NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

antologia - "Tarnowskie Góry. Miejskie opowieści 2"


 King, Stephen - "Lśnienie" Wydanie limitowane

 Brooks, Max - "Dewolucja"

 Martin, George R. R. - "Nawałnica mieczy. Stal i śnieg" (wyd. 2024)

 McCammon, Robert - "Pan Slaughter"

 Kwiecień, Andrzej - "Dori"

 Larson, B.V. - "Świat Dżungli"

 Dębski, Rafał - "Wilkozacy. Wilcze prawo" (Drageus)

Linki

Wyndham, John - "Poczwarki"
Wydawnictwo: Rebis
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: The Chrysalids
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Data wydania: Lipiec 2024
ISBN: 978-83-8338-246-3
Oprawa: Zintegrowana
Format: 135 x 215 mm
Liczba stron: 240
Cena: 49,99
Rok wydania oryginału: 1955



Wyndham, John - "Poczwarki"

Rozdział 1

Kiedy byłem bardzo mały, czasem śniło mi się miasto — co było dziwne, ponieważ zacząłem o nim śnić, zanim się dowiedziałem, co to jest. Jednak to miasto, stłoczone nad łukiem wielkiej niebieskiej zatoki, pojawiało się w moich myślach. Widziałem ulice i stojące wzdłuż nich budynki, nabrzeże, a nawet statki w porcie, choć na jawie nigdy nie widziałem morza ani statku…

A te budynki były zupełnie inne niż te, które znałem. Ulicami, co dziwne, jeździły wozy, których nie ciągnęły konie, a na niebie czasem dostrzegałem lśniące i obłe stwory, które z pewnością nie były ptakami.

Najczęściej widziałem to cudowne miejsce w blasku dnia, ale czasem w nocy, gdy światła jak rząd robaczków świętojańskich kładły się wzdłuż brzegu i niektóre z nich wyglądały jak skry dryfujące w wodzie lub powietrzu.

To było piękne, fascynujące miejsce i raz, gdy byłem jeszcze mały i nie wiedziałem, że nie powinienem, zapytałem moją najstarszą siostrę, Mary, gdzie też może być to śliczne miasto.

Pokręciła głową i powiedziała mi, że nie ma takiego miasta — nie teraz. Może jednak, podsunęła, śnię o dawno minionych czasach. Sny są dziwne i trudno je wyjaśnić; tak więc może to, co widziałem, było fragmentem takiego świata, jaki istniał kiedyś — cudownego świata, w którym żyli Dawni Ludzie; takiego, jaki był, zanim Bóg zesłał nań Udrękę.

Potem jednak bardzo poważnie mnie ostrzegła, żebym nikomu o tym nie mówił, bo o ile wiedziała, inni ludzie nie widują takich obrazów ani we śnie, ani na jawie, więc byłoby nieroztropnie im o tym wspominać.

To była mądra rada i na szczęście miałem dość rozsądku, by jej posłuchać. Ludzie w naszej okolicy niechętnie spoglądali na wszystko, co dziwne i niezwykłe, więc nawet moja leworęczność budziła lekką dezaprobatę. Tak więc ani wtedy, ani przez kilka lat później nie wspominałem o tym nikomu — w istocie niemal o tym zapomniałem, bo z czasem śniłem o tym coraz rzadziej, a potem bardzo rzadko.

Jednak zapamiętałem tę radę. Gdyby nie to, może powiedziałbym komuś o dziwnym porozumieniu, jakie łączyło mnie z moją kuzynką Rosalind, co z pewnością sprowadziłoby na nas oboje bardzo poważne kłopoty — gdyby ktoś przypadkiem mi uwierzył. Myślę, że ani ona, ani ja nie przywiązywaliśmy wówczas do tego wagi; po prostu przywykliśmy do ostrożności. Ja z pewnością nie widziałem w tym niczego niezwykłego. Byłem zwyczajnym małym chłopcem dorastającym w zwyczajny sposób i uważającym za zwyczajny otaczający mnie świat. I tak było, dopóki nie poznałem Sophie­. Nawet wtedy nie od razu spostrzegłem różnicę. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że to właśnie wtedy zakiełkowały we mnie pierwsze ziarna wątpliwości.

Tamtego dnia wybrałem się na samotny spacer, co często robiłem. Miałem chyba prawie dziesięć lat. Moja siostra, Sarah, była ode mnie o pięć lat starsza i ta różnica wieku powodowała, że przeważnie bawiłem się sam. Poszedłem polną drogą na południe, wzdłuż granic kilku pól, aż dotarłem do wysokiego nasypu, a potem jeszcze spory kawałek po nim.

Ten nasyp wtedy nie wydawał mi się zagadkowy — był o wiele za duży, żebym myślał o nim jak o czymś zbudowanym przez człowieka, i nigdy nie przyszło mi do głowy łączyć go z cudownymi dziełami Dawnych Ludzi, o których czasem słyszałem. Był po prostu nasypem, zataczającym szeroki łuk, a potem biegnącym prosto jak strzała ku odległym wzgórzom; był po prostu częścią świata, nie dziwniejszą od rzeki, nieba czy samych wzgórz.

Często nań wchodziłem, ale rzadko zapuszczałem się na jego drugą stronę. Z jakiegoś powodu uważałem, że to obca kraina — nie tyle terytorium wroga, ile inny kraj. Jednak odkryłem miejsce, w którym spływające po drugiej stronie nasypu deszcze wymyły piaszczysty parów. ­Jeśli usiadło się na jego początku i dobrze się odepchnęło, można było zjechać nim z dużą prędkością, by w końcu przelecieć kilka stóp w powietrzu i wylądować na stercie miękkiego piasku na jego końcu.

Robiłem to już kilkakrotnie i nigdy przedtem nikogo nie było w pobliżu, lecz tym razem, gdy podnosiłem się po trzecim zjeździe i szykowałem do czwartego, usłyszałem czyjś głos:

—  Cześć!

Rozejrzałem się. W pierwszej chwili nie wiedziałem, skąd dochodzi, potem mój wzrok przyciągnęły kołyszące się wierzchołki gałązek w kępie krzaków. Gałęzie się rozchyliły i spomiędzy nich spojrzała na mnie twarz. Była to opalona twarzyczka otoczona czarnymi lokami. Miała poważną minę, ale iskierki w oczach. Przez moment przyglądaliśmy się sobie, zanim odpowiedziałem:

—  Cześć.

Zawahała się, a potem jeszcze szerzej rozchyliła gałęzie. Ujrzałem dziewczynkę trochę niższą ode mnie i może nieco młodszą. Miała na sobie rdzawego koloru drelichowe ogrodniczki i żółtą koszulę. Krzyż naszyty na drelichu był z jakiegoś ciemnobrązowego materiału. Włosy miała związane żółtymi wstążkami w dwa kucyki. Przez kilka sekund dziewczynka stała nieruchomo, jakby niepewna, czy opuścić bezpieczne schronienie, po czym ciekawość wzięła górę nad ostrożnością i wyszła z krzaków.

Spojrzałem na nią zdziwiony, ponieważ była zupełnie obcą osobą. O czasu do czasu odbywały się zebrania lub przyjęcia, na których spotykały się wszystkie dzieci mieszkające w promieniu kilku mil, więc dziwnie było napotkać kogoś, kogo nigdy przedtem się nie widziało.

—  Jak masz na imię? — zapytałem.

— Sophie — odparła. — A ty? —  David. Gdzie mieszkasz?

—  Tam — powiedziała, niedbale machnąwszy ręką w kierunku obcej krainy za nasypem.

Oderwała ode mnie oczy i spojrzała na piaszczystą rynnę, którą zjeżdżałem.

—  Fajna zabawa? — zapytała z tęskną miną.

Zawahałem się, nim ją zaprosiłem do udziału.

—  Tak — powiedziałem. — Chodź i spróbuj.

Ociągała się, znów skupiwszy na mnie uwagę. Przez parę sekund uważnie mi się przyglądała z poważną miną, a potem nagle podjęła decyzję. Wdrapała się na nasyp szybciej ode mnie.

Powiewając kucykami i wstążkami, pomknęła rynną. Kiedy wylądowałem, miała już mniej poważną minę i oczy błyszczące z podniecenia.

—  Jeszcze raz — powiedziała i sapiąc, wspięła się na nasyp.

Przy trzecim zjeździe zdarzyło się nieszczęście. Usiadła i odepchnęła się tak jak poprzednio. Patrzyłem, jak zjeżdża i zatrzymuje się w chmurze piasku. Zjechała jakoś tak, że wylądowała kilka stóp dalej w lewo niż zwykle. Szykowałem się do zjazdu i czekałem, aż zrobi mi miejsce. Nie zrobiła.

—  Odsuń się — powiedziałem jej niecierpliwie.

Próbowała się poruszyć, a potem zawołała:

—  Nie mogę! Boli!

Pomimo to zaryzykowałem zjazd i zatrzymałem się blisko niej.

—  Co się stało? — spytałem.

Skrzywiła się. Miała łzy w oczach.

—  Noga mi utknęła.

Lewą nogę miała zasypaną. Odgarnąłem miękki piasek. Jej bucik zaklinował się w wąskiej szczelinie miedzy dwoma spiczastymi kamieniami. Próbowałem go poruszyć, ale ani drgnął.

—  Nie możesz go jakoś wyciągnąć? — zapytałem.

Spróbowała, dzielnie zaciskając wargi.

—  Nie da się.

—  Pomogę ci ciągnąć — zaproponowałem.

—  Nie, nie! To boli — zaprotestowała.

Nie wiedziałem, co robić. Najwyraźniej bardzo ją bolało.

Szukałem rozwiązania problemu.

—  Najlepiej przetnijmy sznurówki, żebyś mogła wyjąć nogę­ z bucika. Bo nie mogę dosięgnąć węzła — zdecydowałem.
—  Nie! — zawołała przestraszona. — Nie wolno mi. Powiedziała to tak stanowczo, że zbiła mnie z tropu. Gdyby wyjęła stopę z bucika, moglibyśmy wyciągnąć sam bucik ze szczeliny, skoro jednak nie chciała, nie wiedziałem, co można by zrobić. Wyciągnęła się na piasku, wysoko unosząc kolano uwięzionej nogi.

—  Och, jak boli — wykrztusiła. Już nie była w stanie powstrzymać łez. Spływały jej po twarzy. Ale nawet teraz nie krzyczała, wydawała tylko ciche jęki.

—  Będziesz musiała wyjąć stopę z buta — oznajmiłem jej. —  Nie! — ponownie zaprotestowała. — Nie wolno mi. Nigdy. Nie mogę.

Usiadłem przy niej, nie wiedząc, co począć. Obiema rękami chwyciła moją dłoń i mocno ją ściskała, płacząc. Było jasne, że stopa boli ją coraz bardziej. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w sytuacji, w której musiałem podjąć jakąś decyzję. Podjąłem ją.

—  Płacz nic nie da. Musisz ją wyjąć — oznajmiłem. — Jeśli nie, to zostaniesz tu i pewnie umrzesz.

Nie poddała się od razu, ale w końcu się zgodziła. Niespokojnie patrzyła, jak przecinam sznurówkę. Potem powiedziała:

—  Odejdź! Nie wolno ci patrzeć.

Zawahałem się, lecz dzieciństwo to czas pełen niezrozumiałych, choć ważnych konwenansów, cofnąłem się więc kilka kroków i odwróciłem się do niej plecami. Słyszałem, jak ciężko oddycha. Potem znów zapłakała. Obróciłem się.

—  Nie mogę — powiedziała, spoglądając na mnie z przestrachem przez łzy, ukląkłem więc, żeby zobaczyć, co mogę zrobić.
—  Nie możesz o tym nikomu powiedzieć — zażądała. — Nigdy, przenigdy! Obiecujesz?

Obiecałem.

Była bardzo dzielna. Tylko cicho pojękiwała.

Kiedy udało mi się ją uwolnić, jej stopa wyglądała dziwnie; chcę powiedzieć, że była mocno wykręcona i spuchnięta. Wtedy nawet nie zauważyłem, że ma więcej niż pięć palców…

Zdołałem wybić kamieniem bucik ze szczeliny i podałem go jej. Jednak okazało się, że nie może go włożyć na spuchniętą stopę. Nie mogła także na niej stanąć. Myślałem, że poniosę ją na barana, ale była cięższa, niż się spodziewałem, i było jasne, że daleko tak nie zajdziemy.

—  Będę musiał pójść po kogoś, żeby pomógł — oznajmiłem jej.

—  Nie. Pójdę na czworakach — odparła.

Szedłem obok niej, niosąc bucik i czując się bezużyteczny. Dzielnie i zadziwiająco długo się tak przemieszczała, ale w końcu musiała się poddać. Spodnie miała przetarte na kolanach, a same kolana poranione i krwawiące. Nie znałem chłopca ani dziewczyny, nikogo, kto wytrzymałby taką udrękę, patrzyłem więc na nią z niemal nabożnym podziwem. Pomogłem jej stanąć na zdrowej nodze i podtrzymałem, gdy pokazywała mi, gdzie jest jej dom i wskazującą kierunek smugę dymu. Gdy przystanąłem i spojrzałem za siebie, znów była na czworakach i znikała w krzakach.

Bez trudu znalazłem ten dom i zapukałem, trochę nerwowo. Drzwi otworzyła wysoka kobieta. Miała ładną twarz i duże jasne oczy. Jej suknia była rudawa i trochę krótsza niż noszone przez większość kobiet w domu, a naszyty na niej zwyczajowy krzyż, sięgający od piersi do piersi i od szyi do lamówki, był zielony jak chusta na jej głowie.

—  Czy pani jest matką Sophie?­ — zapytałem.

Spojrzała na mnie ostro i zmarszczyła brwi. Śpiesznie i z niepokojem spytała:

—  O co chodzi?

Powiedziałem jej.

—  Och! — wykrzyknęła. — Jej stopa!

Przez chwilę znów spoglądała na mnie groźnie, a potem oparła o ścianę miotłę, którą trzymała w ręku, i zapytała raźnie:

—  Gdzie ona jest?

Poprowadziłem ją tą samą drogą, którą przyszedłem. Na dźwięk jej głosu Sophie­ wyczołgała się z zarośli.

Matka spojrzała na jej spuchniętą, wykręconą stopę i zakrwawione kolana.

—  Och, moje biedactwo! — powiedziała, tuląc ją i całując. Potem spytała: — On to widział?

—  Tak — odparła So­phie. — Przepraszam, mamusiu. Bardzo się starałam, ale nie mogłam sobie poradzić sama, a to bardzo bolało.

Jej matka powoli pokiwała głową. Westchnęła.

—  No cóż, teraz już nic na to nie poradzimy. Wstań. Sophie­ wspięła się na plecy matki i wszyscy troje wróciliśmy do ich domu.

* * *

Możesz znać na pamięć nakazy i zakazy, które wpojono ci w dzieciństwie, lecz niewiele one znaczą, dopóki nie znajdziesz się w sytuacji, której dotyczą — a i wtedy musisz się zorientować, że to ta sytuacja.

Tak więc siedziałem cierpliwie, obserwując, jak skręcona noga­ jest obmywana, jak nakłada się na nią zimny okład oraz bandażuje, i nie widziałem związku między tym wszystkim a twierdzeniem, które słyszałem prawie każdej niedzieli mojego życia:

—  I Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. I Bóg oznajmił, że człowiek powinien mieć jedno ciało, jedną głowę, dwie ręce i dwie nogi; że każda ręka powinna mieć dwa stawy i jedną dłoń; że każda dłoń winna mieć cztery palce i jeden kciuk, a każdy palec ma być zakończony płaskim paznokciem…

I tak dalej, aż do:

—  I Bóg stworzył kobietę, również na swój obraz i podobieństwo, lecz z następującymi różnicami, zgodnymi z jej naturą; jej głos powinien być wyższy niż głos mężczyzny; nie powinna mieć brody; powinna mieć dwie piersi…

I tak dalej.

Widziałem to wszystko, co do słowa — a jednak widok sześciu palców Sophie­ nie przywołał niczego z mej pamięci. Widziałem tę stopę spoczywającą na podołku matki. Patrzyłem, jak jej matka spogląda na nią przez chwilę, bierze w ramiona i delikatnie całuje, a potem unosi głowę ze łzami w oczach. Było mi przykro, że tak się zmartwiła, że Sophie­ cierpi i boli ją noga — ale nic poza tym.

Gdy noga została zabandażowana, zaciekawiony rozejrzałem się po pokoju. Ten dom był o wiele mniejszy od mojego, właściwie był chatką, ale podobał mi się bardziej. Panowała w nim przyjazna atmosfera. I choć matka Sophie­ była zaniepokojona i zmartwiona, nie miałem wrażenia, że jestem przykrym i niepożądanym czynnikiem zakłócającym ich skądinąd uporządkowane życie, jakie większość ludzi wiedzie w domu. Sam pokój też wydawał mi się lepszy, bo na ścianach nie było napisów, które ludzie mogliby pokazywać innym z dezaprobatą. W ich miejscu w tym pokoju było kilka rysunków koni, które bardzo mi się podobały.

W końcu Sophie,­ opatrzona, z buzią otartą z łez, pokusztykała do krzesła przy stole. Mimo że bolała ją noga, odzyskała rezon i z powagą gościnnie spytała mnie, czy lubię jajka.

Później pani Wender kazała mi zaczekać i zaniosła ją na górę. Po kilku minutach wróciła i usiadła przy mnie. Wzięła moją dłoń w swoje i przez długą chwilę spoglądała na mnie z poważną miną. Wyraźnie wyczuwałem jej niepokój, chociaż z początku nie było dla mnie jasne, czym się tak niepokoi. Zaskoczyło mnie to, ponieważ wcześniej nie okazywała tego po sobie. W myślach próbowałem ją uspokoić i zapewnić, że nie musi się mnie obawiać, ale ta myśl do niej nie dotarła. Nadal spoglądała na mnie błyszczącymi oczami, podobnie jak Sophie,­ gdy powstrzymywała płacz. Gdy na mnie patrzyła, jej myśli były niespokojne i ulotne. Ponownie spróbowałem, lecz nie zdołałem ich uchwycić. Potem powoli pokiwała głową i powiedziała:

—  Jesteś dobrym chłopcem, Davidzie. Byłeś bardzo miły dla Sophie­. Chcę ci za to podziękować.

Poczułem się nieswojo i spojrzałem na swoje buty. Nie pamiętałem, żeby ktokolwiek wcześniej nazwał mnie dobrym chłopcem. Nie wiedziałem, co powinienem na to powiedzieć.

—  Jesteś jak Sophie,­ prawda? — ciągnęła, wciąż na mnie patrząc.

—  Tak — odrzekłem. Po czym dodałem: — I myślę, że ona jest strasznie dzielna. To musiało ją bardzo boleć.

—  Czy dochowasz tajemnicy… ważnej tajemnicy… ze względu na nią? — zapytała.

—  Tak, oczywiście — zapewniłem, ale odrobinę niepewnym tonem, bo nie wiedziałem, co to za tajemnica.

—  Czy… widziałeś jej stopę? — spytała, uważnie mi się przyglądając. — Jej palce?

Kiwnąłem głową.

—  Tak — potwierdziłem.

—  No cóż, to właśnie ta tajemnica, Davidzie. Nikt inny nie może się o tym dowiedzieć. Jesteś jedyną osobą, która o tym wie, poza jej ojcem i mną. Nikt inny nie może się o tym dowiedzieć. Nikt — i nigdy.

—  Tak — zgodziłem się i znów poważnie skinąłem głową. Zamilkła — a przynajmniej przestała mówić, lecz jej myśli biegły dalej, jakby „nikt” i „nigdy” odbijały się smutnym, nieszczęśliwym echem. Potem się zmieniły i były pełne napięcia, gniewu i strachu. Nie zdołałem przesłać jej myśli, więc spróbowałem niezręcznie przekazać jej słowami, że naprawdę tak uważam.

—  Nigdy i nikt — zapewniłem ją szczerze.

—  To bardzo, bardzo ważne — nalegała. — Jak mam ci to wyjaśnić?

Jednak wcale nie musiała tego wyjaśniać. Jej gwałtowne poczucie ważności tej sprawy było oczywiste. Słowa miały o wiele mniejszą moc.

—  Gdyby ktoś się dowiedział, oni… — rzekła — oni byliby dla niej bardzo niedobrzy. Musimy zadbać, żeby to się nigdy nie zdarzyło. — Jej niepokój jakby zmienił się w coś tak twardego jak żelazny pręt.

—  Bo ona ma sześć palców? — spytałem.

—  Tak. I nikt oprócz nas nie może o tym wiedzieć. To musi być naszą tajemnicą — powtórzyła z naciskiem. — Obiecasz mi, Davidzie?

—  Obiecuję. Mogę przysiąc, jeśli­ pani chce — zaproponowałem.

—  Wystarczy mi obietnica — powiedziała.

Była to tak poważna obietnica, że postanowiłem nie wyjawić jej nikomu — nawet mojej kuzynce Rosalind. Choć w głębi duszy dziwiła mnie jej ważność. To, że tak mały paluszek wywołał tak wielki niepokój. Jednak dorośli często robili mnóstwo zamieszania z nieproporcjonalnie małych powodów. Tak więc uchwyciłem się najważniejszego — potrzeby dochowania tajemnicy.

Matka Sophie­ spoglądała na mnie ze smutną, lecz nieobecną miną, aż poczułem się nieprzyjemnie. Zauważyła mój niepokój i uśmiechnęła się. Był to miły uśmiech.

—  Zatem dobrze — powiedziała. — Zachowamy to w tajemnicy i nigdy więcej nie będziemy o tym mówić?

—  Tak — potwierdziłem.

W drodze do drzwi przystanąłem i odwróciłem się.

—  Czy mogę wkrótce przyjść i znów zobaczyć Sophie?­ — zapytałem.

Zawahała się, zastanawiając się nad tym, po czym odparła:

—  Dobrze, ale tylko ­jeśli będziesz pewny, że możesz przyjść tu tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział.

* * *

Dopiero kiedy dotarłem do nasypu i szedłem po nim w stronę domu, skojarzyłem monotonne niedzielne nakazy z rzeczywistością. Połączyły się z niemal słyszalnym kliknięciem. Definicja człowieka sama przyszła mi do głowy: „i każda noga będzie miała dwa stawy i jedną stopę, a każda stopa pięć palców i każdy z nich zakończony paznokciem…”. I tak dalej, aż w końcu: „I każde stworzenie wyglądające jak człowiek, lecz nieuformowane w ten sposób nie jest człowiekiem. Nie jest mężczyzną ni kobietą. Jest bluźnierstwem wobec prawdziwego obrazu Boga nienawistnym dla Jego oczu”.

Nagle bardzo mnie to zaniepokoiło — a także zaciekawiło. Bluźnierstwo, co wystarczająco często mi powtarzano, było czymś przerażającym. Jednak w Sophie­ nie było niczego przerażającego. Była zwyczajną małą dziewczynką — chociaż o wiele rozsądniejszą i dzielniejszą niż większość. Jednak zgodnie z tą definicją…

Najwyraźniej gdzieś tu musiał być błąd. Przecież jeden dodatkowy paluszek — no dobrze, dwa bardzo małe paluszki, gdyż zapewne przy drugiej stopie miała taki sam — z pewnością nie czynią jej „nienawistnym dla Jego oczu”?

Zaprawdę niezbadane były drogi tego świata…


Rozdział 2

Wróciłem do domu moją stałą trasą. W miejscu, gdzie las wąskim pasmem porastał i przecinał nasyp, zszedłem zeń wąską, mało uczęszczaną ścieżką.

Od tej chwili byłem czujny i trzymałem w ręku scyzoryk. Powinienem trzymać się z dala od lasu, bo czasem — choć bardzo rzadko — duże stwory docierały nawet do takich cywilizowanych okolic jak Waknuk, istniało więc ryzyko spotkania z jakimś dzikim psem lub kotem. Jednak jak zwykle słyszałem tylko odgłosy pospiesznie umykających małych stworzeń.

Około mili dalej dotarłem do pól uprawnych i za trzema lub czterema z nich widać już było dom. Poszedłem skrajem lasu, ostrożnie obserwując go zza osłony drzew, a potem, kryjąc się w cieniu żywopłotów, podbiegłem do ostatniego pola i przystanąłem, aby znów przepatrzyć teren. W zasięgu wzroku nie było nikogo prócz starego Jacoba, który powoli przerzucał gnój na podwórku. Gdy był bezpiecznie odwrócony do mnie plecami, szybko przebiegłem po otwartym terenie, wspiąłem się na parapet okna i ostrożnie wśliznąłem się do mojego pokoju.

Nasz dom niełatwo opisać. Od kiedy ponad pięćdziesiąt lat wcześniej mój dziadek Elias Strorm zbudował pierwszą jego część, w różnych odstępach czasu dodano nowe pomieszczenia i przybudówki. Teraz po jednej stronie były rozmaite szopy, składy, stajnie i stodoły, a po drugiej pralnie, mleczarnie, serowarnie, izby fornali i tym podobne pomieszczenia z trzech stron obejmujące duże klepisko — znajdujący się po zawietrznej głównego budynku dziedziniec, którego większą część zajmował śmietnik.

Tak jak wszystkie domy w okolicy nasz też miał szkielet z solidnych, grubo ciosanych bali, ponieważ jednak był tu najstarszy, większość przestrzeni ścian zewnętrznych wypełniono cegłami i kamieniami z ruin kilku budowli Dawnych Ludzi, a obrzuconej gliną wiklinowej plecionki użyto tylko do zrobienia ścianek działowych.

Dziadek Elias, przynajmniej w opisach mojego ojca, wydawał się uosobieniem wielu nudnych cnót. Dopiero później stworzyłem sobie jego nieco bardziej wiarygodny, choć mniej pochlebny obraz.

Elias Strorm przybył ze Wschodu, gdzieś znad morza. Nie jest jasne, dlaczego tu ściągnął. On sam utrzymywał, że to bezbożne wschodnie zwyczaje skłoniły go do szukania mniej wyrafinowanego, a żarliwiej wierzącego otoczenia, chociaż słyszałem, jak sugerowano, że w jego rodzinnych stronach nie mogli go już dłużej znieść. Tak czy owak, w wieku czterdziestu pięciu lat przyniosło go do Waknuk — wówczas słabo rozwiniętej, niemal pogranicznej krainy — z całym jego ziemskim dobytkiem na sześciu wozach. Był szorstki i despotyczny, nieubłagany w swej prawości. Jego oczy potrafiły płonąć ewangelicznym ogniem pod krzaczastymi brwiami. Usta miał pełne szacunku dla Boga, a w sercu nieustanny lęk przed szatanem, i trudno powiedzieć, co inspirowało go bardziej.

Wkrótce po postawieniu domu wyruszył w podróż i wrócił z narzeczoną. Była nieśmiała, śliczna w różowozłoty sposób i o dwadzieścia pięć lat młodsza od niego. Mówiono mi, że poruszała się jak piękne źrebię, gdy myślała, że nikt na nią nie patrzy, i bojaźliwie jak królik, gdy czuła na sobie wzrok męża.

Biedactwo: wszystkie jej nadzieje rozsypały się w pył. Spełnianie obowiązków małżeńskich nie zrodziło miłości; nie odmłodziła męża swoją młodością ani nie powetowała mu tego, prowadząc jego dom jak doświadczona gospodyni.

Elias nie był człowiekiem, który pomijałby milczeniem takie wady. W kilka lat pozbawił ją źrebięcej gracji napomnieniami, zgasił różowozłotą urodę kazaniami i stworzył smutne, szare widmo żony, która umarła bez słowa skargi rok po tym, jak urodziła mu drugiego syna.

Dziadek Elias nie miał żadnych wątpliwości co do tego, jaki powinien być jego dziedzic. Mój ojciec miał głęboko wpojoną wiarę w kościach, a niezłomne zasady w ścięgnach, a jednymi i drugimi zawiadywał mózg pełen cytatów z Biblii oraz Skruchy Nicholsona. Ojciec i syn jednoczyli się w wierze, a jedyną różnicą między nimi było podejście do niej: w oczach mojego ojca nie pojawiał się ewangeliczny błysk — traktował ją bardziej legalistycznie.

Joseph Strorm, mój ojciec, nie ożenił się, dopóki nie umarł Elias, ponadto nie powtórzył jego błędu — poglądy mojej matki były zgodne z jego zapatrywaniami. Miała silne poczucie obowiązku i żadnych wątpliwości, co nim jest.

Nasz region, a co za tym idzie nasz dom, pierwszy tu postawiony, nazwano Waknuk, ponieważ wedle przekazów dawno, dawno temu, za czasów Dawnych Ludzi, tak nazywała się znajdująca się tutaj lub w pobliżu osada. Te przekazy, jak one wszystkie, były niejasne, ale z pewnością stały tu jakieś budynki, gdyż ich resztki i fundamenty zachowały się, dopóki nie rozebrano ich pod nowe zabudowania. Był tu także ten długi nasyp biegnący aż do wzgórz oraz ogromna wyrwa, z pewnością zrobiona przez Dawnych Ludzi, którzy swoją nadludzką mocą odcięli połowę góry, aby znaleźć coś, co ich interesowało. Być może wtedy nazwano to miejsce Waknuk; w każdym razie taką nosiła teraz nazwę ta zdyscyplinowana, prawomyślna, bogobojna społeczność złożona z około stu rozproszonych gospodarstw, dużych i małych.

Mój ojciec cieszył się tu dużym poważaniem. Gdy w wieku szesnastu lat po raz pierwszy wystąpił publicznie, wygłaszając niedzielne kazanie w kościele zbudowanym przez jego ojca, w okolicy mieszkało jeszcze mniej niż sześćdziesiąt rodzin. Jednak gdy wykarczowano więcej ziemi pod uprawy i przybyli tu nowi osadnicy, nie zginął w ich tłumie. Wciąż był największym właścicielem ziemskim, wciąż często wygłaszał niedzielne kazania i objaśniał rozmaite kwestie wedle praw oraz zasad obowiązujących w niebiosach, a w wyznaczone dni jako sędzia orzekał w sprawach doczesnych. W pozostałym czasie pilnował, by on sam i wszyscy mu podlegli nadal dawali należyty przykład całej okolicy.

W domu życie skupiało się, zgodnie z miejscowym zwyczajem, w dużym salonie, który zarazem był kuchnią. A ponieważ dom był największy i najsolidniejszy w całym Waknuk, to taki był także ten pokój. Znajdujący się w nim wielki kominek był przedmiotem dumy — nie pychy, oczywiście; raczej przejawem świadomości, że z szacunkiem traktuje się wspaniałe materiały dostarczone przez Pana, swoistym przesłaniem. Palenisko było z solidnych kamiennych bloków. Komin wymurowano z cegieł i nigdy nie zapaliły się w nim sadze. Dach wokół niego pokryto, jedyny w okręgu, dachówkami, tak że strzecha na pozostałej części też nigdy się nie zapaliła.

Moja matka pilnowała, by to duże pomieszczenie zawsze było­ czyste i schludne. Posadzkę zrobiono ze zręcznie dopasowanych kawałków cegieł i kamieni połączonych zaprawą. Umeblowanie składało się z wyszorowanych do białości stołów i stołków oraz kilku krzeseł. Ściany były pobielane. Zawieszono na nich kilka polerowanych rondli, zbyt dużych, by się zmieściły w kredensach. Jedynym dekoracyjnym akcentem były liczne drewniane tabliczki z artystycznie wypalonymi cytatami, głównie ze Skruchy. Ta na lewo od kominka głosiła: JEDYNIE CZŁOWIEK JEST STWORZONY NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO PANA BOGA. Po prawej: ZACHOWUJCIE CZYSTOŚĆ TRZODY BOŻEJ. Na przeciwległej ścianie dwie kolejne głosiły: BŁOGOSŁAWIONA JEST NORMALNOŚĆ oraz W CZYSTOŚCI NASZE ZBAWIENIE. Największa wisiała na tylnej ścianie, naprzeciw drzwi prowadzących na podwórze. Przypominała każdemu wchodzącemu: STRZEŻ SIĘ MUTANTA!

Często odwoływano się do tych tekstów, zaznajomiłem się więc z nimi dużo wcześniej, niż nauczyłem się czytać; w istocie nie jestem pewien, czy nie były pierwszymi, które przeczytałem. Znałem je na pamięć, tak samo jak te w innych miejscach domu, z takimi stwierdzeniami jak: NORMALNOŚĆ JEST WOLĄ BOŻĄ czy REPRODUKCJA JEST JEDYNĄ UŚWIĘ­ CONĄ PRODUKCJĄ lub DIABEŁ JEST OJCEM DEWIACJI oraz różne inne o odstępstwach i bluźnierstwach.

Niektóre z nich wciąż były dla mnie niejasne; o innych już coś wiedziałem. Na przykład o odstępstwach. A to dlatego, że odstępstwo czasem było bardzo frapującym zdarzeniem. Zwykle pierwszą oznaką takiego zdarzenia było to, że ojciec w złym humorze przychodził do domu. Potem, wieczorem, zwoływał nas wszystkich, włącznie z robotnikami, którzy pracowali w gospodarstwie. Wszyscy klęczeliśmy, gdy wyrażał naszą skruchę i odprawiał modły o przebaczenie. Następnego ranka wszyscy musieliśmy wstać przed wschodem słońca i zgromadzić się na podwórzu. O świcie śpiewaliśmy psalm i ojciec uroczyście zarzynał dwugłowe cielę, czworonożnego kurczaka lub inne odstępstwo. A czasem było to coś o wiele dziwniejszego…

Odstępstwa nie dotyczyły tylko zwierząt domowych. Czasem były to jakieś łodygi kukurydzy lub warzywa, które ojciec z gniewem i wstydem pokazywał, rzucając na kuchenny stół. Jeżeli warzywa rosły tylko na kilku grządkach, to po prostu były wyrywane i niszczone. Jeśli­ jednak zepsuło się całe pole, to czekaliśmy na odpowiednią pogodę, a potem podpalaliśmy je i śpiewaliśmy psalmy, gdy płonęło. Zwykłem uważać, że to piękny widok.

Ponieważ ojciec był żarliwie wierzącym człowiekiem czujnie wypatrującym wszelkich odstępstw, miewaliśmy więcej takich ubojów i pożarów niż ktokolwiek z sąsiadów, ale wszelkie sugestie, że odstępstwa dotykają nas częściej niż innych, bolały go i złościły. Podkreślał, że wcale go nie cieszy wyrzucanie pieniędzy. Był pewny, że gdyby nasi sąsiedzi byli równie sumienni jak my, to bez wątpienia ponosiliby znacznie większe od nas straty — niestety niektórzy ludzie mają elastyczne zasady.

Tak więc bardzo wcześnie dowiedziałem się czym są odstępstwa. Były nimi rzeczy, które nie wyglądały w ł a ś c i w i e — czyli jak ich rodzice lub macierzyste rośliny. Zwykle różniły się tylko jakimś jednym drobnym detalem, lecz choć niewielka, ta różnica była odstępstwem, a jeśli­ zdarzała się u ludzi, była bluźnierstwem — a przynajmniej tak to nazywano, chociaż najczęściej obie zwano dewiacjami.

Pomimo wszystko kwestia odstępstwa nie zawsze była tak prosta, jak można by pomyśleć, więc w spornych przypadkach posyłano po rejonowego inspektora. Mój ojciec jednak rzadko go wzywał; na wszelki wypadek likwidował wszystko, co budziło wątpliwości. Byli tacy, którzy nie pochwalali jego sumienności, twierdząc, że gdyby nie on, to statystyka występowania dewiacji w naszym okręgu, coraz lepsza i obecnie o połowę niższa niż w czasach mego dziadka, byłaby jeszcze lepsza. Pomimo to rejon Waknuk słynął z czystości.

Nie był już pograniczem. Ciężka praca i poświęcenie zaowocowały stałym wzrostem liczebności inwentarza i plonów, których mogły nam pozazdrościć nawet niektóre społeczności na wschód od nas. Teraz można było przebyć jakieś trzydzieści mil na południe lub południowy zachód, nim dotarło się do Dzikiego Kraju — czyli terenów, na których ryzyko wystąpienia mutacji było większe niż pięćdziesiąt procent. Dalej był w niektórych miejscach szeroki na dziesięć, a w innych na dwadzieścia mil pas, na którym wszystko rosło dość kapryśnie, a za nim tajemnicze Obrzeża, gdzie niczego nie można było być pewnym i gdzie, cytując mojego ojca, „diabeł stąpa po swych rozległych włościach i drwi z boskich praw”. Powiadano, że Obrzeża również mają zmienną szerokość, a za nimi leżą Pustkowia, o których nikt nic nie wie. Zazwyczaj każdy, kto udał się na Pustkowia, ginął na nich, a nieliczni, którzy stamtąd powrócili, nie pożyli długo.

Nie Pustkowia jednak, lecz Obrzeża od czasu do czasu sprawiały nam kłopoty. Ludzie z Obrzeży — a przynajmniej nazywano ich ludźmi, bo choć tak naprawdę byli dewiantami, to często wyglądali jak zwyczajni ludzie, jeśli­ coś z nimi nie było za bardzo nie tak — mieli bardzo niewiele na tym swoim pograniczu, zapuszczali się więc na cywilizowane tereny, aby kraść ziarno, inwentarz, ubrania, narzędzia i broń, jeśli­ mogli; a czasem porywali dzieci.

Takie niewielkie wypady zwykle zdarzały się dwa lub trzy razy w roku i z reguły nikt nie przywiązywał do nich wagi — oczywiście z wyjątkiem tych, którzy zostali napadnięci. Zazwyczaj mieli czas na ucieczkę i tracili tylko inwentarz. Potem wszyscy składali się na niewielką zapomogę w naturze lub pieniądzach, żeby mogli znów stanąć na nogach. Jednak z biegiem czasu granica przesuwała się dalej i coraz liczniejsi mieszkańcy Obrzeży wegetowali na kurczącym się pasie ziemi. W niektórych latach byli bardzo głodni i po pewnym czasie nie były to już wypady kilkunastoosobowych grup szybko wracających na Obrzeża, lecz najazdy zorganizowanych band wyrządzających wielkie szkody.

W czasach, gdy mój ojciec był dzieckiem, matki uspokajały i straszyły nieznośne potomstwo, grożąc: „Bądźcie grzeczni, bo zawołam do was Starą Maggie z Obrzeży. Ona ma czworo oczu, by was obserwować, czworo uszu, które wszystko słyszą, i cztery ręce, którymi da wam klapsy. Więc uważajcie”. Inną złowrogą postacią, którą można było wezwać, był Włochaty Jack. „…a on zabierze was do swej jaskini na Obrzeżach, gdzie mieszka cała jego rodzina. Wszyscy oni też są włochaci, mają długie ogony i codziennie zjadają na śniadanie chłopczyka, a na kolację dziewczynkę”. Teraz jednak nie tylko małe dzieci żyły w nerwowym poczuciu bliskiej obecności mieszkańców Obrzeży. Ich istnienie stało się zagrożeniem, a ich rozboje powodem wielu skarg słanych do rządu w Rigo.

