Dla siedzącego podczas ostatniej lekcji w szóstej klasie Dale’a Stewarta nie ulegało wątpliwości, że ostatni dzień roku szkolnego był dla dzieciaków największą torturą wymyśloną przez dorosłych. Czas płynął wolniej niż podczas wizyty w gabinecie dentystycznym, wolniej niż kiedy po awanturze z matką czekał na powrót ojca do domu i wymierzenie kary, wolniej niż…
Tego po prostu nie dało się wytrzymać.
Zegar na ścianie nad ufarbowaną na niebiesko głową pani Doubbet wskazywał 14:43. Kalendarz wiszący na sąsiedniej ścianie informował, że jest środa 1 czerwca 1960, ostatni dzień roku szkolnego i zarazem ostatni dzień w brzuszysku Old Central. Dale miał wrażenie, że czas w ogóle przestał płynąć. Czuł się jak owad w bursztynie, jak ten pająk w żółtym półprzezroczystym kamyku, który ojciec Cavanaugh pożyczył Mike’owi.
Nie było już nic do roboty. Po prostu nic. O wpół do drugiej szóstoklasiści oddali wypożyczone podręczniki. Pani Doubbet skrupulatnie wszystkie przeglądała, szukając ewentualnych zniszczeń, chociaż Dale nie miał pojęcia, w jaki sposób mogła odróżnić tegoroczne uszkodzenia od zeszłorocznych i jeszcze dawniejszych… Uporawszy się z tym zadaniem, wśród ławek o przedziwnie pustych blatach, letargicznym tonem poleciła uczniom zająć się lekturą, chociaż wszystkie książki należało zwrócić do biblioteki już w miniony piątek, pod rygorem nieotrzymania świadectwa na koniec roku.
Dale przyniósłby jakąś książkę z domu – na przykład Tarzana, którego zostawił po lunchu na kuchennym stole, albo którąś z podwójnych powieści science fiction wydawnictwa ACE – ale chociaż czytał kilka książek tygodniowo, to jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby traktować szkołę jako miejsce, gdzie można by oddawać się lekturze. W szkole rozwiązywało się testy, słuchało nauczycieli i odpowiadało na tak banalne pytania, że poradziłby sobie z nimi nawet szympans, gdyby choć raz zerknął do podręcznika.
Dale wraz z pozostałymi dwudziestoma siedmioma uczniami siedział więc w upale i wilgoci, podczas gdy za oknami niebo ciemniało od zbliżającej się burzy. W i tak zawsze mrocznym wnętrzu Old Central robiło się coraz ciemniej, wskazówki zegara całkowicie znieruchomiały, a ciężka, dusząca atmosfera spowijała wszystko niczym koc.
Dale siedział w czwartej ławce w drugim rzędzie z prawej strony. Ze swojego miejsca widział wejście do szatni, ciemny korytarz i drzwi do sali, w której jego najlepszy przyjaciel, Mike O’Rourke z piątej klasy, również czekał na koniec roku szkolnego. Mike był rówieśnikiem Dale’a – właściwie był starszy od niego o miesiąc – ale musiał powtarzać czwartą klasę, w związku z czym przez minione dwa lata przyjaciół rozdzielała przepaść jednego rocznika. Mike potraktował nieudaną próbę awansu do piątej klasy z takim samym spokojem, jak niemal każdą dotyczącą go sytuację. Żartował sobie z tego, w dalszym ciągu przewodził paczce przyjaciół, do której należał Dale, i nie żywił żadnych pretensji do pani Grossaint, okropnej jędzy, która – Dale był tego pewien – zostawiła go na drugi rok z czystej złośliwości.
W klasie siedziało razem z Dale’em kilku jego innych przyjaciół. Jim Harlen zajmował miejsce w pierwszej ławce w pierwszym rzędzie, żeby pani Doubbet mogła mieć go stale na oku. W tej chwili Harlen siedział z głową opartą na rękach i omiatał wzrokiem pomieszczenie, tylko w ten sposób mogąc dać upust kipiącej w nim energii. Pochwyciwszy spojrzenie Dale’a, wykrzywił się paskudnie, jakby zamiast twarzy miał gumową maskę. Pani „Double-Butt” chrząknęła znacząco i Harlen natychmiast oklapł.
W rzędzie przy oknie siedzieli Chuck Sperling i Digger Taylor – kumple, prowodyrzy, klasowi politycy. I palanty. Poza szkołą Dale prawie się z nimi nie spotykał, chyba że podczas treningów i meczów Małej Ligi Baseballowej. Za Diggerem siedział Gerry Daysinger w podartej szarej koszulce. Po lekcjach wszyscy wkładali dżinsy i koszulki, ale tylko najbiedniejsze dzieciaki, takie jak Gerry i bracia Cordie Cooke, przychodzili tak ubrani do szkoły.
Za plecami Gerry’ego siedziała Cordie Cooke z wyrazem bezdennej głupoty na twarzy jak księżyc w pełni. Patrzyła w okno, ale jej bezbarwne oczy zdawały się niczego nie widzieć. Jak zwykle żuła gumę, lecz z jakiegoś powodu pani Doubbet nigdy tego nie dostrzegała i ani razu nie zwróciła jej uwagi. Gdyby Harlen albo inny klasowy rozrabiaka tak często żuł gumę, pani D. z pewnością postarałaby się o wyrzucenie go ze szkoły, ale w przypadku Cordie Cooke był to stan całkowicie naturalny. Za każdym razem, kiedy Dale na nią patrzył, nasuwało mu się skojarzenie z krową flegmatycznie przeżuwającą trawę na pastwisku.
Zaraz za Cordie, w ostatniej ławce pod oknem, siedziała Michelle Staffney. Trudno było sobie wyobrazić większy kontrast. W zielonej bluzeczce i wyprasowanej brązowej spódniczce Michelle wyglądała jak wyjęta z obrazka. Światło spływało po jej rudych włosach i nawet z takiej odległości Dale widział wyraźnie piegi na jej bladej, niemal przezroczystej skórze.
Niespodziewanie Michelle oderwała wzrok od książki i spojrzała na niego. Nie uśmiechnęła się, ale wystarczyło leciutkie uniesienie brwi, żeby serce w piersi jedenastolatka zaczęło uderzać w szybszym tempie.
Nie wszyscy przyjaciele Dale’a znajdowali się w tej sali. Na przykład Kevin Grumbacher chodził do piątej klasy, i słusznie, ponieważ był młodszy od niego o dziewięć miesięcy. Brat Dale’a, Lawrence, uczęszczał do trzeciej klasy, której wychowawczynią była pani Howe.
Siedział tu natomiast Duane McBride, dwukrotnie cięższy od kolejnego największego grubasa w klasie. Niemal wylewał się z krzesła w środkowym rzędzie. Jak zwykle pisał coś pracowicie w wielkim notesie o grzbiecie spiętym drucianą spiralą. Zmierzwione kasztanowe włosy sterczały mu we wszystkie strony. Co jakiś czas marszczył czoło i bezwiednie poprawiał okulary na nosie, ani na chwilę nie przerywając pisania. Mimo upału miał na sobie tę samą flanelową koszulę i powypychane na kolanach sztruksowe spodnie, w których chodził przez całą zimę. Dale nie pamiętał, żeby Duane kiedykolwiek pokazał się w dżinsach i koszulce, pomimo tego, że grubas był ze wsi. Dale, Mike, Kevin, Jim i większość dzieciaków mieszkała w mieście i, w przeciwieństwie do Duane’a, nie musiała zajmować się gospodarskimi obowiązkami.
Dale poruszył się niespokojnie. Była 14:49. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, przypuszczalnie związanego z rozkładem jazdy autobusów, lekcje kończyły się kwadrans po trzeciej.
Gapił się w wiszący na ścianie portret George’a Washingtona i zastanawiał się po raz dziesięciotysięczny w tym roku, dlaczego dyrekcja postanowiła wystawić na widok publiczny kopię niedokończonego obrazu. Spoglądał też na sufit znajdujący się ponad cztery metry nad podłogą i na trzymetrowej wysokości okna. A także na ustawione na półkach pudła z książkami i dumał nad tym, jaki los czeka te wszystkie podręczniki. Zostaną wysłane do nowej szkoły? A może spalone? Pewnie to drugie, ponieważ jakoś nie potrafił sobie wyobrazić takich starych, zniszczonych książek z oślimi uszami w nowiutkim budynku, obok którego przejeżdżał z rodzicami samochodem.
Za dziesięć trzecia. Jeszcze dwadzieścia pięć minut do początku lata, do powrotu wolności.
Przeniósł wzrok na panią Double-Butt. Przezwisko nie miało obraźliwego charakteru, po prostu pani Doubbet od zawsze była panią Double-Butt, i już. Od trzydziestu ośmiu lat wspólnie z panią Duggan uczyła szóstoklasistów – początkowo równolegle, w sąsiednich salach, a potem, kiedy liczba uczniów znacznie się zmniejszyła, na zmianę. Pani Doubbet zajmowała się naukami społecznymi i przedmiotami humanistycznymi, pani Duggan matematyczno-przyrodniczymi.
Tworzyły komiczny duet pozbawiony odrobiny poczucia humoru: pani Duggan wysoka, chuda i nerwowa, pani Doubbet niska, otyła i flegmatyczna. Miały diametralnie różne głosy i prowadziły niemal identyczne życie. Mieszkały po sąsiedzku w starych wiktoriańskich domkach przy Broad Avenue, uczęszczały do tego samego kościoła, wspólnie jeździły na kursy do Peorii i na wakacje na Florydę. Były dwiema niekompletnymi osobowościami, które doskonale się uzupełniały, tworząc jedną, pełną i skończoną.
W ostatnim roku funkcjonowania Old Central, tuż przed świętem Dziękczynienia, pani Duggan poważnie zachorowała. Rak, poinformowała pani O’Rourke matkę Dale’a przyciszonym głosem, sądząc, że chłopcy jej nie usłyszą. Po feriach zimowych pani Duggan nie pojawiła się już w szkole; przysłano zastępstwo, potwierdzając w ten sposób pogłoski o jej poważnej chorobie. Pani Doubbet również musiała przejąć część obowiązków przyjaciółki, ucząc przedmiotów, których serdecznie nie lubiła. „Ale to tylko do powrotu Cory” – powtarzała. Wszystkie wolne chwile poświęcała opiece nad chorą, najpierw w jej różowym domku przy Broad Avenue, a potem w szpitalu. Wreszcie któregoś dnia pani Double-Butt nie pojawiła się w szkole i po raz pierwszy od prawie czterdziestu lat ktoś inny poprowadził za nią lekcje. Po korytarzach i boisku błyskawicznie rozeszła się wiadomość, że pani Duggan umarła. Było to w przeddzień Walentynek.
Pogrzeb odbył się w Davenport, w związku z czym nie zjawił się na nim żaden uczeń. Nie zjawiliby się nawet wtedy, gdyby panią Duggan pochowano tutaj, w Elm Haven. Dwa dni później pani Doubbet wróciła do swoich obowiązków.
Patrząc na tę wiekową kobietę, Dale poczuł coś w rodzaju współczucia. Pani Doubbet wciąż była gruba, ale teraz tłuszcz wisiał na niej jak zbyt obszerne palto. Zwisające z ramion fałdy skórne trzęsły się i kołysały przy każdym ruchu. Obwiedzione sinymi obwódkami oczy zapadły się w oczodołach. Nauczycielka wpatrywała się w okno z niemal taką samą miną jak Cordie Cooke. Siwe włosy pożółkły przy czaszce, sukienka wyglądała tak, jakby kobieta pomyliła się przy jej zapinaniu. Otaczał ją nieprzyjemny zapach podobny do tego, jaki czuć było od pani Duggan tuż przed świętami.
Dale westchnął i poprawił się na krześle. 14:52.
W mrocznym korytarzu coś się poruszyło, coś bladego i niemrawego. Wytężywszy wzrok, Dale rozpoznał Tubby’ego Cooke’a, otyłego, niedorozwiniętego brata Cordie. Tubby zaglądał do sali, usiłując zwrócić na siebie uwagę siostry, a równocześnie nie rzucić się w oczy pani Double-Butt. Był bez szans: Cordie całkiem zahipnotyzował widok błękitnego nieba za oknem i nie zauważyłaby brata, nawet gdyby cisnął w nią cegłą.
Dale lekko skinął głową Tubby’emu. Duży czwartoklasista w drelichowym kombinezonie pomachał mu palcami, pokazał coś, co z daleka wyglądało jak przepustka do łazienki, i rozpłynął się w cieniu.
Dale ponownie poruszył się na krześle. Tubby od czasu do czasu bawił się z nim i z jego przyjaciółmi, mimo że Cooke’owie mieszkali w obskurnych barakach na palach, stojących wzdłuż torów kolejowych w pobliżu elewatora. Tubby był wielki, brzydki, głupi, brudny i przeklinał bardziej niż jakikolwiek czwartoklasista, ale to nie dyskwalifikowało go jako członka gromadki dzieciaków z miasta nazywających się Rowerowym Patrolem. Zwykle jednak trzymał się z dala od Dale’a i jego kumpli.
Ciekawe, co ten głupek kombinuje, pomyślał leniwie Dale, po czym znowu spojrzał na zegar. Wciąż wskazywał 14:52.
Był jak owad w bursztynie.