiedy panuje cisza, czekając na nie, wciąż się ich spodziewając. Ale one rozlegają się zawsze wtedy, gdy się częściowo rozluźniam, kiedy już nie czekam na ich atak. Są wtedy jak uderzenia młotkiem w głowę. Jak nakłucia bębenków w uszach.
Dranie są cholernie złośliwe. Niczym jelenie w lesie zdają się wyłapywać momenty, kiedy na nie poluję. Z latarką w ręce czołgam się przez przestrzeń roboczą mojego posterunku nawigacyjnego, przypominającego kanał, ocierając się o wiązki drutów, przewody i piankę izolacyjną. Depczę im po piętach. Zakładam pułapki w przekonaniu, że przegonię hałasy, że mam do czynienia po prostu z małymi natrętnymi stworami, które przedostały się na pokład w partii źle wyjałowionych owoców.
Zdają się słyszeć, że nadchodzę, i wtedy wszystkie pstryknięcia i brzęczyki cichną. Nieruchomieją, wystraszone jak dzikie zwierzęta w pierwszym dniu sezonu łowieckiego. Ale kiedy opuszczam przestrzeń roboczą, one znowu się pojawiają i ponawiają swój koncert. Jak ten stary jeleń, który tuż po zakończeniu sezonu łowieckiego pojawia się w czyimś ogrodzie i w spokoju, z absolutnie głupią miną przeżuwa kwiaty tulipanów, jakby miał ochotę zapytać: „No i cooo?”.
Ale ja wam nie odpuszczę, skurwysyny. Zastawiłem na was sidła. Mikrofony z rejestratorami, dzięki którym poznam źródła wszystkich, nawet najdrobniejszych odgłosów. Rozlałem olej tam, gdzie cokolwiek może zaskrzypieć. I zainstalowałem pluskwy w miejscach, które mogą być źródłami choćby drobniutkich dźwięków.
NASA powinna być dumna z moich wysiłków i pomysłowości, rozumiecie? Szkolili mnie długo, jednak wszystkiego nie przewidzieli. Co mi pozostaje? Przecież jestem jedynym żywym organizmem w tej pordzewiałej metalowej rurze, umieszczonej na skraju wszechświata. Jestem tutaj, ponieważ jeszcze nie wymyślono komputera, który nie wykonałby w cyklu stu bilionów operacji przynajmniej jednej głupoty. Może się zdziwicie, ale komputery, które codziennie wykonują biliony zadań, nie są w stanie uniknąć całej masy głupich wpadek. I to ja jestem tym spryciarzem, który ma je wyłapywać.
Większość czasu, którego nie poświęcam na ściganie trzasków i skrzypienia, spędzam w latarni. Wiem, że nie powinniśmy tym słowem nazywać tego miejsca, ale dajmy spokój. Tuż za długim, wąskim tunelem, który dzieli posterunek na dwie części, znajduje się małe wgłębienie z iluminatorami na wszystkich płaszczyznach. W tym grajdołku zainstalowano EFG, czyli urządzenie emitujące fale grawitacyjne. To tutaj znajduje się centrum operacyjne; wszystko inne na moim posterunku służy tylko temu, żeby mógł on funkcjonować bez zakłóceń, a więc żebym i ja funkcjonował jak najlepiej.
Długie, wąskie przejście oddziela EFG od reszty posterunku dlatego, że jego fale stanowią siłę, która jest w stanie wyrządzić poważne szkody. Te fale mogą splątać druty w promieniu pięciu lub sześciu metrów, mogą także poplątać moje nerwy. NASA radzi, aby nie spędzać zbyt wiele czasu w pobliżu EFG, ponieważ emitowane stąd fale grawitacyjne dziwnie oddziałują na ludzkie głowy. To znaczy – wywołują w ludziach stan przyjemnej błogości. Ale czego oczekują decydenci, którzy wysyłają personel w dwuletnie misje odbywające się gdzieś na skraju nicości? Wątpię, czy jestem jedynym facetem, który rozsiada się oparty plecami o maszynę, pozwala jej zabawiać się swoją głową i odczuwa przy tym takie zadowolenie, jakby pił czystą whiskey, jednocześnie wpatrując się w monotonne, szare kamienie pola asteroid, czyniące nawigację gwiezdną cholernie skomplikowanym zagadnieniem.
Naprzeciwko EFG i tuż nad najlepszym iluminatorem, przeznaczonym do obserwowania obrotu asteroid w przestrzeni, znajduje się wyblakła fotografia, którą pozostawił tutaj poprzedni mieszkaniec; właśnie dlatego podejrzewam, że nie tylko ja upodobałem sobie wysiadywanie w tym miejscu. Na fotografii pewien mężczyzna w błyszczącym płaszczu przeciwdeszczowym stoi przed prawdziwą latarnią morską, posadowioną w czarnej ziemi. Unosi się nad nim fala, wyższa od latarni wznoszącej się za jego plecami, sięgająca co najmniej dwadzieścia metrów ponad powierzchnię wody. Fala za moment uderzy w kamienne mury latarni i każdy obserwator musi dojść do wniosku, że właśnie obserwuje ostatnie chwile tejże latarni i ostatnie chwile człowieka, że potężna masa wody w kolejnym ułamku sekundy zniszczy budynek i mężczyznę. A tymczasem mężczyzna spokojnie pali fajkę, wpatrując się w drona z kamerą albo w coś podobnego na niebie, myśląc zapewne: „Cóż to za dziwna rzecz?”, i nie ma pojęcia, że jego los zostanie za chwilę dopełniony za sprawą potężnego żywiołu.
