NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

antologia - "Tarnowskie Góry. Miejskie opowieści 2"


 King, Stephen - "Lśnienie" Wydanie limitowane

 Brooks, Max - "Dewolucja"

 Martin, George R. R. - "Nawałnica mieczy. Stal i śnieg" (wyd. 2024)

 McCammon, Robert - "Pan Slaughter"

 Kwiecień, Andrzej - "Dori"

 Larson, B.V. - "Świat Dżungli"

 Dębski, Rafał - "Wilkozacy. Wilcze prawo" (Drageus)

Linki

McCammon, Robert - "Pan Slaughter"
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Matthew Corbett
Tytuł oryginału: Mister Slaughter
Tłumaczenie: Janusz Ochab
Data wydania: Sierpień 2024
Wydanie: I
ISBN: 9788377315040
Oprawa: Twarda
Format: 140x205
Liczba stron: 496
Cena: 69,90
Rok wydania oryginału: 2010
Tom cyklu: 3



McCammon, Robert - "Pan Slaughter"

Jeden

„Słuchajcie!” – wołał październikowy wiatr, mknąc ulicami Nowego Jorku i zataczając szalone kręgi. „Mam dla was ciekawą historię!
O tym, jak zmienia się pogoda i jak pogoda może zmienić ludzi! Czy ten wysoki, tyczkowaty dżentelmen oprze się mojemu atakowi, nim rzucę nim o ścianę albo czy tamten, z wielgachnym brzuchem, zdąży złapać swój trikorn, gdy ściągnę mu go z głowy?! Pędzę z wyciem i świstem przez miasto, a czy znajdzie się tutaj koń dość szybki, by mnie przegonić?”
„Nie” – pomyślał Matthew Corbett w odpowiedzi.
„Oczywiście że nie! Szanuj moje wyroki i pamiętaj, że coś niewidzialnego może się okazać siłą, której żaden człowiek nie jest w stanie okiełznać”.
Tego akurat Matthew był w pełni świadomy, bo z największym trudem utrzymywał trikorn na głowie i opierał się kolejnym uderzeniom wiatru.
Dochodziła ósma trzydzieści wieczorem, w drugi czwartek października. Młodzieniec miał zadanie do wykonania. Polecono mu, by o wpół do dziewiątej stawił się na rogu ulic Stone i Broad. Dobrze wiedział, że jeśli nie chce, by złojono mu skórę, powinien punktualnie zjawić się na miejscu. Hudson Greathouse, jego współpracownik i starszy członek Herald Agency, nie pozostawiał choćby cienia wątpliwości w kwestii tego, kto jest szefem, a kto… cóż, prawdę mówiąc… niewolnikiem.
Wciąż zmagając się z wiatrem, Matthew zmierzał na południe wzdłuż Queen Street. Przechodnie idący w tym samym kierunku napierali na niewidzialną ścianę powietrza, zaś ludzie nadchodzący z naprzeciwka niemal unosili się nad ziemią niczym stosy pustych ubrań. Rozmyślając o surowym zachowaniu Greathouse’a, młodzieniec doszedł do wniosku, że ma ono więcej wspólnego ze sławą niż z niewolnictwem.
W końcu Matthew rzeczywiście stał się sławny.
„Obrosłeś ostatnio w piórka, co?” – powtarzał często Greathouse, odkąd udało im się rozwiązać sprawę Królowej Bedlam.
„Tak” – odpowiadał Matthew najspokojniej jak potrafił, by nie rozdrażnić byka w ludzkiej skórze, gotowego ruszyć do ataku pod najmniejszym pretekstem. „Ale dobrze mi w nich”. Na te słowa byk nie rzucał się jeszcze na niego, ale parskał złowieszczo. Jakby przestrzegał go przed przyszłymi aktami przemocy.
