Wstęp
Niezagojona rana
Zdarzyło się to przed tysiącami lat, nikt dokładnie nie wie kiedy. Pomijając ozdobniki, było tak: obecny przy spaleniu Herkulesa Filoktet odziedziczył po nim kołczan zatrutych strzał. Potem coś się stało, może wąż go ukąsił, a może upuścił magiczną strzałę, tak czy inaczej, zranił się w stopę i rana ta nie chciała się goić. Tak już bywa z ranami.
Właśnie zaczynała się wojna trojańska. Filoktet stanął do walki po stronie Greków oblegających Troję. Ale pojawił się problem. Rana śmierdziała. Śmierdziała tak strasznie, że ci, którzy zbliżali się do rannego, dostawali mdłości. Cuchnęła trupem. Nawet gorzej niż trupem.
Filokteta skazano na wygnanie.
Oblężenie Troi ciągnęło się przez kolejne dziesięć lat.
I nagle coś się komuś przyśniło. To był ważny sen, proroczy: jeśli pod Troją znajdą się strzały Herkulesa, miasto upadnie. Posłano po Filokteta. Wezwano go z wygnania. Ale on wcale nie chciał wrócić…
Dobre opowieści trwają. Można (a zapewne nawet należy) opowiadać je ciągle od nowa. Dlatego rana Filokteta jest raną Mullera, jednego z trzech twardych mężczyzn przemierzających scenę Człowieka w labiryncie, powieści Roberta Silverberga z 1969 roku, choć rana Mullera śmierdzi nie fizycznie, lecz duchowo, zaraża rozpaczą, wydziela odór kondycji ludzkiej.
To dobrze, mówi nam Człowiek w labiryncie, że żyjemy odizolowani od siebie nawzajem. Krzywdzi nas życie, codzienna egzystencja, nie potrafimy znieść smrodu dusz bliźnich.
Fantastyka naukowa, jak żaden inny rodzaj literatury, mówi o postępie. Wyposażona jest w termin przydatności do użycia. Stara fantastyka bywa dziś nieczytelna. Czas niszczy reputacje. A gdy data przydatności upłynie, reagujemy na sztukę i, być może, na prawdę.
To Robert Silverberg, autor nie tylko, lecz także fantastyki, dał swoim czytelnikom opowiadanie o archeologach odkopujących zabytki piśmiennictwa z lat 60. ubiegłego wieku, usiłujących zinterpretować między innymi teksty Boba Dylana, wypełnić luki wiedzy. Do pewnego stopnia my, czytelnicy, mający do czynienia z fantastyką z przeszłości, jesteśmy w podobnej sytuacji. Istnieją teksty wołające o kontekst.
Na pisarską karierę Silverberga składa się niejedna kariera. Jako twórca fantastyki naukowej od momentu wstąpienia na scenę manifestował on szerokość horyzontów oraz pewien szczególny dar: potrafił tworzyć w obfitości kompetentne dzieła na zamówienie. W końcu lat 60. i początku 70. zeszłego wieku w jego twórczości nastąpiła faza niezwykłej płodności i niezwykłej jakości, pół dekady, w której sięgał głęboko, stał się pisarzem uczciwym, bezkompromisowym, sam stawiał sobie artystyczne wymagania, których owocami są powieści takie jak Umierając, żyjemy i Stochastyk. Następnie, wyczerpany, pożegnał się z literaturą, by powrócić do niej powieścią historyczną Pan Ciemności, z perspektywy twórcy science fiction zabrać czytelnika do elżbietańskiej Afryki oraz, w cyklu „Majipoor”, aż po granice fantasy.
Człowiek w labiryncie pochodzi z owego bezkompromisowego okresu pisarstwa Silverberga. Uważam tę powieść za przejściową w tym sensie, że wprawdzie jest odważna, wkracza na nowe terytoria, stoi jedną nogą w obozie nowej fali, lecz pamięta o swych korzeniach. Z przeszłości fantastyki wywodzą się motywy space opery, przetykane niepojętymi obcymi i tajemniczymi artefaktami.
Lecz w powieści przebłyskuje także nasza teraźniejszość. Fantastyka przewidująca przyszłość i pokazująca ją starzeje się najczęściej właśnie z tego powodu, z konieczności wyklucza samą siebie. Czytelnik odbiera labirynt z tej powieści w sposób, w jaki nie można go było odbierać w roku 1969. Jest on pomysłową pułapką, niegdyś zdumiewającym tworem nieskrępowanej wyobraźni, ale dziś już nie tak zdumiewającym, bo natychmiast rozpoznajemy go jako scenografię komputerowej gry, czyli ćwiczenia z szybkości reakcji, pamięci, umiejętności podejmowania decyzji i wyobraźni. Wędrówka splątanymi korytarzami, drony, ochotnicy gotowi oddać życie za przejście kilku kroków, unikanie wrogów – wszystko to ma doprowadzić cię żywego do środka labiryntu. Do osiągnięcia celu.
Aż za łatwo jest dziś uznać labirynt za oczywistość, pozwolić mu przejąć rolę tła. A tymczasem jest labirynt, we wszystkich swych manifestacjach, jednym z bohaterów Człowieka w labiryncie.
Wspomnianą wcześniej opowieść o Filoktecie przytoczyłem nie dlatego, by dać czytelnikowi klucz do powieści (do dobrej fantastyki nie ma klucza i nie powinno go być), lecz by pokazać tradycję, w którą się wpisuje.
Podejrzewam, że sam tytuł jest równie ważny jak wszystko inne dla odczytania tego, co ukryte w Człowieku w labiryncie. (Przy okazji, w labiryncie mamy mężczyznę, nie kobietę, czytelnik szybko dostrzeże, że nieobecność kobiet, przeznaczenie im wyłącznie roli kurtyzan i seksualnych wspomnień to jedna z tych niewielu rzeczy, przez które powieść zdradza pochodzenie z przeszłości). Na początku lektury tożsamość człowieka w labiryncie wydaje się oczywista. Jest nim Muller, bo kto inny miałby być? Potem, w miarę jak nieuchronnie docieramy do końca, zaczynamy się zastanawiać, kim jest tytułowy człowiek i w jakim jest labiryncie. Kandydatami są: Ned Rawlins, właściciel uczciwego nazwiska i szczerej twarzy; nasz młody niewinny Dick Muller, powieściowy Filoktet, doświadczony dyplomata, żołnierz, odkrywca, wygnany i żyjący w ukryciu; i Charles Boardman, stary, chytry, szara eminencja, manipulujący ludźmi i zdarzeniami, jak tylko się da. Formują męską triadę, porzucającą prawość i honor dla kompromisu, dla doraźnych korzyści: męski odpowiednik panny, matki i wiedźmy czy też, bardziej wymyślnie, ojca, syna i szczególnie przewrotnego Ducha Świętego.
Każdemu z nich, co wkrótce odkryje czytelnik, Silverberg przeznaczył jego własny labirynt, wykraczający poza fizyczność, poza śmiertelną pułapkę z gier. Labirynt niewidzialny, lecz trzeba go przejść, choć można się w nim ukryć – labirynt moralności, labirynt etyki i, wreszcie, labirynt człowieczeństwa.
Neil Gaiman
Czerwiec 2002
1
Muller zdążył poznać labirynt całkiem dobrze. Wiedział, gdzie ma oczekiwać wnyków i zwid, i zapadni, i innych śmiertelnie groźnych pułapek. Mieszkał w nim od dziewięciu lat. Wystarczająco długo, by przystosować się do nowego domu, jeśli nie do okoliczności, jakie go tu sprowadziły.
Mimo to poruszał się po labiryncie z wielką ostrożnością. Kilka razy miał okazję przekonać się, że jego wiedza, choć wystarczająca i przydatna, bynajmniej nie jest pełna. Co najmniej raz otarł się o śmierć. Cofnął się w ostatniej chwili, dzięki nieprawdopodobnemu łutowi szczęścia uniknął niespodziewanego impulsu czystej energii świetlnej, gotującego nawierzchnię tuż przed nim. Naniósł na swą mapę to miejsce i kilkadziesiąt podobnych, lecz przemieszczał się po labiryncie rozmiarów miasta w pełni świadomy, że nie ma gwarancji. Że w każdej chwili może spotkać niespodziankę, coś, czego na mapie nie miał.
Nad jego głową ciemniało niebo. Głęboka, nasycona zieleń późnego popołudnia ustępowała czerni nocy. Muller na chwilę przerwał polowanie. Przyglądał się wzorom kreślonym przez gwiazdy. Były mu już dobrze znane. Sam na tym pustym świecie mógł porządkować jasne punkty według gustu, tworzyć konstelacje tak, by służyły jego szczególnemu, gorzkiemu poczuciu humoru. Sztylet. Ostrze. Strzała. Małpa. Ropucha. Na czole Małpy pobłyskiwała słabo nędzna gwiazdeczka, którą uznał za Słońce Ziemi. Nie był pewien, bo po wylądowaniu tu, na Lemnos, zniszczył bank map, ale coś mu podpowiadało, że właśnie ta nędzna kropelka światła to musi być Sol, będące jednocześnie lewym okiem Ropuchy. Bywało, że Muller powtarzał sobie: nie, Sol nie da się zobaczyć na nieboskłonie planety odległej od Ziemi o dziewięćdziesiąt lat świetlnych, ale bywało też, że nie miał wątpliwości, co widzi. Za Ropuchą błyszczał gwiazdozbiór ochrzczony przez niego Librą, Wagą. Szale Wagi zwisały nierówno. Oczywiście.
Planetę okrążały trzy księżyce. Atmosferę miała rzadką, ale jej powietrzem dało się oddychać. Od dawna nie czuł, że wdycha za dużo azotu, a za mało tlenu. Dwutlenku węgla też było za mało, więc niemal nie ziewał. W niczym mu to nie przeszkadzało.
Mocno zaciskając dłonie na kolbie miotacza, wędrował ostrożnie przez obce miasto w poszukiwaniu obiadu.
Muller miał sześciomiesięczny zapas jedzenia w schowku radiacyjnym pół kilometra od miejsca, w którym znajdował się w tej chwili, lecz mimo to co noc wyruszał na łowy, by zastąpić świeżą zdobyczą to, z czego skorzystał. W ten sposób zabijał czas. No i potrzebował zapasów, pełnego schowka, na wypadek gdyby labirynt okaleczył go lub sparaliżował. Oczami, które wszystko widziały, badał zakręcające pod przedziwnymi kątami ulice, a nad jego głową wznosiły się ściany, ekrany i pułapki labiryntu, w którym żył. Rozglądał się wokół. Potrójne księżyce badały jego cień, cięły go i mnożyły, aż cienie wyprzedzały go w tańcu.
Zaćwierkał wykrywacz masy nad jego lewym uchem, co oznaczało, że wychwycił ciepło zwierzęcia o wadze od pięćdziesięciu do stu kilogramów. Wykrywacz zaprogramowany był na trzy poziomy masy, z których ten był środkowy i oznaczał zwierzę jadalne. Poziom pierwszy wyłapywał zwierzęta o masie od dziesięciu do dwudziestu kilogramów, zębate, poziom trzeci zaś – powyżej pięciuset kilogramów, zwierzęta z kategorii największych. Maluchy potrafiły błyskawicznie skoczyć do gardła, a monstra mogły zdeptać go niechcący. Na te ze środka się polowało, pozostałych należało unikać.
Przyklęknął. Przygotowywał broń. Zwierzęta z labiryntu Lemnos dawały się zabijać bezkarnie; strzegły się nawzajem, lecz choć przemierzał ich królestwo od tak dawna, nie pojęły, że jest drapieżnikiem. Najwyraźniej żadna inteligentna forma życia nie polowała tu od milionów lat, więc szły na rzeź noc w noc, nadal nie pojmując nic z natury człowieka. Niemniej Muller dbał, by strzelać z bezpiecznego, zbadanego miejsca, tak żeby móc skupić się na zwierzynie bez obaw, że sam stanie się zwierzyną groźniejszego myśliwego. Do obcasa lewego buta miał przymocowany drążek. Stuknął nim w ścianę za plecami dla pewności, że nie rozstąpi się, by go pochłonąć. Okazała się bezpiecznie twarda. Doskonale. Cofał się powoli, aż dotknął plecami gładkiego chłodnego kamienia. Przyklęknął na lewe kolano, podłoże poddało się lekko pod naciskiem. Patrzył wzdłuż lufy miotacza. Był bezpieczny, mógł sobie pozwolić na czekanie. Minęły może trzy minuty. Detektor masy nadal popiskiwał, informując, że zwierzę znajduje się gdzieś wewnątrz okręgu o promieniu stu metrów. Dźwięk stawał się coraz wyższy, jego sygnatura cieplna rosła. Myśliwy nigdzie się nie spieszył. Przed sobą miał ogromny plac, zamknięty łukowatymi szklistymi przegrodami. Cokolwiek wyłoni się spośród lśniących krzywizn, będzie łatwym łupem. Polował w Strefie E labiryntu, piątej, licząc od jego środka, jednej z najniebezpieczniejszych. Rzadko wychodził poza względnie nieszkodliwą Strefę D, ale tej nocy niewytłumaczalna brawura kazała mu przejść do E. Od dnia, w którym dotarł do środka labiryntu, ani razu nie zaryzykował wejścia do G i H, a w F był zaledwie dwukrotnie. Strefę E odwiedzał może pięć razy na rok.
Po jego prawej, z jednej z zakrzywionych ścian wyłoniły się rozbieżne linie, cienie. Muzyka detektora dotarła do granicy wysokości dla tej masy. Najmniejszy księżyc, Atropos, płynący przez niebo pijackim zygzakiem, zmienił wzór cienia, czarne linie już się nie zbiegały, lecz jedna przecięła pozostałe dwie. Muller wiedział: to pysk, a chwilę później zobaczył swą ofiarę: zwierzę wielkości dużego psa, obrzydliwe i z całą pewnością mięsożerne. Przez pierwsze kilka lat nie zabijał mięsożerców, był pewien, że okażą się niejadalne. Zabijanie ograniczył do lokalnych odpowiedników krów i owiec, łagodnych kopytnych, łażących beztrosko po labiryncie, skubiących trawę w jego ogrodach. W końcu ich kulinarny urok przygasł jednak, więc wziął na cel stwory zębate i pazurzaste, żywiące się roślinożercami. Ku jego wielkiemu zdziwieniu okazały się znakomite w smaku.
Obserwował zwierzę wychodzące na plac, widział, jak węszy, ze swego miejsca nawet słyszał, jak wciąga powietrze drżącym nosem. Tylko że zapach człowieka nic mu nie mówił.
Pewne siebie aż do bezczelności zwierzę wyszło na plac, pazury, których nie chowało, postukiwały i zgrzytały po gładkiej powierzchni. Muller zredukował promień do średnicy włosa. Mierzył to w grzbiet, to w zad. Jego broń miała czujnik odległości, trafiłaby automatycznie, ale on zawsze nastawiał ją na tryb ręczny. Ona miała cel inny, on inny, ona miała zabić, on chciał jeść. Łatwiej było mierzyć ręcznie, niż tłumaczyć automatyce, że ładunek przeszywający smakowity, soczysty grzbiet pozbawi go najsmaczniejszego kąska. Miotacz funkcjonował jak najprościej, przestrzeliłby grzbiet do kręgosłupa; strzelec był bardziej wyrafinowany. Mierzył sześć cali dalej, tam gdzie kręgosłup wnikał w czaszkę. Jeden strzał załatwił sprawę, ofiara upadła ciężko. Myśliwy podszedł do niej najszybciej, jak sobie pozwolił, przy każdym kroku ostrożnie stawiając stopę. Pospiesznie odciął, co nieistotne: łapy, łeb, brzuch, po czym spryskał środkiem konserwującym kawał surowego mięsa wycięty z części grzbietowej. Wyciął także spory stek z zadu, po czym oba pakunki zarzucił na plecy. Odwrócił się, ogarnął wzrokiem zygzakowatą drogę, jedyne bezpieczne wejście do jądra labiryntu. Za niespełna godzinę może być już w swym gnieździe, w centrum Strefy A.
Dotarł zaledwie do środka placu, gdy usłyszał nieznany mu dźwięk. Zatrzymał się, spojrzał za siebie. Trzy małe skoczki zbliżały się do ścierwa, ale to nie drapanie zwierzęcych pazurków zwróciło jego uwagę. Czyżby labirynt gotował mu nową diabelską pułapkę? Na niski, dudniący dźwięk nakładało się ochrypłe pulsowanie w średnim zakresie częstotliwości, a odgłos trwał zbyt długo, by go wziąć za ryk jakiejś wielkiej bestii. Muller jeszcze nigdy nie słyszał czegoś takiego.
Poprawka: nigdy nie słyszał czegoś takiego tutaj. Jego wewnętrzny bank pamięci coś mu jednak podpowiadał. Poszperał w jego głębi, bo dźwięk był znajomy. Podwójne dudnienie, efekt Dopplera, powolne ściszanie… co to może być?
Umiejscowił jego źródło. Dobiegało znad jego prawego ramienia, tak mu się przynajmniej wydawało. Obejrzał się, ale zobaczył tylko potrójną kaskadę wewnętrznej ściany labiryntu, wznoszącą się w niebo bursztynowymi poziomami. A wyżej, nad ścianą? Małpa, Ropucha, Waga…
Teraz już pamiętał. Wiedział, co to za dźwięk. Statek, statek kosmiczny wychodzi z podprzestrzeni, włącza silniki jonowe, gotuje się do wejścia w atmosferę, do lądowania planetarnego. Nad miastem niósł się huk wstecznego ciągu i dudnienie silników hamujących. Nie słyszał ich od dziewięciu lat, od kiedy wybrał sobie Lemnos na dobrowolne wygnanie. Przybywali goście, przypadkowi czy też go wytropiono? Czego chcieli? Muller poczuł nagły gniew. Miał dość ludzi i miał dość ich świata. Musieli narzucać mu swą obecność? Stał nieruchomy na rozstawionych nogach, częścią świadomości, jak zawsze, szacując, skąd mogłoby nadejść niebezpieczeństwo, wzrokiem zaś szukając prawdopodobnego miejsca lądowania statku. Nie chciał mieć nic wspólnego z Ziemią i z Ziemianami. Przeniósł gniewne spojrzenie na punkcik światła w oku Ropuchy, na czole Małpy.
Postanowił nie dopuścić ludzi do siebie. Zginą w labiryncie, ich trupy dołączą do trupów od milionoleci zaściełających korytarze zewnętrzne.
A jeśli uda im się przejść je, jak przeszedł on…
Cóż, wówczas będą mieli do czynienia z Richardem Mullerem. Nie sprawi im to przyjemności. Muller skrzywił usta w ponurym grymasie. Poprawił ładunek mięsa na plecach i znów całą uwagę skupił na wędrówce poprzez labirynt. Szybko dotarł do Strefy C. Tu był bezpieczny. Tu miał swą jaskinię. Zmagazynował zdobycz. Przygotował kolację. Ból rozsadzał mu czaszkę. Dziewięć lat samotności właśnie dobiegło kresu. Samotność jest czysta, a oni ją skazili. Po raz kolejny Muller poczuł się zdradzony. Nie chciał od Ziemi niczego, byle tylko dała mu spokój, a okazało się, że nie dostanie nawet i tego. Och, jakże będą cierpieć, jeśli zdołają dotrzeć do niego poprzez labirynt. Jeśli…
2
Statek wyszedł z nadprzestrzeni trochę za późno, prawie na granicy atmosfery Lemnos. Charlesowi Boardmanowi bardzo się to nie spodobało. Wymagał od siebie najwyższych standardów postępowania i oczekiwał, że wszyscy z jego otoczenia narzucą sobie takie same wymagania. Zwłaszcza piloci.
Ukrył irytację. Dotknięty palcem ekran rozkwitł przed nim obrazem planety, nad którą przelatywali, we wszystkich jej szczegółach. Obłoków niemal nie było, wzrok swobodnie przenikał atmosferę aż do powierzchni. Od rozległej równiny odcinały się ostro wzniesienia, widoczne nawet z wysokości stu kilometrów. Boardman spojrzał na towarzyszącego mu młodego chłopca.
– No i jest, Ned. Labirynt Lemnos. A w środku labiryntu: Dick Muller!
Ned Rawlins zacisnął wargi.
– Naprawdę jest taki wielki? Wygląda, jakby miał średnicę setek kilometrów!
– To, co widzisz, to zewnętrzne obwałowanie. Sam labirynt otaczają koncentryczne kręgi wałów ziemnych wysokich na pięć metrów. Zewnętrzny ma obwód niemal tysiąca kilometrów. Ale…
– Tak, wiem… – przerwał mu Rawlins, a po chwili po jego twarzy rozlał się jaskrawy rumieniec, świadectwo uroczej niewinności, niezmiennie poruszającej jego towarzysza. Niewinności, z której już wkrótce miał zrobić użytek. – Przepraszam cię, Charles, nie chciałem ci przerywać.
– Nic nie szkodzi. Chciałeś o coś spytać?
– Ta czarna plama otoczona wałem… to właśnie jest miasto?
Boardman skinął głową.
– To labirynt wewnętrzny. Ma średnicę dwudziestu, trzydziestu kilometrów, a wiek? Jeden Bóg wie, ile milionów lat. W nim znajdziemy Mullera.
– Jeśli wejdziemy do środka.
– Kiedy wejdziemy do środka.
– Tak, tak, oczywiście. Kiedy wejdziemy do środka – poprawił się natychmiast Rawlins i znów uroczo się zarumienił, po czym uśmiechnął rozbrajająco szczerze. – Nie ma mowy, żebyśmy nie znaleźli wejścia, prawda?
– Muller znalazł – powiedział Boardman cicho. – On tam jest.
– Ale on pierwszy wszedł do środka. Wielu próbowało, bez skutku. Więc dlaczego akurat my…
– Próbowało wcale nie tak wielu. A ci, którzy się starali, nie byli odpowiednio wyposażeni. Uda się nam, Ned. Nam się uda. Musi. Odpręż się i szykuj do lądowania.
Ich statek zmienił kurs, teraz zniżał lot. Boardman pomyślał, że ta zmiana była jednak zbyt gwałtowna, deceleracji towarzyszyło nieznośne napięcie. Nie cierpiał podróży, a z podróży najgorzej znosił lądowanie. Tej nie mógł jednak uniknąć. Usadowił się w kołysce z piankowej sieci. Wyłączył ekran. Ned Rawlins nadal stał, a oczy płonęły mu entuzjazmem. Cudownie jest być młodym, pomyślał Boardman, nie mając pewności, czy to sarkazm, czy nie. Chłopak był młody, zdrowy i nawet sprytniejszy, niż się to wydaje jemu samemu. Parę wieków temu powiedziano by: obiecujący młodzieniec. Boardman nie pamiętał, czy w młodości był taki jak on. Miał wrażenie, że od urodzenia stoi na granicy wieku średniego, jest sprytny, wyrafinowany, doskonale zorganizowany. Miał teraz osiemdziesiąt lat, przeżył niemal połowę życia, a jednak w szczerej autoanalizie musiał przyznać, że nie wierzy, by zmienił się w jakiś znaczący sposób od dnia, kiedy zaczął dwudziestkę. Opanował techniki, wyszlifował talent do manipulowania ludźmi, zmądrzał, ale jego charakter wcale się nie zmienił. Młody Ned Rawlins miał zaś być kimś zupełnie innym za te sześćdziesiąt parę lat, czasu nie przetrwa nic z cech młodzieńca, spoczywającego teraz w sąsiedniej kołysce. Boardman przewidywał, że właśnie ta misja będzie tyglem, w którym wytopi się chłopięca niewinność. Nie sprawiało mu to satysfakcji.
Zamknął oczy. Statek kończył manewry poprzedzające lądowanie. Szpony grawitacji przeszyły starzejące się ciało Boardmana. W dół, w dół, w dół. Ile miał za sobą planetarnych lądowań? Nienawidził wszystkich razem i każdego z osobna. Życie dyplomaty wymaga ruchliwości. Boże Narodzenie na Marsie, Wielkanoc na jednym ze światów Centaura, letnie przesilenie na którejś z cuchnących planet Rigla, a teraz to – zapewne najtrudniejsza, najbardziej skomplikowana podróż ze wszystkich, które odbył. Pomyślał, że człowiek nie został stworzony po to, by tak skakał to tu, to tam. Że stracił poczucie wszechświata. Mówią, że to najwspanialsza era w całej historii ludzkości, ale ja sądzę, myślał Boardman, że człowieka wzbogaci raczej poznanie każdego atomu złotej wyspy na błękitnym oceanie niż nieustanne wędrówki od jednego świata do drugiego.
Statek opadał na planetę. Boardman wiedział, że przyciąganie Lemnos zniekształca mu twarz, że ma obwisły podbródek i wałki tłuszczu na ciele, przez co wygląda na miękkiego pieszczoszka, jak niemowlak. Niewielkim wysiłkiem mógł poddać się operacji nadającej mu modne, smukłe kształty prawdziwego mężczyzny, w końcu żył w czasach, gdy studwudziestopięciolatek może wyglądać na nastolatka, jeśli mu na tym zależy. Bardzo wcześnie, u progu kariery zdecydował jednak, że woli symulować naturalny proces starzenia. Można to nazwać inwestycją: co tracił na szykowności, zyskiwał na statusie. Zarabiał na sprzedawaniu rad rządom, a rządy niechętnie kupowałyby rady od mężczyzn o wyglądzie chłopców. Przez czterdzieści lat wyglądał więc na pięćdziesięciopięciolatka, a spodziewał się, że ten wygląd dobrze się mającego mężczyzny we wczesnym wieku średnim zachowa przez jeszcze co najmniej pół stulecia. Potem pozwoli sobie na odrobinę starości, to będzie ostatni etap jego kariery. Posiwieje, policzki zapadną mu się jak u osiemdziesięciolatka, stanie się Nestorem raczej niż Odyseuszem. W tej chwili ze względów zawodowych pasowało mu wyglądać na nieco tylko nie w formie i tak też wyglądał.
Boardman był niski, lecz tak mocno zbudowany, że łatwo dominował przy stole konferencyjnym. Szerokie ramiona, wypukła klatka piersiowa i długie ręce lepiej pasowałyby do giganta. Stojąc, ujawniał wzrost nieco poniżej średniego, ale siedząc, budził podziw. To także przysparzało mu korzyści, więc nawet nie rozważał zmiany wzrostu. Ktoś bardzo wysoki może wydawać rozkazy, ale nie udzielać rad, a on nigdy nie chciał rozkazywać. Lubił rządzić metodami bardziej wyrafinowanymi. Ktoś niewysoki wydający się potężnym przy stole może władać imperiami. Interesy imperiów załatwia się na siedząco.
Roztaczał wokół siebie aurę władzy: silnie zarysowana broda, wydatny mięsisty nos, usta równie stanowcze co zmysłowe, gęste krzaczaste brwi, czarne, wyrastające pod szerokim wypukłym czołem, zdolnym wprawić w podziw neander-
talczyka. Włosy szczeciniaste, ale długie. Na palcach dłoni trzy błyszczące pierścienie, w tym jeden żyroskopowy z platyny z rubinami, inkrustowany matowym U-238. Ubierał się poważnie, konserwatywnie, cenił grube materiały i średniowieczną wręcz prostotę kroju. W innej epoce mógłby z powodzeniem grać rolę światowego kardynała lub ambitnego premiera; byłby kimś ważnym w każdej epoce na każdym dworze. Był kimś ważnym nawet teraz, ale płacił za to w nieznośnych, chaotycznych podróżach. Wkrótce wyląduje na kolejnej obcej mu planecie, gdzie powietrze pachnieć będzie nie tak, grawitacja okaże się odrobinę za duża, a słońce będzie miało dziwną barwę. Boardman skrzywił się. Ja długo jeszcze będzie trwało to lądowanie?
Spojrzał na Neda Rawlinsa. Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata, nie więcej. Istny obraz młodzieńczej naiwności, choć on orientował się doskonale, że Ned jest wystarczająco dorosły, by wiedzieć więcej, niż okazuje. Wysoki. Konwencjonalnie przystojny bez wsparcia odnowy medycznej: jasne włosy, niebieskie oczy, szerokie, ruchliwe usta, doskonałe zęby. Syn teoretyka komunikacji, jego nieżyjący ojciec był jednym z najbliższych przyjaciół Richarda Mullera. Boardman zakładał, że owa przyjaźń da im przewagę w czekających ich negocjacjach delikatnej natury.
– Dobrze się czujesz, Charles? – spytał Rawlins.
– Przeżyję. To już prawie koniec.
– Lądowanie zawsze wydaje się takie powolne, prawda?
– Jeszcze chwila.
Działające na nich siły wydawały się nie mieć wpływu na twarz chłopaka. Lewy policzek obwisł mu zaledwie odrobinę, to wszystko. Tym dziwniejszy wydawał się szyderczy wyraz tej dziecinnej buzi.
– Już prawie koniec – wymamrotał Boardman i przymknął oczy.
Statek pokonał ostatni odcinek drogi do powierzchni planety. Wsteczny ciąg prychnął i ucichł, silniki hamujące zamilkły. Jeszcze tylko ta niepokojąca chwila niepewności, ale podpory pewnie oparły się o grunt, ustał dźwięk i ruch. No, to jesteśmy na miejscu, pomyślał Boardman. Pora na labirynt. Pora na pana Richarda Mullera. Pora sprawdzić, czy po dziewięciu latach to coś pozostaje aż tak straszne. Bo może jest już teraz jak my wszyscy? Jeśli jest jak my, powiedział Boardman do siebie, to niech nam wszystkim Bóg Wszechmocny dopomoże.
3
Ned Rawlins niewiele podróżował. Odwiedził zaledwie pięć światów, z czego trzy w systemie macierzystym. Kiedy miał dziesięć lat, ojciec zabrał go na wycieczkę na Marsa. Dwa lata później odwiedził Wenus i Merkurego. Z okazji ukończenia szkoły, kiedy miał szesnaście lat, odbył podróż pozasolarną, aż na Alfę Centauri IV, a trzy lata później poleciał do systemu Rigel po ciało ojca, śmiertelnej ofiary wypadku.
Nie dowodziło to szczególnej ruchliwości w czasach, gdy prędkości nadświetlne uczyniły przelot do dowolnego systemu gwiezdnego tak łatwym jak podróż z Europy do Australii. Rawlins wiedział to doskonale, ale wiedział też, że zdąży nalatać się do syta, kiedy rozpocznie karierę dyplomaty. Słuchając Boardmana, można byłoby pomyśleć, że rozkosze podróżowania szybko bledną, a swobodne poruszanie się po wszechświecie staje się jednym więcej nieprzyjemnym obowiązkiem. Uczynił poprawkę na ględzenie zgorzkniałego dziadka czterokrotnie od niego starszego, ale i tak podejrzewał, że ten dziadek bynajmniej nie przesadza.
Sam pewnie też będzie kiedyś ględził, ale dziś Ned Rawlins stawiał stopę na obcej planecie po raz szósty w życiu i bardzo mu się to podobało. Statek wylądował pośrodku rozległej równiny otaczającej labirynt Mullera, od jego zewnętrznego obwałowania na południowym wschodzie dzieliło ich jakieś sto kilometrów. Po tej stronie Lemnos był właśnie środek nocy. Planetarny dzień mierzył tu trzydzieści godzin, rok – dwadzieścia miesięcy, na ich półkuli panowała w tej chwili wczesna jesień, więc nocne powietrze było chłodne. Rawlins odszedł kilka kroków od statku. Załoga wyładowywała wytłaczarki mające pomóc zbudować im obóz. Owinięty grubym futrem Charles Boardman stał z boku tak głęboko pogrążony w myślach, że chłopak nie ośmielił się do niego podejść. W ogóle traktował starszego mężczyznę z mieszaniną podziwu i strachu. Wiedział, że jest on cynicznym sukinsynem, ale mimo tej wiedzy nie sposób go było nie podziwiać, autentycznego wielkiego człowieka. Niewielu takich spotkał w życiu; należał do nich, być może, jego ojciec. I Dick Muller też, ale Ned miał zaledwie dwanaście lat, kiedy Muller wpadł po szyję w straszliwe bagno, przez które stracił nadzieję na normalne życie. No cóż, powiedział sobie Ned Rawlins, poznać trzech takich ludzi w jednym krótkim życiu to wielkie szczęście. Mógł tylko mieć nadzieję, że osiągnie w życiu połowę tego, co udało się osiągnąć Boardmanowi. Oczywiście brakowało mu jego lisiej chytrości, nawet miał nadzieję, że nigdy jej nie nabędzie, ale zastępowały ją inne cechy – choćby, powiedzmy, szlachetność ducha – których brakowało staremu. Mogę przydać się na swój własny sposób, pomyślał, zastanawiając się jeszcze, czy ta jego wiara może być naiwna.