Wpatrywałem się w tę fotografię przez znacznie więcej czasu niż w pola gwiazd i kosmicznych skał za szybą iluminatora. Początkowo zakładałem, że katastroficzne dzieło po prostu wygenerował komputer. Takie rzeczy są na porządku dziennym. Czasami prawdziwe obrazy wyglądają jak sztuczne, w szczególności gdy człowiek wpatruje się w nie przez długi czas. Dlaczego jednak ktoś miałby wieszać obrazek wygenerowany komputerowo w tak strategicznym miejscu? Poza tym papier jest gładki i w ogóle nie ma nic wspólnego z termicznymi gównami, których ja sam używam tutaj do drukowania. I nie ma na nim śladów zginania, co świadczy, że dotarł tutaj w płaskiej paczce albo w rulonie kurierskim. Ktoś podjął spory wysiłek, żeby przetransportować go na posterunek w nienagannym stanie. Zakładam więc, że to cholerstwo przedstawia autentyczną scenę. Zakładam, że facet jest prawdziwy, że oglądam ostatnią scenę jego życia, oglądam absolutny koniec jego małego świata.
Wpatrując się w tę fotografię, czuję zawroty głowy – czasami przez długie godziny – oczekując na nieuchronną konieczność zresetowania centralnego komputera, albo na wyłonienie się z przestrzeni jakiegoś statku, którego załoga zapyta o dalszą drogę, albo przekaże mi kolejne wieści z wojny. Mężczyzna z fotografii reaguje wzruszeniem ramion na wodę za plecami i spokojnie zaciąga się fajką. Jest zupełnie spokojny. A ja tymczasem reaguję nerwowo na jakiś odległy, piekielny trzask. Latarnik był przez bardzo długi czas moim bohaterem. Dopóki nie dowiedziałem się czegoś więcej na temat fotografii.
Okazuje się, że istnieją dziesiątki wariantów podobnych ujęć. I, owszem, prawdopodobnie wszystkie są prawdziwe. Pytanie na temat fotografii przesłałem do Houston, gdy mimo poszukiwań nie znalazłem w archiwach żadnych konkretów. Bez trudu wyobraziłem sobie konwersację po drugiej stronie, ponieważ prowadziłem wiele takich rozmów w trakcie praktyk, kiedy się jeszcze szkoliłem na Ziemi.
– Przepraszam, co chciałby wiedzieć 23? – pyta szef operacyjny.
– Sir, on chce poznać historię pewnej konkretnej fotografii. I nie, wcale nie chodzi o kartę gwiazd. Ani o nic, co miałoby charakter… eee… naukowy. Chodzi tylko o tę fotkę. Przesłał jej cyfrową kopię.
Następuje długa cisza, gdy szef wpatruje się w ekran.
– To są chyba jakieś pierdolone żarty?
– Nie, sir.
– I facet wysłał pytanie oficjalną drogą? Odbiło mu?
– W ogóle po raz pierwszy o cokolwiek zapytał, sir. I ma porządną, czystą kartotekę. Walczył na froncie, był ranny i odznaczony, a później go przeniesiono.
– Niech zgadnę: dostał w łeb.
– Nie, sir. Z głową u niego w porządku, dzięki bogu. Jako weteran otrzymał spokojny posterunek na skraju ósmego sektora.
– Więc prawdopodobnie jedyną rozrywką jest dla niego EFG i w efekcie kręci mu się w głowie jak dziwce po seksie z dziesięcioma żołnierzami.
– Prawdopodobnie, sir. Też tak sądzę.
– Kurwa mać. Ten chłopak jest jednak bohaterem. Spróbuj coś dla niego znaleźć.
Oczywiście, prawdopodobnie rozmowa mogła brzmieć zupełnie inaczej. Być może pytanie dotarło do jakiegoś nadgorliwca, który sam się zajął problemem, zamiast przekazać moje pytanie do właściwego departamentu, a następnie wyprodukował osiem stron z wynikami i postanowił je do mnie wysłać w najbliższym transporcie. Operacja zajęła mu zapewne dwie sekundy, ale odpowiedź otrzymałem dopiero po trzech miesiącach z rąk ludzi, którzy dotarli na mój posterunek na pokładzie transportowca z ładunkiem rudy, w gruncie rzeczy niewiadomego pochodzenia. Powiedzieli, że przywieźli coś dla mnie. Świat jest szalony na swoim krańcach, jednak wystarczy w odpowiednich chwilach wzruszać ramionami i odwracać głowę, a wtedy mimo wszystko da się żyć. Zatem w ogóle nie zainteresowałem się ich kontrabandą.
Jak się okazało, mój pieprzony bohater z latarni morskiej tylko cholernie się wystraszył. Cała historia tej fotografii jest dobrze udokumentowana. Przede wszystkim wykonano ją z helikoptera. Kiedy fotograf robił zdjęcie, pilot wymachiwał głową i gestami nakazywał staremu latarnikowi, żeby uciekał. Uciekaj! Prawdopodobnie natychmiast po uwiecznieniu go na fotografii w roli palanta, który przez własną głupotę za chwilę ma zginąć, starzec narobił w spodnie, odrzucił cygaretkę i wbiegł do latarni, w ostatniej chwili ratując dupę przed niechybną katastrofą.
Tak to bywa z bohaterami: zostają nimi, jeżeli ktoś w odpowiedniej chwili wykona im zdjęcie. Sądzę, że i ja będę bohaterem do końca życia. O ile spędzę je tutaj za zamkniętymi drzwiami, zaciskając kolana i unikając kolejnych aparatów fotograficznych.