Skutek tych petycji był tak niewielki, że równie dobrze można ich było nie wysyłać. W istocie, skoro nikt nie potrafił przewidzieć, gdzie na odcinku pięciuset lub sześciuset mil nastąpi kolejny atak, to trudno było udzielić jakiejś konkretnej pomocy. Tak więc rząd ze swej bezpiecznej siedziby daleko na wschodzie słał wyrazy współczucia i dodawał otuchy, sugerując utworzenie lokalnej milicji. A ponieważ wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni byli już członkami oddziałów samoobrony powstałych jeszcze w czasach pogranicza, propozycja ta świadczyła o bagatelizowaniu sytuacji.

Dla rejonu Waknuk ewentualny najazd z Obrzeży był raczej niedogodnością niż realnym zagrożeniem. Najdalszy wypad dotarł zaledwie dziesięć mil od nas, lecz od czasu do czasu i z każdym rokiem częściej ogłaszano alarmy, z powodu których zwoływano ludzi i przerywano wszelkie prace. Te przerwy powodowały straty i zamieszanie; co więcej, zawsze budziły nie­ pokój, ­jeśli najeźdźcy zbliżali się do naszego rejonu — nikt nie mógł być pewny, że pewnego razu nie dotrą dalej…

Przeważnie jednak wiedliśmy wygodny, spokojny, pracowity żywot. W naszym domu mieszkało wiele osób. Członkowie rodziny — moi rodzice i dwie siostry oraz wuj Axel — a oprócz nich były jeszcze kucharki i dojarki, niektóre z mężami fornalami oraz dziećmi, tak więc gdy po całodziennej pracy wszyscy zasiadaliśmy do posiłku, było nas ponad dwadzieścia osób, a gdy zbieraliśmy się na modły, to jeszcze więcej, bo przychodzili także z żonami i dziećmi mężczyźni z sąsiednich chat.

Wuj Axel nie był naszym prawdziwym krewnym. Poślubił Elizabeth, jedną z sióstr mojej matki. Był wtedy marynarzem i wyjechała z nim na wschód, po czym zmarła w Rigo, kiedy on był na morzu, z którego wrócił kaleką. Chociaż z powodu nogi poruszał się powoli, okazał się bardzo przydatny jako złota rączka, więc ojciec pozwolił mu zostać u nas; był także moim najlepszym przyjacielem.

Moja matka miała sześcioro rodzeństwa: cztery siostry i dwóch braci. Jedna z dziewcząt, najmłodsza, była przyrodnią siostrą, a obaj chłopcy przyrodnimi braćmi dla reszty. Hannah, najstarsza, została odprawiona przez męża i od tej pory nikt o niej nie słyszał. Emily, moja matka, była następna pod względem wieku. Kolejna była Harriet, która została poślubiona właścicielowi wielkiego gospodarstwa w Kentak, prawie piętnaście mil od Waknuk. Po niej Elizabeth, która wyszła za wuja Axela. Nie wiedziałem, gdzie jest moja przyrodnia ciotka Lilian i przyrodni wuj Thomas, lecz przyrodni wuj Angus Morton był właścicielem sąsiedniego gospodarstwa, które graniczyło z naszym na odcinku mili lub dłuższym, co złościło ojca, który rzadko w czymkolwiek się z nim zgadzał. Córka Angusa, Rosalind, była oczywiście moją kuzynką.

Chociaż Waknuk było w okręgu największym gospodarstwem, większość z nich działała w podobny sposób i wszystkie się rozrastały, ponieważ zachęcała do tego ich opłacalność; nieustannie prowadzono wyrąb i karczowano nowe tereny pod pola uprawne. Lasy i kępy drzew wycinano, aż okolica zaczęła wyglądać jak od dawna uprawiane ziemie na wschodzie.

Mówiono, że obecnie nawet mieszkańcy Rigo bez spoglą­ dania na mapę wiedzą, gdzie znajduje się Waknuk.

Tak więc wychowywałem się na najlepiej prosperującej farmie w dobrze prosperującym okręgu. Jednak mając dziesięć lat, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dla mnie była nieprzyjemnie gwarnym miejscem, gdzie zawsze znajdą ci coś do roboty, a tego lepiej unikać, więc tamtego wieczoru starałem się nie rzucać w oczy, dopóki znajome odgłosy nie oznajmiły mi, że zbliża się pora posiłku i mogę się już pokazać.

Obijałem się, obserwując, jak wyprzęgano konie. W końcu odezwał się dzwon zawieszony na krokwi przy ścianie szczytowej domu. Otwarły się drzwi i ludzie wyszli na podwórze, zmierzając do kuchni. Poszedłem z nimi. Gdy wchodziłem, powitał mnie napis STRZEŻ SIĘ MUTANTA!, lecz był zbyt znajomy, żebym z czymś go skojarzył. W tym momencie interesował mnie jedynie zapach jedzenia.


Dodano: 2024-08-09 10:46:02
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

McDonald, Ian - "Hopelandia"


 antologia - "PoznAI przyszłość"

 Chambers, Becky - dylogia "Mnich i robot"

 Pohl, Frederik - "Gateway. Za błękitnym horyzontem zdarzeń"

 Esslemont, Ian Cameron - "Powrót Karmazynowej Gwardii"

 Sanderson, Brandon - "Słoneczny mąż"

 Swan, Richard - "Sprawiedliwość królów"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Fragmenty

 Howey, Hugh - "Pył"

 Simmons, Dan - "Lato nocy"

 McCammon, Robert - "Pan Slaughter"

 Spinrad, Norman - "Żelazny sen"

 Wyndham, John - "Poczwarki"

 Holdstock, Robert - "Lavondyss"

 Campbell, John W. - "Coś"

 Watts, Peter - "Wir" (Wymiary) #2

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS