Ziemia mówi [fragment]
Ale jest też mądrość świni, utajona mądrość świni, która na to przystaje. W swej głębszej, ukrytej pod instynktem mądrości świnia wie, że musi powrócić do ziemi, z której się narodziła.
Szczepan Twardoch, Drach
Był człowiek, nie ma człowieka. Dzieci nie rozumieją śmierci, dorosłym wydaje się, że już wiedzą z czym mają do czynienia. Oczywiście są w błędzie. Z resztą, dorośli zazwyczaj się mylą. Umieją tylko lepiej udawać, robią te swoje mądre miny, kiwają głowami i drapią się po brodzie. Tak, tak, tak to właśnie jest, albo No i co zrobisz? Życie. Jakby filistyńskie westchnienia miały moc sprawczą, jakby można było przy ich pomocy okiełznać rzeczywistość. Gówno prawda. Zarówno oni, niedogoleni, ufryzowani, wciśnięci w za małe czarne pancerzyki garsonek i marynarek, jak i wielkookie dzieci bardziej podobne do zwierzątek niż do istot ludzkich, wszyscy stawali się jednako bezsilni wobec miarowego kroku konduktu pogrzebowego.
Dziadka pożegnali kilka lat wcześniej. Chorował, kaszlał, stękał, prychał, w końcu zaczął gadać od rzeczy. Zwykła rzecz w jego wieku. Jak przyjdzie starość to nie ma mocnych. On zaś z całą pewnością mocarzem nie był. Wysoki, chudy, o pociągłej twarzy świętokrzyskiego świątka. Lubił się śmiać, lubił też krzyczeć i spać. Często pił, częściej niżby wypadało prawdę powiedziawszy, nawet jak na warunki polskiej wsi. Robił się wtedy cały czerwony, pąs spływał po byczym karku nie pasującym do chudych kończyn i zapadłego brzucha. Wszyscy myśleli, że przez to picie w końcu trafi go szlag, ale on się trzymał. Walił jedną prytę za drugą, okadzał się tym siarkowym kadzidłem z lubością wpisaną w głębokie bruzdy na wysokim czole. Może to właśnie jabole tak dobrze konserwowały jego kresowy organizm? Może gdyby nie one już dawno zapadłby się pod ciężarem życia, którego w głębi duszy tak bardzo nie cierpiał i z którym przez te wszystkie lata nieustannie się mocował? Nikt go o to nie pytał, on sam też raczej nie znalazłby żadnej sensownej odpowiedzi. O ile ciało zdawało się dobrze znosić siarczaną konwersację, to już uparty umysł z każdą kolejną flaszką zaczynał coraz bardziej przypominać gnijący kompostownik. Zachował zdolność mowy, choć czasami trudno było go zrozumieć. Zawsze też wracał do domu, niezależnie od tego jak bardzo wińsko poszłoby mu w nogi. Był jaki był, po prostu.
Gospodarzył średnio. Coś mu tam wyrastało w przydomowym warzywniaku, w sierpniu odwiedzał sąsiada z półlitrówką w garści, a potem wspólnie rozpijali ją w terkoczącym na podgórskim polu kombajnie. Nie było tego wiele, siał i zbierał raczej z przyzwyczajenia. Tak miało wyglądać jego życie, kropka. Z tym konkretnym aspektem rzeczywistości ani myślał się boksować. Źniwowanie wydawało mu się równie naturalne co spanie i jedzenie. Mizernie to jednak wyglądało, te jego plony, zbiory czy płody. Zazwyczaj starczało mu na własne potrzeby, jesienią słoiki puchły od weków, zstępowały później do krainy umarłych, gdzie w żmijowym chłodzie i ciemności obrastały tłustym, trupim kurzem. Nie zastanawiał się nad tym co robi, wnosił, a po paru miesiącach wynosił przetwory. Jadł, przegryzał, zagryzał, wypijał i popijał. Żył. Piwnicznych szeptów nie słuchał, być może nawet ich nie słyszał. Jego matka kiedyś mu o nich opowiadała, sama rozumiała ziarnistą mowę zapomnianych bóstw o rogatych głowach. Wiedziała kiedy fundamenty wygodnie mościły się w tłustej glebie, a kiedy wiarołomne piaski doprowadzały je do szaleństwa swym pustym chrobotaniem. Dotykała kamieni, ścian albo klepiska i już o wszystkim wiedziała. On nie, on nigdy nie nauczył się słuchać. Lubił za to zbierać kamienie, im większe i dziwniejsze tym lepiej. Zwoził je z okolicznych pól, podczas spacerów bacznie rozglądał się po rowach albo miedzach, przeczesywał wysoką trawę i przydrożne chaszcze. Kiedy udało mu się wypatrzyć coś obiecującego, po prostu wsiadał na swój wielki, poniemiecki rower, zaprzęgał do niego dwukołowy wózek, a potem pocił się przeklinając łakomą ziemię, która nie chciała mu oddać swojej stwardniałej plwociny.
Hodowla szła mu nieco lepiej. Zawsze miał rękę do zwierząt, może trochę ciężką, ale jednak. Świniaki w przydomowym chlewie rozmnażały się i tyły na pokrzywno-kartoflanej brei aż miło. W listopadzie, kiedy już różowe cielska zaczynały niebezpiecznie puchnąć, ponownie odwiedzał sąsiada uzbrojony we flaszkę. W takich wypadkach rozpijali ją już w obejściu, obok chlewika. Wódka szybko znikała pomiędzy klekotem ogniw łańcucha a głuchym brzęczeniem rychtowanej brytfanki. Sąsiad się rozgrzewał, ostrzył noże i sprawdzał trzonek obucha. Wtedy zazwyczaj pojawiała się kolejna butelka, a jesienny chłód znikał wraz z opustoszałą flaszką w zabłoconych kątach gospodarstwa. Oswajali bydle ze swoją obecnością, usypiali czujność tucznika ostentacją w piciu i wymuszoną rubasznością. Znikający w literatkach zajzajer odmierzał ostatnie chwile zwierzęcia. Gdy przelano już ostatnią z etanowych chwil a czas się dopełniał, obaj mężczyźni zstępowali w chłodny, cuchnący odchodami mrok chlewni. Ofiarę składano do wtóru głośnych przekleństw i posapywań. Później celebrans wychodził omazany świńską krwią zmieszaną z gnojem, a w rękach dzierżył długi, ostry nóż, zapowiedź tłustych wieczorów wypełnionych wschodnią ciemnością i dusznym aromatem przyrządzanej świeżonki.
Oprócz świń dziadek trzymał w obejściu także mrowie ptactwa. Wszystkie te kury, kaczki i indyki mieszały się ze sobą na błotnistym, upstrzonym białawym gównem wygonie. Dźwięki, jakie z siebie wydawały, przywodziły na myśl zapowiedź piekielnych mąk czekających na brutalnych pijaków o czerwonych nosach i pustych oczach. On jednak słyszał zaledwie kakofonię wwiercającą się boleśnie w skołowany ciągłym piciem mózg, nic więcej. Przeganiał leniwe kwoki kopniakami, groził agresywnym kaczorom leszczynową rózgą, nie szanował tej pierzastej ciżby, dla niego były tylko chodzącym i hałasującym żarciem. Każdego ranka jednak sypał im karnie całe naręcza ziarna, podlewał konewką wodę stojącą w rozciętych oponach, a kiedy przychodziły mrozy rozbijał zmarzniętą taflę zardzewiałym dłutem. Zawsze też pilnował, żeby o zmierzchu zapędzić całe towarzystwo do kurnika, dobrze pozamykać wszystkie furtki i klapy w drewnianych odrzwiach. Był sumienny, sprawny, a przede wszystkim beznamiętny w swoim gospodarskim trudzie.
Zmieniał się zupełnie kiedy przychodziło zająć się gołębiami. Prosta, frasobliwa twarz pękała w uśmiechu, a twarde, zgrabiałe ręce nabierały nienaturalnej delikatności. Pogwizdywał pod nosem, czasem nawet nucił sprośne piosenki z młodości. Za każdym razem kiedy tylko miał udać się do gołębnika na tyłach drobiowego zagonu zachodziła w nim ogromna zmiana. Bliscy byli jej świadomi, pozwalali mu na te chwilę ucieczki w głąb samego siebie. Kiedy zajmował się swoimi gołębiami to nie pił, nie wrzeszczał, a co najważniejsze – nie bił. Później, kiedy już jego dzieci podrosły, dorobiły się własnych dzieci, a żona go obumarła, chciano w ten sposób wykrzesać z niego resztki człowieczeństwa. Znikał więc w dusznej paszczy krzywego gołębnika na długie godziny, pozwalał sobie jednak na to dopiero po wypełnieniu wszystkich obowiązków gospodarskich. Rzadko pozwalał komukolwiek wchodzić do tego swojego cuchnącego kwaśnymi odchodami królestwa. To było jego miejsce, jego i dziesiątek gołębi o obsydianowych ślepiach wypełnionych tajemnicą, którą on jeden mógł tylko pojąć.
Tak sobie żył ten dziadek, a potem coś go zmogło. Zapadł się w grube poduszki i pościele, nasycił je odorem własnego potu i strachu przed śmiercią. Kiedy przestawał już panować nad własnym ciałem, do ciężkiego smrodu niemytego ciała dołączyły jeszcze inne obrzydliwe zapachy. Ciężko z nim było wytrzymać, wysiedzieć w jego towarzystwie choćby kwadrans stawało się niemożliwością. Nie chodziło nawet o demencję i starczą złośliwość, to woń umierającego starca była nie do wytrzymania. Leżał, dogorywał, a przede wszystkim bełkotał. A potem wziął i umarł. I nie było już człowieka.
***
Na pogrzeb przybyła niemal cała rodzina. Trochę ich było, przyjechali kilkudziesięcioma samochodami z różnych stron kraju i ze szczętem rozorali kołami dziki parking pod kościołem. Lakierki i szpilki tonęły w gliniastym błocie, eleganckie panie chwiały się na wybojach, a podtrzymujący je pod ramię panowie mieli kwaśne miny ludzi ojców, którzy po raz pierwszy zostali zmuszeni do zmiany dziecięcej pieluchy. Dookoła szczekały psy, cała masa wiejskich Murzynów, Azorów i Rambów. To ujadanie zdało się niektórym żałobnikom złowróżbne, może nawet groźne. Gawrony żerowały na polach za cmentarnym murem, w oddali rzęziły auta wspinające się na Szotową Górę, a z nieba zaczął sypać drobny śnieg z deszczem. Listopad, kurwa jego mać.
Powiedzieć, że ksiądz i Dziadek się nie lubili to jakby niczego nie powiedzieć. Ale duchowny nie był małostkowy, odprawił pełną mszę jak należy, a nie jakieś gówniane nabożeństwo jak dla samobójcy z ciężką kopertą wystającą z kieszeni trumiennego ancuga. Było w porządku, nawet kobiety płakały jak trzeba. Córka Dziadka wyła nad trumną aż miło, krzyczała, żeby go nie zabierali, żeby chociaż wieko zostawili odemknięte. Ale zblazowani panowie w brudnych pikolakach i przykrótkich komżach byli łkanioodporni. Ksiądz też udawał głuchotę, a wzrokiem szukał pocieszenia w średniowiecznych polichromiach przedstawiających czterech ewangelistów. Wół miał bodaj najbardziej ludzkie oczy, w związku z tym postanowił do niego skierować niemą skargę. Święty Łukasz świetnie nadawał się na pośrednika. Posągowe postacie asystentów grabarza dźwignęły sosnową trumnę na barki, zachwiali się raz, a potem drugi dopasowując ciężką skrzynię do układu ramion i wreszcie wyszli ze świątyni. Czerń żałobna dreptała im po ubrudzonych świeżym błotem piętach.
Głośnik trzeszczał, parskał i charkał o Dobrymjezuanaszpanie, po chwili błagał o wiecznezmiłowanie i tak w kółko. Szczęściem żonę Dziadka pochowali niedaleko kościoła, kondukt nie zdążył się nawet dobrze rozpędzić, kiedy był już na miejscu. Ksiądz rzucił kilkoma klasykami i grudką ziemi, a potem zagrały z głośnika wysokie tony trąbki w formacie .wma. Taśmociąg opuszczał trumnę coraz niżej, najbliżsi płakali głośno lub w ciszy, przełykali łzy lub smarkali w chusteczki higieniczne, żegnali się tak jak umieli. Ci nieco mniej bliscy zaczynali się już witać, wygłaszać z emfazą formułkę o spotkaniach od pogrzebu do pogrzebu, aby wreszcie przejść do standardowych pytań o dzieci, auta i wakacyjne plany. Grabarze w międzyczasie zajęli się wieńcami. Ksiądz poczłapał na plebanię, nawet trochę pokrygował się przy wręczaniu koperty, ale wreszcie skapitulował i zaraz schował pieniądze w jedną z niezliczonych kieszeni sutanny wiejskiego proboszcza. Śnieg z deszczem padały coraz mocniej, coraz więcej było w tym śniegu, a coraz mniej deszczu. Dziadka ubywało dla świata z każdą chwilą.
***
Z podziałem majątku nie było żadnych cyrków, nikt się nie rzucał, nie kłócił u notariusza ani nie knuł wieczorną porą przy kuchennej żarówce. Szybkie oświadczenia, opłata urzędowa i tyle, wszystko załatwione. Potem wszyscy zapomnieli o Dziadku. Żyli dalej swoim życiem, niektóre z tych historii pewnie kiedyś zostaną przez kogoś opowiedziane, o innych znowu nikt już nie usłyszy. Takie jest już to życie powtarzali wszyscy, a Dziadek spokojnie butwiał sobie sześć stóp pod ziemią.
[...]