Ale prawdę mówiąc, Matthew rzeczywiście stał się miejscową znakomitością. Jego poczynania zmierzające do ustalenia tożsamości Maskera i dramatyczne wydarzenia w posiadłości Chapela, które omal nie skończyły się dlań śmiercią, dostarczyły miejscowemu wydawcy, Marmaduke’owi Grigsby’emu materiału na co najmniej kilka numerów gazety o wdzięcznej nazwie „Skorek”, która dzięki temu stała się popularniejsza nawet od sobotnich walk psów w Peck’s Wharf. Początkowo historia spisana tuż po tych lipcowych wypadkach była dość zwięzła i całkowicie zgodna z faktami, głównie ze względu na ostrzeżenia ze strony Naczelnego Konstabla Gardnera Lillehorna, który odgrażał się, że puści drukarnię z dymem, lecz gdy wnuczka Marmaduke’a uzupełniła tę opowieść własnymi wspomnieniami i spostrzeżeniami, stary łowca sensacji niemal wył do księżyca przed mieszkaniem Matthew, które mieściło się w przerobionej mleczarni tuż za domem i drukarnią Grigsby’ego.
Kierując się dobrym wychowaniem i zdrowym rozsądkiem, Matthew nie chciał zdradzać szczegółów tej historii, z czasem jednak bronił się coraz słabiej, aż w końcu uległ. Pod koniec drugiego tygodnia września ukazała się drukiem Nieznana historia przygód Matthew Corbetta w starciu z podłymi złoczyńcami, cudem wyrwanego okrutnej śmierci, część pierwsza, a biznes Grigsby’ego – i jego wyobraźnia – rozkręcił się na dobre.
Jednego dnia Matthew był zwykłym dwudziestotrzyletnim młodzieńcem, który dzięki przychylności losu i ciężkiej pracy zdołał się wyrwać z nowojorskiego sierocińca i zostać najpierw urzędnikiem sądowym a potem wspólnikiem w agencji „rozwiązującej problemy”, czyli Herrald Agency z siedzibą główną w Londynie, a już następnego stał się miejscową znakomitością, otoczoną rosnącym tłumem ludzi, którzy wciskali mu pióra, kałamarze i egzemplarze „Skorka”, by podpisał się na pierwszym rozdziale swoich przygód, choć sam z coraz większym trudem dopatrywał się w tej lekturze własnych przeżyć. Wyglądało na to, że tam gdzie Marmaduke nie znał wszystkich szczegółów historii, uzupełniał ją owocami swojej wyobraźni.
Gdy w zeszłym tygodniu opublikowano trzeci i ostatni rozdział, Matthew nie był już tylko jednym z około pięciu tysięcy obywateli zamieszkujących Nowy Jork w 1702 roku lecz rycerzem sprawiedliwości, który nie tylko zapobiegł zniszczeniu podstaw ekonomicznych kolonii, ale także uratował wszystkie panny w mieście przed niecnymi zakusami sługusów Chapela. Uciekał wraz z Berry przez opustoszałą winnicę, ścigany przez pięćdziesięciu zabójców i dziesięć tresowanych sępów? Walczył z trzema żądnymi krwi pruskimi szermierzami? Cóż, w każdym z elementów tej opowieści kryło się ziarno prawdy, ale otaczał je miąższ czystego zmyślenia.
Niemniej jednak ta trzyczęściowa seria była prawdziwym błogosławieństwem dla Grigsby’ego i „Skorka”, a dyskutowano o niej z ożywieniem nie tylko w tawernach, ale też przy studniach i korytach do pojenia koni. Podobno widziano nawet, jak gubernator lord Cornbury spacerował pewnego dnia wzdłuż Broad Way, wystrojony w żółtą perukę, białe rękawiczki i kobiecą suknię, co miało być hołdem dla jego kuzynki królowej Anny, i czytał z zapamiętaniem ostatni numer gazety, ani na moment nie odrywając od niej pomalowanych na fioletowo oczu.
Podmuch wiatru, który uderzył w Matthew na skrzyżowaniu ulic Queen i Wall, przyniósł ze sobą przemieszane zapachy ryb, smoły, drewna, zwierząt hodowlanych i ich paszy, zawartości nocników, wyrzucanej z okien domów na bruk i słodko-gorzką, winną woń East River nocą. Jeśli Matthew nie był akurat w sercu Nowego Jorku, to z pewnością był w jego nosie.
Wiatr wdarł się do wielu z latarni wiszących na skrzyżowaniach ulic i zgasił ich płomienie. Prawo wymagało, by przed co siódmym domem wisiała zapalona lampa, ale tego wieczora żaden człowiek – ani konstable patrolujący ulice, ani nawet Lillehorn, ich wiecznie napuszony szef – nie mógł nakazać wiatrowi, by oszczędził świece zamknięte w szkle. Ten nieustający dziki taniec, który rozpoczął się około piątej i nie słabł ani na moment, sprowokował Matthew do podjęcia na nowo wyimaginowanej rozmowy, którą toczył w swym umyśle z ryczącym bykiem. Musiał się teraz spieszyć, bo i bez spoglądania na srebrny zegarek, który nosił w kieszeni, dobrze wiedział, że jest już kilka minut spóźniony.
Wkrótce, tym razem pchany wiatrem, który napierał na jego plecy, Matthew przeszedł przez Broad Street i dostrzegł w nikłym blasku jednej z ocalałych lamp swego szefa. Ich biuro znajdowało się niedaleko, przy Stone Street pod numerem siódmym, na poddaszu, gdzie podobno straszyły duchy byłych właścicieli, którzy pozabijali się podczas kłótni o towar w postaci ziaren kawy. W ciągu ostatnich kilku tygodni Matthew słyszał jakieś skrzypienia i trzaski, przypuszczał jednak, że to tylko skargi holenderskich kamieni, z których wzniesiono budynek, osiadających w angielskiej ziemi.
Nim Matthew dotarł do swego zwierzchnika, okrytego grubą wełnianą czapką i długą, ciemną peleryną, która unosiła się wokół niego niczym skrzydła kruka, Greathouse ruszył w jego stronę, a mijając go rzucił głośno, przekrzykując wiatr:
– Idź za mną!
Matthew zawrócił w miejscu, omal nie gubiąc przy tym kapelusza. Greathouse maszerował naprzód z taką łatwością, jakby wiatr nawet go nie dotykał.
– Dokąd idziemy? – krzyknął Matthew, ale jego towarzysz albo go nie dosłyszał albo nie zechciał odpowiedzieć.
Choć jako wspólnicy Herrald Agency blisko ze sobą współpracowali, nikt nie wziąłby ich za braci. Matthew był wysoki i szczupły, choć emanował ukrytą siłą i wytrwałością, niczym rzeczna trzcina. Miał pociągłą twarz o długiej żuchwie, a pod jego hebanowym trikornem kryła się strzecha cienkich czarnych włosów. Bladość oblicza młodzieńca świadczyła o zamiłowaniu do książek i wieczornych rozgrywek szachowych w ulubionej tawernie, Trot Then Gallop. Ze względu na swój nowy status miejscowej znakomitości a także na fakt, że istotnie zasługiwał na taki status, bo rzeczywiście omal nie stracił życia, broniąc sprawiedliwości, Matthew postanowił ubierać się jak na nowojorskiego dżentelmena przystało. W swoim nowym czarnym kaftanie i kamizelce w delikatne szare prążki – jednym z dwóch kompletów, które uszył dlań Benjamin Owles, prezentował się naprawdę bardzo elegancko. Na jego nogach lśniły wypolerowane na wysoki połysk nowe czarne buty, które odebrał w miniony poniedziałek. Zamówił też laskę z tarniny, zauważył bowiem, że wielu młodych dżentelmenów o wysokim statusie społecznym nosi takie właśnie laski, ale jako że takie przedmioty dostarczano z Londynu, mógł się jej spodziewać dopiero na wiosnę. Regularnie się mył i starannie golił. Jego chłodne szare oczy, w których pojawiały się przebłyski błękitu, patrzyły tego wieczora na świat ze spokojem i pogodą. Ich śmiałe, niezachwiane spojrzenie rzeczywiście mogło – jak napisał Grigsby w drugim rozdziale – „skłonić łotra, by odłożył swe brzemię zła, by nie okazało się równie ciężkie jak więzienne kajdany”.
Matthew pomyślał, że stary dziennikarz potrafi jednak umiejętnie władać słowem.
Hudson Greathouse, który skręcił w lewo i wyprzedzał teraz Matthew o kilka kroków, zmierzając na północ wzdłuż Broad Street, przywodził na myśl wielki młot w ludzkiej postaci. Miał czterdzieści siedem lat i był barczystym, potężnie zbudowanym mężczyzną mierzącym sześć stóp i trzy cale wzrostu, co sprawiało, że większość ludzi opuszczała niepewnie wzrok w jego obecności. Gdy Greathouse potoczył dokoła swymi zielonymi oczami, osadzonymi w groźnej, pobrużdżonej twarzy, obecni na tej sali mężczyźni zamierali w bezruchu, byle tylko nie ściągnąć na siebie jego uwagi. Całkiem inaczej działał na kobiety. Matthew widział już, jak nawet najpobożniejsze kobiety zamieniały się w kokietki, poczuwszy tylko zapach mydła do golenia Greathouse’a. Poza tym w odróżnieniu od swego młodszego towarzysza Greathouse nie przejmował się ani trochę kaprysami mody. Drogi, szyty na miarę kaftan nie wchodził w grę; ograniczał się co najwyżej do jasnoniebieskiej marszczonej koszuli, czystej choć już znoszonej, do której wkładał proste szare spodnie, zwykłe białe pończochy i solidne, niebłyszczące buty. Siwe włosy, ukryte częściowo pod czapką, splatał w warkocz i przewiązywał czarną wstążeczką.
Jeśli prócz pracy dla Herrald Agency coś łączyło tych dwóch, to blizny. Szrama na twarzy Matthew miała kształt półksiężyca, który zaczynał się tuż nad prawą brwią i sięgał linii włosów. Była to pamiątka starcia z niedźwiedziem, na którego natknął się w dziczy trzy lata wcześniej, tylko cudem uchodząc z tego starcia z życiem. Greathouse mógł się poszczycić poszarpaną blizną, przecinającą jego lewą brew i – jak wyjaśnił kiedyś z irytacją – będącą śladem po rozbitej filiżance, którą rzuciła w niego jego trzecia żona. Była żona, oczywiście, a Matthew nigdy nawet nie próbował pytać, co się z nią stało. Jednak w rzeczywistości prawdziwa kolekcja blizn Greathouse’a – po sztylecie zabójcy, kuli z muszkietu i cięciu rapierem – kryła się pod jego koszulą.
Zbliżali się do dwupiętrowego gmachu Ratusza, wzniesionego z żółtego kamienia i stojącego przy skrzyżowaniu ulic Broad Street oraz Wal Street. W kilku oknach migotało światło lamp, jako że zarządzanie miastem wymagało pracy do późnej nocy. Wzdłuż budynku ciągnęły się rusztowania: w najwyższym punkcie dachu wznoszono wieżyczkę, by flaga Wielkiej Brytanii znalazła się bliżej nieba i była widoczna z większej odległości. Matthew zastanawiał się, jak tutejszy koroner, kompetentny choć ekscentryczny Ashton McCaggers, znosił ciągły stukot młotków i zgrzyt pił nad głową, mieszkał bowiem w dziwacznym składowisku szkieletów i innych makabrycznych artefaktów na poddaszu Ratusza. Kiedy Greathouse skręcił na prawo i ruszył wzdłuż Wall Street w stronę przystani, Matthew pomyślał, że wkrótce z wieżyczki będzie oglądał miasto i port niewolnik McCaggersa, Zed, gdyż ten potężny Afrykanin uwielbiał siedzieć w milczeniu na dachu i patrzeć jak świat w dole handluje, poci się, przeklina i generalnie kisi się we własnym sosie.
Niewiele dalej, za tawerną Cat’s Paw po lewej, Matthew uświadomił sobie, dokąd prowadzi go Greathouse.
Ponieważ rządy terroru Maskera skończyły się w połowie lata, od tego czasu w mieście nie dochodziło do zabójstw. Gdyby Matthew chciał odwiedzić miejsce, gdzie najprędzej można by się spodziewać kolejnego morderstwa, wszedłby właśnie za te łuszczące się czerwone drzwi, do których zbliżał się Greathouse. Nad drzwiami wisiał mocno już wyblakły, niegdyś czerwony szyld z napisem The Cock’a’tail. Frontowe okno tawerny tyle razy zostało rozbite przez walczących między sobą klientów, że w końcu zabito je nieheblowanymi deskami, spomiędzy których na Wall Street sączyło się brudne światło. W Nowym Jorku działało kilkanaście tawern, ale właśnie tej Matthew najbardziej unikał. Zwykli łajdacy i cwani handlarze, którzy uważali się za obrotnych finansistów, toczyli tu spory wartość takich towarów jak marynowane mięso czy futra bobrowe, upijając się przy tym najtańszą, najpaskudniejszą i najmocniejszą jabłkową brandy, jaką widział świat.
Matthew obserwował z niepokojem, jak Greathouse otwiera drzwi i odwraca się, dając znak, by wszedł wraz z nim do środka. Zza otwartych drzwi wypłynęła smuga żółtego światła i obłok fajkowego dymu, który natychmiast zniknął w kolejnym porywie wiatru. Matthew zacisnął zęby, a gdy zbliżał się do obdartych drzwi, dojrzał błyskawicę przecinającą niebo i usłyszał głęboki pomruk grzmotu, dobiegający spod niebios, skąd Bóg obserwował tych przeklętych głupców.
– Zamknijcie te drzwi! – rozległ się natychmiast jakiś huczący i skrzeczący zarazem głos, jakby ktoś wystrzelił z armaty całą chmarę żab. – Smród ucieka!
– Cóż… – powiedział Greathouse z uprzejmym uśmiechem, gdy Matthew wszedł do cuchnącego pomieszczenia. – Nie możemy na to pozwolić, prawda?
Zatrzasnął drzwi, a chudy, siwobrody dżentelmen, który siedział na krześle z tyłu sali i przestał właśnie masakrować całkiem przyzwoite skrzypki, natychmiast podjął na nowo te piskliwe tortury bez powodzenia naśladujące muzykę.
Mężczyzna o hucząco-skrzeczącym głosie stojący za barem, który nazywał się Lionel Skelly i miał ognisto rudę brodę sięgającą niemal do samego końca jego poplamionej skórzanej kamizelki, zajął się na powrót napełnianiem świeżego – w umownym znaczeniu tego słowa – kubka czymś, co urągało samej nazwie brandy, by potem podać go klientowi, który spojrzał mętnym wzrokiem na nowo przybyłych.
– Ho, ho! – powiedział Samuel Baiter, znany z tego, że raz czy dwa zdarzyło mu się odgryźć komuś nos. Co więcej, był też niepohamowanym hazardzistą, namiętnie bił swoją żonę i spędzał mnóstwo czasu w towarzystwie dam rezydujących w różowym domku Polly Blossom przy Petticoat Lane. Miał płaską okrutną twarz i krzywy nos awanturnika. Matthew uświadomił sobie od razu, że jest albo zbyt pijany albo zbyt głupi, by zachować odpowiedni respekt wobec Hudsona Greathouse’a. – Młody bohater i jego strażnik! Chodźcie tu, napijcie się z nami!
Baiter uśmiechnął się szeroko i podniósł kubek, wychlapując nieco oleistego brązowego płynu na podłogę.
Drugim człowiekiem, do którego odnosiło się owo „nami”, był nowym mieszkańcem miasta, który przypłynął z Anglii w połowie września. Był niemal równie duży jak Greathouse, miał potężne bary, które rozpychały jego ciemnobrązowy kaftan. Zdjął trikorn w kolorze błota z Broad Way, pokazując tym samym, dlaczego nazywają go Boskins Bonehead, czyli „Łysa Pała”. Rzeczywiście, był łysy jak kolano, a jego szerokie czoło wystawało do przodu ponad gęstymi, krzaczastymi brwiami niczym zaokrąglona końcówka pałki. Matthew wiedział o Boskinsie tylko tyle, że liczył sobie niewiele ponad trzydzieści lat i nie miał pracy, ale chciał się zająć handlem futrami. Mężczyzna palił glinianą fajkę, wodził spojrzeniem od Matthew do Greathouse’a i z powrotem, a jego małe jasnoniebieskie oczka wyrażały całkowitą obojętność.
– Spodziewamy się kogoś – odpowiedział Greathouse lekkim, pogodnym tonem. – Ale następnym razem na pewno nie odmówimy.
Nie czekając na odpowiedź, pochwycił Matthew za łokieć i podprowadził go do stołu.
– Siadaj – syknął cicho, a młodzieniec posłusznie odsunął krzesło i usiadł na nim.
– Jak sobie chcecie. – Baiter upił łyk ze swojego kubka, a potem podniósł go wysoko. Przywołał na twarz drwiący uśmieszek. – Za młodego bohatera. Słyszałem, że Polly jest tobą zachwycona.
Greathouse również usiadł, zwrócony plecami do rogu pomieszczenia i rozluźniony. Matthew rozejrzał się po sali. Z haków wkręconych w osmalone belki sufitowe zwisało na łańcuchach dziesięć, może dwanaście brudnych lamp. Pod obłokiem dymu z fajek siedziało jeszcze siedmiu innych mężczyzn oraz jedna rozmamłana dama, przy czym dwóch spośród mężczyzn zasnęło z głowami opartymi o stół, a właściwie wciśniętymi w szare kałuże zupy z owoców morza. Ale nie, był tu jeszcze ósmy gość, również pogrążony we śnie, z głową na stole po lewej stronie Matthew. W chwili, gdy młodzieniec rozpoznał lampę o zielonym szkle należącą do miejskiego konstabla, Dippen Nack podniósł głowę i zmrużył zapuchnięte oczy, próbując skupić wzrok. Obok przewróconego kubka leżała czarna pałka drobnego konstabla.
– Ty – wychrypiał Nack, po czym ponownie uderzył czołem w drewniany blat.
– Po prostu zachwycona – kontynuował Baiter, najwyraźniej bardziej głupi niż pijany. – To znaczy, twoimi przygodami. Podobno zaproponowała ci… jak ona to nazwała… „przepustkę sezonową”?
Rzeczywiście, wkrótce po publikacji pierwszego rozdziału Matthew otrzymał takie zaproszenie w postaci eleganckiej karteczki w kopercie. Nie miał zamiaru korzystać z niego, ale doceniał gest.
– Słyszałeś o Matthew Corbetcie, Bonehead? Gdyby nie on, nie moglibyśmy chodzić teraz bezpiecznie po ulicach, prawda? Nie moglibyśmy nawet wyjść na drinka i numerek. Polly gada o nim cały czas – mówił Baiter, a w jego głosie pojawiła się nuta irytacji. – O tym, jaki to z niego dżentelmen. Jaki jest bystry i jaki szlachetny. Jakby wszyscy inny mężczyźni byli jakimiś nędznymi kreaturami. Takie to z nas bezużyteczne kreatury, ale o n i m ta dziwka może gadać bez końca!
– A ja myślę, że to wszystko jest wymyślone, tak właśnie myślę! – powiedziała rozmamłana dama, która mieściła się w swojej sukni co najmniej trzydzieści funtów temu. – Nikt by nie przeżył, jakby się bił z pięćdziesięcioma ludźmi. Dobrze mówię, George?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, kopnęła w krzesło jednego z nieprzytomnych mężczyzn, ten zaś odpowiedział jej zdławionym jękiem.
– Pięćdziesięciu ludzi! – Dippen Nack znów podniósł głowę. Jego czerwona twarz o okrągłych cherubinkowatych policzkach lśniła od potu. Jednak zdaniem Matthew konstablowi było bliżej do diabła niż do cherubina. Człowiek, który ukradł klucze do więzienia i wszedł tam w środku nocy, by nasikać na więźniów, nie zasługiwał jego zdaniem na szczególny szacunek.
– Cholerne kłamstwo! Walnąłem tego drania Evansa po łbie i uratowałem Corbettowi życie, a nawet o mnie nie wspomnieli w tym szmatławcu! Ani o tym, że jakiś gnojek dziabnął mnie nożem w rękę! To nie fair! – Nack wydał z siebie zdławiony dźwięk, jakby miał się rozpłakać.
– Jasne, że to kłamca, Sam – odezwał się Bonehead, pociągając łyk ze swojego kubka. – Ale ma piękny kaftan. W sam raz dla takiego przemądrzałego fiuta, co umie tylko zadzierać nosa. Ile cię kosztował? – spytał, wpatrując się w głębie swojej brandy.
Matthew zaczynał rozumieć, dlaczego Greathouse przyprowadził go właśnie tutaj, do tawerny, w której już dwóch ludzi zginęło w brutalnych bójkach, na tej właśnie podłodze, która wydawała się bardziej poplamiona krwią niż rozlanym alkoholem. Jako że jeszcze do niedawna pracował dla sędziego Nathaniela Powersa, Matthew wiedział również, że Lionel Skelly również nie wzdragał się przed użyciem przemocy; właściciel tawerny uciął kiedyś człowiekowi rękę siekierą, którą trzymał za barem. Od tego czasu wszyscy już wiedzieli, że nie warto tu sięgać do pudełka z pieniędzmi.
– O wiele za dużo, moim zdaniem – odpowiedział Boneheadowi Greathouse.
W tawernie zapadła cisza.
Bonehead Boskins odstawił kubek na bar i wbił spojrzenie w Greathouse’a. Wyglądał teraz na człowieka, który nie jest ani zbyt pijany ani zbyt głupi, lecz wystarczająco podpity i nierozgarnięty, by się wkurzyć. I przekonany, że bez trudu pokona i zmaltretuje każdego przeciwnika. Właściwie bardzo skory to zrobić.
– Mówiłem do młodego bohatera – powiedział. – Nie do ciebie, staruchu.
Tak, pomyślał Matthew, gdy jego serce przyspieszyło nagle tempa, a w brzuchu pojawił się nieprzyjemny ucisk. Jasne jak słońce. Ten cholerny wariat przyprowadził ich tutaj, żeby wdać się w bójkę. Nie wystarczało mu, że Matthew świetnie sobie radził podczas wyczerpujących lekcji szermierki, kartografii, obsługi i strzelania z pistoletu skałkowego, jazdy konnej i innych umiejętności potrzebnych w ich zawodzie. Nie, nie robił wystarczająco dużych postępów w tej bzdurnej „walce na pięści”, do której zmuszał go Greathouse. „Pamiętaj” – powtarzał wielokrotnie starszy mężczyzna. „Najpierw walczysz umysłem, a dopiero potem używasz mięśni”.
Wyglądało na to, że Matthew miał się właśnie przekonać w praktyce, jak to wygląda. „Niech Bóg ma nas w swojej opiece” – pomyślał.
Greathouse wstał. Wciąż się uśmiechał, choć już nie tak dobrodusznie.
Matthew ponownie przeliczył obecnych w tawernie. Skrzypek przestał rzępolić. On też się bił, czy tylko przyglądał z boku? George i jego nieprzytomny towarzysz wciąż leżeli na stołach, ale mogli wrócić do świata żywych przy pierwszym uderzeniu. Kto mógł wiedzieć, co zrobi Dippen Nack? Rozmamłana dama uśmiechała się szeroko, pokazując, że nie ma przednich zębów. Baiter poczekałby prawdopodobnie, aż Bonehead rozbije komuś czaszkę i dopiero wtedy zabrałby się do odgryzania nosa. Skelly zawsze miał siekierę pod ręką. Dwaj spośród pięciu pozostałych wyglądali na zahartowanych w bojach robotników portowych, którzy zawsze chętnie się przyłączą do porządnej bijatyki. Trzej ostatni, zajmujący miejsce przy stole na tyłach sali, nosili eleganckie kaftany, których być może woleliby nie zniszczyć, i palili fajki o długich cybuchach, ale i oni nie wyglądali na niewiniątka. Matthew pomyślał, że potrzebowaliby sporo szczęścia, żeby wygrać tę rozgrywkę, miał jednak nadzieję, że Greathouse nie jest aż tak lekkomyślnym graczem.
Rzeczywiście, zamiast ruszyć na Boneheada, Greathouse spokojnie zdjął czapkę i pelerynę, po czym odwiesił je na kołek.
– Przyszliśmy tutaj, żeby posiedzieć przez chwilę w spokoju. Jak już mówiłem, czekamy na kogoś. Ani ja ani pan Corbett nie chcemy żadnych kłopotów.
Czekamy na kogoś? Matthew nie miał pojęcia, o czym mówi jego towarzysz.
– Na kogo czekacie? – Bonehead oparł się o bar i skrzyżował swe muskularne ramiona na piersiach. Wydawało się, że jego kaftan lada moment się rozpruje. – Może na waszą przyjaciółkę, lorda Cornhole’a?
Baiter uśmiechnął się szyderczo.
– Nie – odparł spokojnie Greathouse. – Czekamy na człowieka, którego być może zatrudnię w naszej agencji. Pomyślałem, że to interesujące miejsce na spotkanie.
W tym momencie otworzyły się drzwi, Matthew zobaczył cień na progu i usłyszał ciężkie kroki, a Greathouse powiedział:
– Oto i on!
Do tawerny wszedł Zed, niewolnik, ubrany w czarny kaftan, białe pończochy i jedwabny biały fular.
W sali zapadła głucha cisza. Matthew wciągnął powietrze w płuca i wytrzeszczył oczy, a potem z najwyższym trudem odwrócił głowę, by spojrzeć na Greathouse’a i wykrztusić:
– Czyś ty oszalał?


Dodano: 2024-08-14 10:24:08
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

McDonald, Ian - "Hopelandia"


 antologia - "PoznAI przyszłość"

 Chambers, Becky - dylogia "Mnich i robot"

 Pohl, Frederik - "Gateway. Za błękitnym horyzontem zdarzeń"

 Esslemont, Ian Cameron - "Powrót Karmazynowej Gwardii"

 Sanderson, Brandon - "Słoneczny mąż"

 Swan, Richard - "Sprawiedliwość królów"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Fragmenty

 Howey, Hugh - "Pył"

 Simmons, Dan - "Lato nocy"

 McCammon, Robert - "Pan Slaughter"

 Spinrad, Norman - "Żelazny sen"

 Wyndham, John - "Poczwarki"

 Holdstock, Robert - "Lavondyss"

 Campbell, John W. - "Coś"

 Watts, Peter - "Wir" (Wymiary) #2

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS