Na rezydencję Spirydona przeznaczono dawny kryty basen. W niskim pomieszczeniu jasno świeciły lampy, dźwięcznie pluskała woda. Unosił się oszałamiający zapach – zimny, ostry, od którego cierpła skóra, a w mózgu pojawiały się nieprzyjemne skojarzenia: przypominały się piekło, sale tortur i kościana noga naszej Baby Jagi. Ale na to nic już nie można było poradzić. Trzeba było przezwyciężyć pierwszy spazm i czekać, aż nos się przyzwyczai. Usiadłem na skraju basenu, opuściłem nogi i położyłem teczkę obok siebie. Spirydona nie było widać, woda falowała, skakały po niej odblaski, kręciły się oleiste plamy.
– Spirydonie! – zawołałem i postukałem obcasem w ściankę basenu.
To właśnie najbardziej drażniło mnie w Spirydonie: przecież na pewno widzi, że ktoś przyszedł do niego w gości, przyniósł mu teczkę, o którą prosił, i to nie jakiś Wybiegałło przyszedł, lecz stary przyjaciel, który wszystkie te sztuczki zna na wylot, ale nie! Koniecznie po raz kolejny musi pokazać, jaki jest potężny, jaki tajemniczy i z jaką łatwością może się ukrywać w przezroczystej wodzie.
Znajdował się, ma się rozumieć, wprost pod moimi nogami. Ujrzałem jego mrugające oko wielkości talerza.
– No dobrze, dobrze – powiedziałem. – Przystojniak z ciebie. Nic nie widzę poza okiem. Bardzo efektownie. Jak w cyrku.
Wtedy Spirydon wypłynął. To znaczy nie to, że wypłynął, on się właściwie nie zanurzał, cały czas był tuż pod powierzchnią, po prostu teraz pozwolił sobie stać się widocznym. Jego cienkie wiotkie powieki rozchyliły się w jednej chwili, jakby okręt pułapka odrzucił fałszywe osłony, ogromne okrągłe oczy, ciemne i głębokie, wpatrzyły się we mnie z niegodziwym humorem i słaby, a zachrypnięty głos powiedział:
– Jakim mnie dziś znajdujesz?
– Całkiem, całkiem – odpowiedziałem.
– Postrach mórz?
– Korsarz! Śmierć kaszalotom!
– Opisz mnie – zażądał Spirydon.
– Proszę bardzo – odparłem. – Ale nie jestem Alfredem Tennysonem, opowiem taką prawdę tu o tobie, że wszelkie bajki zakasuje.Jesteś teraz podobny do kupy brudnej bielizny rzuconej do odmoczenia przed praniem.
Spirydon jednym długim nieuchwytnym ruchem jakby przelał się na środek basenu. Błonka skrywająca podstawy jego ramion zaczęła się bezwstydnie wykręcać na lewą stronę, obnażając atramentowo-bladą powierzchnię, gęsto usianą zmarszczonymi brodawkami, z samego wnętrza organizmu wysunął się w koronie mięsistych wyrostków i otworzył, drocząc się, ogromny, czarny dziób. Rozległ się przenikliwy zgrzyt: Spirydon chichotał.
– Zazdrościsz – powiedział. – Widzę, że zazdrościsz. Och, jak wy wszyscy lądowi jesteście zawistni! A niepotrzebnie. Macie przecież swoje przewagi. Pójdziemy dziś pospacerować?
– Nie wiem – odpowiedziałem. – Jak wszyscy. Przyniosłem teczkę. Pamiętasz, prosiłeś?
– Pamiętam, pamiętam – potwierdził Spirydon. – A jakże…
Położył się na wodzie, rozłożył wachlarzem potworne macki i zaczął migotać i mienić się perłowo. Dostałem oczopląsu i poczułem senność. Wydało mi się, że siedzę z wędką w jasny poranek, słoneczko grzeje, refleksy biegają po ciepłej wodzie i tak ciągnie słodko całe ciało. Spirydon wypuścił mi w twarz strumień zimnej wody i oprzytomniałem.
– Tfu – powiedziałem. – Swoim brudem… Tfu!
– Niby dlaczego brudem? – zdziwił się Spirydon. – Czyściutka woda, w brudnej umarłbym.
– Diabła tam byś umarł – westchnąłem. – Już ja cię znam.
– Nieśmiertelny, co? – stwierdził zadowolony z siebie Spirydon.
– Coś w tym rodzaju – zgodziłem się. – Przestań migotać. Wpędzasz mnie w sen. Robisz to umyślnie?
– Nie, ale mogę przestać.
– Nagle znów pojawił się przy samych moich nogach. – A gdzie nasz gadatliwy dureń? – zapytał.
– I gdzie twój włochaty przyjaciel?
– To nie tylko mój przyjaciel – wytknąłem. – To również i twój przyjaciel. Co to za maniera, żeby obrażać przyjaciół?
– Przyjaciół? – zdziwił się Spirydon. – Ja nie mam przyjaciół. Nie wiem, co to takiego.
– A co w takim razie ze Wspólnotą Generalną? – spytałem. – Czyim w takim razie jesteś Posłem Pełnomocnym?
Spirydon zmierzył mnie lodowatym spojrzeniem.
– Czy masz jakiekolwiek wyobrażenie o dyplomacji? – zapytał. – Możesz nie odpowiadać. Widzę, że bardzo mgliste. Dyplomacja jest sztuką określania nowych zjawisk starymi terminami. W tym przypadku całkowicie nowe dla was, ludzi, zjawisko – moją szczerą i niezachwianą przyjaźń mnie dzisiejszego ze mną jutrzejszym określam starym terminem „Wspólnota Generalna”.
– Aha – powiedziałem. – To znaczy, że Wspólnota Generalna to oszustwo.
– W żadnym wypadku – zaprzeczył Spirydon. – To, powtarzam, wspólnota mnie ze mną.
– No właśnie mówię: oszustwo – powtórzyłem. – Oprócz samego siebie, z nikim nie możesz znajdować się we wspólnocie, nawet ze mną.
– Gigantyczne Starożytne Głowonogi – powiedział z namaszczeniem Spirydon – zawsze są samotne. I zawsze są rade tej okoliczności.
– Rozumiem. A kim w takim razie jesteśmy my – Fiedia, Gadacz, ja?
– Wy? Rozmówcami. Dostarczycielami rozrywki… – Zamyślił się na chwilę i dodał: – Jedzeniem.
– Bydlak z ciebie – powiedziałem urażony. – Brudne gacie.
– Zabrzmiało to trochę po Chlebowwodowemu, ale bardzo się wściekłem. – Namakaj tu sobie w tej swojej dumnej samotności, a ja sobie pójdę.
Udałem, że zamierzam wstać, lecz Spirydon wczepił się zręcznie haczykami przyssawek w moją nogawkę i nie puścił.
– Poczekaj, poczekaj – rzekł. – Też coś, obraził się! Jakże wy wszyscy, lądowi, nie lubicie prawdy… Wszystko wam można powiedzieć oprócz prawdy. Bo my, Gigantyczne Starożytne Głowonogi, zawsze mówimy tylko prawdę. Jesteśmy mądre i szczere. Kiedy zamierzam napaść na kaszalota, jestem skrajnie szczery. Nie mówię mu: „Pozwól mi się objąć, mój przyjacielu, tak dawno się nie widzieliśmy!”. W ogóle mu niczego nie mówię, tylko po prostu przybliżam się z absolutnie wyraźnie wyrażonymi zamiarami… A wiesz – powiedział, jakby ta myśl go olśniła – przecież kaszaloty też tego nie lubią! Zadziwiająco nieracjonalnie zbudowany jest świat. Życie możliwe jest tylko w przypadku, gdy rzeczywistość jest przez nas przyjmowana taka, jaka jest, jeśli czarne nazywane jest czarnym, a białe – białym. Ale jak bardzo wy wszyscy nie lubicie nazywać czarnego czarnym! A ja nie rozumiem, jak można obrażać się na prawdę. Chociaż w ogóle nie wyobrażam sobie, jak można się obrażać. Kiedy słyszę nieprawdę, kiedy Pluskwa twierdzi, że jestem bagnem, a ty nazywasz mnie brudnymi kalesonami, tylko chichoczę. To nieprawda i to jest bardzo śmieszne. Kiedy natomiast słyszę prawdę, doświadczam uczucia wdzięczności – na ile Gigantyczne Starożytne Głowonogi w ogóle są zdolne doświadczać tego uczucia – gdyż tylko znajomość prawdy pozwala mi istnieć.
– No dobrze – powiedziałem. – A jeślibym nazwał cię błyszczącym brylantem i perłą mórz?
– Nie zrozumiałbym cię – odparł Spirydon. – I uznałbym, że sam siebie nie rozumiesz.
– A jeślibym nazwał cię władcą świata?
– Odpowiedziałbym, że przede mną stoi rozumne stworzenie, które przywykło mówić władcom prawdę prosto w oczy.
– Ale to przecież nieprawda. Żaden z ciebie władca świata.
– To znaczy, że nie jesteś tak mądry, jak ci się wydaje.
– Oto jeszcze jeden pretendent do panowania nad światem – stwierdziłem.
– Dlaczego „jeszcze”? – zaniepokoił się Spirydon. – Są i inni?
– Nikczemnych durniów nigdy nie brakowało – odrzekłem z goryczą.
– Zgadza się – rzekł Spirydon w zadumie. – Weźmy choćby pewnego mojego starego osobistego wroga, kaszalota. Był albinosem i to kalectwo silnie rzutowało na jego zdolności intelektualne. Najpierw ogłosił się władcą wszystkich kaszalotów. To była ich wewnętrzna sprawa, mnie to nie dotyczyło. Potem jednak ogłosił się władcą mórz i doszły mnie słuchy, że zamierza ogłosić się panem Wszechświata… Nawiasem mówiąc, twoi rodacy – mam na myśli ludzi – uwierzyli w to i nawet uznali go za ucieleśnienie zła. Po oceanie krążyły obrzydliwe plotki, niektóre barbarzyńskie plemiona, przeczuwając chaos, odważyły się na bezczelne najazdy, kaszaloty zaczęły zachowywać się wyzywająco i wreszcie zrozumiałem, że należy się wmieszać. Wyzwałem albinosa na dysputę.
– Ośmiornica zamilkła, jej oczy się przymknęły. – Miał wyjątkowo potężne szczęki – powiedział w końcu. – Za to mięso było delikatne, słodkie i nie wymagało żadnych przypraw… Hm, tak.
– Dysputy! – wykrzyknął nagle Panurg, uderzając czapką z dzwoneczkami o podłogę. – Cóż może być szlachetniejsze od dysput? Wolność myśli! Wolność słowa! Wolność wyrażenia siebie! Ale co się tyczy Archimedesa, to historia, jak zawsze, wstydliwie i bezwstydnie przemilczała jeden maleńki detal. Kiedy Archimedes, odkrywszy swoje prawo, goły i mokry biegł po ludne ulicy z okrzykiem „Eureka!”, wszyscy mieszkańcy Syrakuz klaskali w dłonie i niezmiernie cieszyli się z nowego osiągnięcia rodzimej nauki, o którym jeszcze niczego nie wiedzieli, a dowiedziawszy się, i tak nie byliby w stanie go zrozumieć. I tylko jeden bezczelny chłopiec wskazał palcem przebiegającego geniusza i zanosząc się śmiechem, wykrzyknął: „Chłopaki! E, chłopy! Przecież Archimedes jest goły!”. I chociaż to była szczera prawda, to chłopiec od razu został złapany za ucho i surowo sprany żołnierskim pasem przez swego kochającego naukę ojca.
– Możliwe – zgodził się Spirydon. – Możliwe… Poczytajmy, Sasza. Muszę ci powiedzieć, że bardzo mnie ciekawi, co o nas wiedzą i pamiętają ludzie.
Wziąłem teczkę, położyłem ją sobie na kolanach i rozwiązałem tasiemki. Mnie samego też to ciekawiło. Materiały te znałem od małego. Mój wujek, mało znany specjalista od Japonii, nosił się z zamiarem napisania kiedyś książki pod dziwnym tytułem Ośmiornice i ludzie. Owładnęła nim idea, że głowonogi od niepamiętnych czasów miały całkiem bliskie kontakty z ludźmi. Aby udowodnić ową myśl, przekopał się przez masę książek, archiwów, spisał mnóstwo japońskich legend, a najbardziej interesujące z jego punktu widzenia przełożył na rosyjski i zebrał w tej teczce. Książki nie udało mu się napisać – zajął się dysertacją na temat Zdrada interesów japońskiej klasy robotniczej przez japońską liberalną burżuazję w okresie przygotowań Japonii do wojny na Oceanie Spokojnym. Teczka została porzucona, większość materiałów utracona, coś jednak pozostało: stosik pożółkłego papieru zapisanego równym wujowskim pismem. Na każdej kartce – notatka z jakiejś książki albo rękopisu
z nieodłącznym odsyłaczem do źródła.
– Czytać po kolei? – spytałem.
– Po kolei, po kolei – odparł Spirydon. – I nie śpiesz się. Będę wszystko rozważać.
– Dobrze. – Wziąłem pierwszą kartkę. – „Ika ma osiem nóg i krótki tułów, zebrane wokół ust nogi, a na brzuchu krótki dziób. Wewnątrz ma deseczkę zawierającą atrament. Kiedy spotyka wielką rybę, wyrzuca atrament falami, żeby skryć swoje ciało. Kiedy spotyka drobne ryby i krewetki, wypluwa atramentową ślinę, żeby je przywabić.