NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

Kade, Kel - "Smoki i demony"


 antologia - "Felix, Net i Nika. Fantologia"

 antologia - "PoznAI przyszłość"

 Maszczyszyn, Jan - "Mare Orientale"

 Watson, Ian - "Pozoranci"

 Galina, Maria - "Wilcza Gwiazda. Ekspedycja"

 Galina, Maria - "Patrzący z ciemności"

 Żelkowski, Marek - "Siewcy niezgody"

Linki

Scalzi, John - "Wojna starego człowieka" (Wymiary)
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Wojna starego człowieka
Kolekcja: Wymiary
Tytuł oryginału: Old Man's War
Tłumaczenie: Jakub Małecki
Data wydania: Maj 2024
ISBN: 9788377314944
Oprawa: Twarda
Format: 140x205
Liczba stron: 358
Cena: 59,90
Rok wydania oryginału: 2005
Wydawca oryginału: Tor Books
Tom cyklu: 1



Scalzi, John - "Wojna starego człowieka" (Wymiary)

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W dniu swoich siedemdziesiątych piątych urodzin zrobiłem dwie rzeczy. Najpierw odwiedziłem grób żony. A potem wstąpiłem do wojska.
Wizyta przy grobie Kathy była tą mniej dramatyczną czynnością. Moja żona leży na cmentarzu Harris Creek, niecałe półtora kilometra od miejsca, gdzie mieszkałem i gdzie wspólnie wychowaliśmy dzieci. Załatwienie jej parceli na tym cmentarzu było trudniejsze, niż można było przewidywać – żadne z nas nie spodziewało się śmierci, dlatego nie przygotowaliśmy sobie wcześniej miejsca pochówku. To śmiertelnie upokarzające – że użyję wyjątkowo trafnego zwrotu – kłócić się z kierownikiem cmentarza o grób dla zmarłej żony. W końcu mój syn Charlie, który jest burmistrzem miasta, pociągnął za kilka sznurków i załatwił nam miejsce. Bycie ojcem burmistrza ma swoje plusy.
Wróćmy jednak do samego grobu. Jest prosty i niczym się nie wyróżnia; zamiast wielkiego nagrobka jest tam tylko niewielka płyta. Kontrastuje z nią ogromny pomnik Sandry Cain z jej szkolnym zdjęciem i wyrytymi na płycie ckliwymi aforyzmami Keatsa na temat śmierci, młodości i piękna. Kathy na pewno roześmiałaby się, gdyby wiedziała, że jej grób sąsiaduje z nagrobkiem Sandy, która przez całe życie rywalizowała z nią z tym swoim zadziwiającym, maniakalnym uporem. Kiedy Kathy pojawiała się z ciastem na lokalnym targu wypieków, Sandy przynosiła trzy placki i nawet nie próbowała kryć oburzenia, jeśli nie sprzedała ich pierwsza. Kathy starała się wtedy łagodzić sytuację i kupowała jeden z jej wypieków. Nie wiadomo jednak, czy z punktu widzenia Sandy polepszało to, czy też może pogarszało całą sprawę.
Przypuszczam, że pomnik Sandy można uznać za ostatnie słowo w tej rywalizacji – nie dało się jednak na nie odpowiedzieć, ponieważ Kathy już nie żyła. Z drugiej strony nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek odwiedzał grób Sandy. Trzy miesiące po jej śmierci Steve Cain sprzedał dom i przeniósł się do Arizony, a kiedy wyjeżdżał, na jego twarzy rozciągał się uśmiech wielkości drogi międzystanowej numer dziesięć. Jakiś czas później przysłał mi pocztówkę; w nowym miejscu zaczął spotykać się z kobietą, która pięćdziesiąt lat wcześniej była gwiazdą porno. Przez tydzień po otrzymaniu tej informacji czułem się nieswojo. Dzieci i wnuki Sandy mieszkają w sąsiedniej miejscowości, ale biorąc pod uwagę częstotliwość ich wizyt na cmentarzu, równie dobrze mogłyby żyć w Arizonie. Od czasu pogrzebu Sandy słowa Keatsa czytałem chyba tylko ja, idąc na grób żony.
Na pomniku Kathy wyryto jej nazwisko (Katherine Rebecca Perry), daty urodzin i śmierci oraz słowa „Ukochana żona i matka”. Czytam ten napis podczas każdej wizyty. Nie mogę się powstrzymać; te cztery słowa tak niedostatecznie, a zarazem tak doskonale obrazują jej życie. To zdanie nic o niej nie mówi, nie opisuje jej codziennych zajęć, jej zainteresowań i miejsc, do których lubiła jeździć. Nie wynika z niego, jaki był jej ulubiony kolor, jaką nosiła fryzurę, na kogo głosowała ani jakie miała poczucie humoru. Niczego się o niej nie dowiemy oprócz tego, że była kochana. I rzeczywiście była. Ona sama uznałaby pewnie, że to wystarczy.
Nienawidzę tego cmentarza. Nienawidzę tego, że moja czterdziestodwuletnia żona nie żyje – że tamtego sobotniego poranka mieszała w misce ciasto na gofry i opowiadała mi o sprzeczce, która miała miejsce na spotkaniu zarządu biblioteki poprzedniego wieczoru, a chwilę później jej ciało drgało konwulsyjnie na podłodze, kiedy wylew niszczył mózg. Nienawidzę tego, że jej ostatnie słowa brzmiały: „Cholera, gdzie ja wsadziłam cukier waniliowy?”.
Nienawidzę tego, że stałem się typowym starym facetem, który przychodzi na cmentarz, żeby spędzać czas ze zmarłą żoną. Kiedy byłem (znacznie) młodszy, pytałem czasem Kathy, jaki jest w tym sens. Sterta gnijącego mięsa i kości, która kiedyś była człowiekiem, już nim nie jest – to tylko sterta gnijącego mięsa i kości. Człowieka już nie ma; trafił do nieba, piekła czy jeszcze gdzie indziej, a może nigdzie. Równie dobrze moglibyśmy odwiedzać półtusze wieprzowe. Wraz z wiekiem zdajemy sobie sprawę, że tak jest rzeczywiście. Tylko że już się tym nie przejmujemy. Te kości to wszystko, co mamy.
Nienawidzę tego cmentarza, ale wtedy cieszyłem się, że jest. Tęsknię za żoną. Łatwiej tęsknić za nią na cmentarzu, gdzie zawsze była martwa, niż w tych wszystkich miejscach, w których była żywa.
Jak zwykle nie zostałem długo. Tylko żeby poczuć ukłucie bólu, który wydawał się tak świeży jak osiem lat temu i który przypomniał mi, że mam jeszcze coś do zrobienia poza sterczeniem na cmentarzu niczym stary głupiec. Kiedy tylko to zrozumiałem, odwróciłem się i ruszyłem z powrotem, nie oglądając się za siebie. Był to ostatni raz, gdy widziałem ten cmentarz i grób żony, ale nie starałem się zapamiętać go jak najlepiej. Jak już mówiłem, jest to miejsce, w którym Kathy od zawsze była martwa. Po co je zapamiętywać.

* * *

Właściwie, jeśli dobrze się zastanowić, zapisanie się do wojska też nie było specjalnie dramatyczne.
W naszym niewielkim miasteczku nie mieliśmy oddziału komisji rekrutacyjnej. Żeby się zaciągnąć, musiałem pojechać do stolicy hrabstwa, czyli do Greenville. Biuro mieściło się w niewielkim lokalu na terenie nieciekawego pasażu handlowego; sąsiadowało ze sklepem monopolowym i z salonem tatuażu. Niezależnie od tego, co bym tam zamówił, następnego ranka mógłbym mieć problemy.
Wnętrze biura było jeszcze mniej zachęcające, o ile to w ogóle możliwe. Wyposażenie składało się z biurka, komputera, drukarki, człowieka za biurkiem, dwóch krzeseł ustawionych naprzeciwko i sześciu przy sąsiedniej ścianie. Na niewielkim stoliku przed rzędem krzeseł leżały ulotki informacyjne oraz stare numery „Time’a” i „Newsweeka”. Byliśmy tu z Kathy dziesięć lat temu i mam wrażenie, że nic się od tamtej pory nie zmieniło, łącznie z gazetami. Tylko człowiek wydawał się nowy. A przynajmniej nie kojarzę, żeby poprzedni miał tyle włosów. I piersi.
Kobieta zajęta była stukaniem w klawiaturę i kiedy wszedłem, nawet na mnie nie spojrzała.
– Chwileczkę, dobrze? – mruknęła w taki sposób, jakby otwarcie drzwi wywoływało u niej odruch Pawłowa.
– Proszę się nie spieszyć – powiedziałem. – Widzę, że macie tu niezły ruch.
Ta odrobina sarkazmu została zignorowana i niedoceniona, co w ciągu ostatnich kilku lat przydarzało mi się regularnie; dobrze wiedzieć, że nie straciłem formy. Usiadłem przed biurkiem i czekałem, aż kobieta skończy.
– Podpisujemy czy wylatujemy? – zapytała, nadal na mnie nie patrząc.
– Słucham?
– Przychodzi pan, żeby się zarejestrować czy rozpoczyna pan służbę?
– Ach, tak. Chciałbym rozpocząć służbę, jeśli można.
W końcu spojrzała na mnie i zmrużyła oczy skryte za grubymi szkłami okularów.
– John Perry? – zapytała.
– Tak, to ja. Skąd pani wie?
Przeniosła wzrok z powrotem na ekran komputera.
– Większość osób, które chcą się zaciągnąć, przychodzi w dniu swoich urodzin, mimo że zgodnie z przepisami mają na to trzydzieści dni. Dzisiaj urodziny obchodzą trzy osoby. Mary Valory już dzwoniła, żeby powiedzieć, że nie leci. A na Cynthię Smith mi pan nie wygląda.
– Miło mi to słyszeć – powiedziałem.
– Nie przyszedł pan, żeby się zarejestrować – kontynuowała, ignorując mój kolejny żart – oznacza to więc, że jest pan Johnem Perrym.
– Mógłbym też być samotnym starszym panem, który szuka okazji do rozmowy – zasugerowałem.
– Rzadko nam się tacy trafiają – wyjaśniła. – Chyba odstraszają ich te wytatuowane dzieciaki z lokalu obok.
Kobieta wreszcie odsunęła od siebie klawiaturę i poświęciła mi całą swoją uwagę.
– No dobrze, czy mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości?
– Przecież pani już wie, kim jestem – przypomniałem.
– Upewnijmy się. – Mówiąc to, nie zdobyła się nawet na cień uśmiechu. Codzienne użeranie się z gadatliwymi starymi pierdzielami w jej przypadku najwyraźniej zrobiło swoje.
Podałem jej prawo jazdy, akt urodzenia i krajową kartę identyfikacyjną. Odebrała je ode mnie, a następnie wyjęła z biurka skaner, podłączyła go do komputera i przesunęła w moją stronę. Położyłem na nim dłoń i czekałem, aż skanowanie zostanie zakończone. Potem kobieta przeciągnęła kartę identyfikacyjną przez czytnik na boku urządzenia, potwierdzając w ten sposób moją tożsamość.
– Tak, to pan.
– Wróciliśmy więc do punktu wyjścia – zauważyłem.
Po raz kolejny zignorowała mój komentarz.
– Dziesięć lat temu podczas okresowego szkolenia kandydatów otrzymał pan informacje dotyczące Sił Obronnych Kolonii, a także obowiązków związanych ze wstąpieniem do jednostki – oświadczyła tonem, z którego wynikało, że przez większość swojego zawodowego życia wypowiadała to zdanie przynajmniej raz dziennie. – Wysyłano panu również materiały dotyczące powinności członka SOK-u. Czy potrzebuje pan dodatkowych informacji lub prezentacji utrwalającej tę wiedzę, czy oświadcza pan, że w pełni rozumie wszystkie swoje przyszłe zadania i obowiązki? Proszę pamiętać, że wniosek o dodatkowe materiały informacyjne, jak również odmowa przystąpienia do SOK-u nie wiążą się z żadnymi konsekwencjami.
Przypomniałem sobie szkolenie okresowe. Pierwsza część polegała na tym, że grupa starszych obywateli siedziała na składanych krzesłach w domu kultury w Greenville, jedząc pączki, pijąc kawę i słuchając nudnej gadki jakiegoś urzędnika o historii ludzkich kolonii. Następnie facet rozdał ulotki z informacjami na temat służby w SOK-u, która przypominała po prostu życie w wojsku. Kiedy już można było zadawać pytania, dowiedzieliśmy się, że ten człowiek nigdy do SOK-u nie należał – został tylko zatrudniony do przeprowadzania prezentacji w okolicach Miami.
Drugą część szkolenia stanowiły krótkie badania lekarskie: lekarz pobrał mi krew i materiał genetyczny z moich ust oraz zrobił mi tomografię mózgu. Najwyraźniej wyniki okazały się pozytywne. Od tamtej pory raz na rok dostawałem pocztą taki sam informator, jaki mi dali podczas szkolenia. Po dwóch latach zacząłem wyrzucać je do kosza. W ogóle ich nie czytałem.
– Wszystko zrozumiałem – oświadczyłem.
Kobieta skinęła głową i podała mi kartkę oraz długopis. Na arkuszu wydrukowano kilka akapitów, a pod każdym znajdowało się miejsce na podpis. Rozpoznałem ten dokument – bardzo podobny podpisywałem dekadę wcześniej, potwierdzając, że rozumiem, co mnie czeka za dziesięć lat.
– Przeczytam teraz panu po kolei paragrafy. Jeśli wyraża pan zgodę na warunki zawarte w każdym z nich, proszę wpisać dzisiejszą datę i podpisać się w wykropkowanym miejscu poniżej. Jeśli będzie pan miał jakieś pytania, proszę je zadać, gdy skończę czytać dany akapit. Jeżeli nie zrozumie pan lub nie zaakceptuje zapisów któregokolwiek paragrafu, proszę nie składać pod nim podpisu. Czy wszystko jest dla pana zrozumiałe?
– Tak – odpowiedziałem.
– Znakomicie. Paragraf pierwszy. „Ja, niżej podpisany, potwierdzam, że z własnej i nieprzymuszonej woli zgłaszam chęć przystąpienia do Sił Obronnych Kolonii na okres nie krótszy niż dwa lata. Rozumiem też, że w przypadku konfliktu zbrojnego czas ten może zostać jednostronnie wydłużony przez Siły Obronne Kolonii maksymalnie o osiem lat”.
Klauzula wydłużenia okresu służby do dziesięciu lat nie była dla mnie niczym nowym – raz czy dwa razy przeczytałem przecież informator, który mi wysyłano – zastanawiałem się jednak, jak wiele osób ją przegapiło oraz ilu z tych, którzy zwrócili na nią uwagę, spodziewało się, że naprawdę będą musieli odsłużyć pełen okres. Osobiście uważałem, że władze SOK-u nie wymagałyby wyrażenia zgody na dziesięć lat służby, jeśliby nie zakładały, że będzie im to potrzebne. Z powodu Prawa Kwarantanny nie dociera do nas zbyt wiele informacji na temat wojen pomiędzy koloniami, słyszeliśmy natomiast wystarczająco dużo, by wiedzieć, że nie ma pokoju we wszechświecie.
Podpisałem.
– Paragraf drugi. „Wstępując do Sił Obronnych Kolonii, zgadzam się nosić broń i używać jej w walce z wrogami Unii Kolonialnej, także przeciwko ludziom. W trakcie służby nie będę odmawiał noszenia i używania broni ani sprzeciwiał się uczestnictwu w konfliktach zbrojnych z powodów religijnych czy moralnych”.
Jak wielu ochotników wstępuje do armii, a potem regularnie powołuje się na konflikt sumienia? Podpisałem.
– Paragraf trzeci. „Zgadzam się sumiennie i bezzwłocznie wykonywać rozkazy i polecenia wydawane przez zwierzchników oraz te zawarte w Regulaminie Sił Obronnych Kolonii”.
Podpisałem.
– Paragraf czwarty. „Wstępując do Sił Obronnych Kolonii, wyrażam zgodę na podejmowanie wszelkich niezbędnych czynności medycznych, chirurgicznych i terapeutycznych oraz na przestrzeganie procedur uznanych przez Siły Obronne Kolonii za nieodzowne do podniesienia moich umiejętności bojowych”.
No właśnie: oto powód, dla którego każdego roku do służby wstępują niezliczone rzesze siedemdziesięciopięciolatków.
Powiedziałem kiedyś dziadkowi, że do czasu, kiedy będę w jego wieku, ludzie wymyślą sposób na wydłużenie życia. Roześmiał się wtedy i odparł, że on w moim wieku uważał podobnie, a mimo to, proszę, zestarzał się. Ja też się zestarzałem. Rzecz w tym, że starzenie się to nie kolejne następujące po sobie problemy ze zdrowiem, ale wszystkie te cholerstwa naraz i przez cały czas.
Nie można przestać się starzeć. Terapie genowe, wymiany organów i operacje plastyczne w pewnym sensie opóźniają ten proces, ale starość i tak nas dopada. Wstaw sobie nowe płuca, a wysiądzie ci serce. Załatw sobie nowe serce, a wątroba spuchnie ci do rozmiarów basenu. Wymienisz sobie wątrobę, dostaniesz wylewu. To właśnie as w rękawie starości: nie można wymienić sobie mózgu.
Średnia długość życia człowieka wzrosła jakiś czas temu do dziewięćdziesięciu lat i od tamtej pory stoi w miejscu. Dodaliśmy kolejne dwie dekady do „miary naszych lat”1, a potem Bóg przydepnął nas butem. Ludzie mogą żyć dłużej – i żyją – ale wydłużeniu ulega tylko okres starości. W tym względzie nic się nie zmieniło.
Sami się nad tym zastanówcie. Kiedy macie dwadzieścia pięć, trzydzieści pięć, czterdzieści pięć, a nawet pięćdziesiąt pięć lat, wciąż wydaje wam się, że świat może jeszcze należeć do was. Kiedy macie sześćdziesiąt pięć, a wasze ciało coraz bardziej przypomina ruinę, te tajemnicze „czynności medyczne, chirurgiczne i terapeutyczne oraz nieodzowne procedury” zaczynają budzić zainteresowanie. W końcu osiągacie wiek siedemdziesięciu pięciu lat, wasi znajomi nie żyją, a wy wymieniliście już sobie przynajmniej jeden ważny organ, chodzicie do ubikacji cztery razy w ciągu nocy i nie potraficie pokonać jednego odcinka schodów bez zadyszki – na dodatek wszyscy wam mówią, że nieźle się trzymacie jak na swój wiek.
Zamiana tego na dziesięć lat nowego życia na polu walki wydaje się niezwykle kusząca. Zwłaszcza że jeśli tego nie zrobicie, za dekadę stuknie wam osiemdziesiąt pięć lat i jedyna różnica pomiędzy wami a rodzynkiem, równie pomarszczonym i bez prostaty jak wy, to fakt, że on nigdy gruczołu prostaty nie miał.
Ale w jaki sposób SOK zdołał odwrócić proces starzenia? Nikt tutaj tego nie wie. Ziemscy naukowcy nie potrafią tego wyjaśnić, nie są też w stanie osiągnąć podobnych rezultatów, choć wiele razy próbowali. Nie można zapytać o to żadnego weterana, ponieważ SOK nie działa na planetach. Rekrutacje do służb odbywają się jednak wyłącznie na planetach, więc i tak niczego byśmy się nie dowiedzieli od kolonistów, nawet gdybyśmy mogli ich o to spytać. SOK przeprowadza wszelkie terapie we własnych strefach, z dala od obszarów globalnych jurysdykcji i krajowych rządów. Nie pomoże tu więc ani Wuj Sam, ani nikt inny.
Zdarza się, że ciało ustawodawcze jakiegoś kraju, prezydent albo dyktator, postanawia zablokować działania SOK-u, dopóki służby nie ujawnią swoich sekretów. SOK nigdy nie wdaje się w takie dyskusje – osoby rekrutujące po prostu się pakują i opuszczają dane miejsce. A wtedy wszyscy siedemdziesięciopięciolatkowie z takiego kraju wybierają się na długie międzynarodowe wakacje, z których już nie wracają. SOK nie udziela żadnych wyjaśnień, wskazówek ani uzasadnień. Jeśli chcecie się dowiedzieć, w jaki sposób odmładzają ludzi, sami musicie się zaciągnąć.
Podpisałem.
– Paragraf piąty. „Oświadczam, że wstępując do Sił Obronnych Kolonii, zrzekam się mojego dotychczasowego obywatelstwa, w tym przypadku obywatelstwa Stanów Zjednoczonych Ameryki, a także statusu rezydenta umożliwiającego mi pobyt na Ziemi. Wyrażam zgodę na przekazanie mojego obywatelstwa Unii Kolonialnej i Siłom Obronnym Kolonii. Przyjmuję również do wiadomości, że moja rezygnacja z obywatelstwa oraz ze statusu rezydenta jest równoznaczna z dożywotnim opuszczeniem planety Ziemia oraz wyrażam zgodę, aby po zakończeniu przeze mnie służby w ramach Sił Obronnych Kolonii skierowano mnie do kolonii wyznaczonej przez Unię Kolonialną i/lub Siły Obronne Kolonii”.
Innymi słowy: nie wrócę już do domu. Jest to jeden z przepisów Prawa Kwarantanny wprowadzonego przez Unię Kolonialną i SOK w celu – przynajmniej oficjalnie – ochrony Ziemi przed ksenobiologicznymi kataklizmami takimi jak Fałda. Mieszkańcy Ziemi poparli wtedy ten pomysł. Dziwne, jak ograniczona staje się społeczność danej planety, kiedy w ciągu roku jedna trzecia męskiej populacji staje się trwale bezpłodna. Ale dziś ludzie nie są tym zachwyceni – znudzili się Ziemią i chcieliby zobaczyć resztę wszechświata, a nie pamiętają już Bezdzietnego Wujka Walta. Jednak tylko UK i SOK posiadają statki kosmiczne z napędem skokowym umożliwiającym podróże międzygwiezdne. Tak to właśnie wygląda.
(W ten sposób zgoda na wysłanie do wybranej przez UK kolonii staje się poniekąd pozbawiona sensu – skoro tylko oni posiadają odpowiednie statki, to i tak polecisz tam, gdzie cię zawiozą. Przecież nie pozwolą ci pilotować statku kosmicznego).
Skutkiem ubocznym Prawa Kwarantanny i monopolu na napęd skokowy jest brak komunikacji pomiędzy Ziemią a koloniami (a także pomiędzy poszczególnymi koloniami). Jedynym sposobem kontaktu z kolonią jest wysłanie notatki za pośrednictwem statku z napędem skokowym – SOK niechętnie przekazuje w ten sposób wiadomości rządom planetarnym, inne podmioty natomiast są całkowicie pozbawione tego przywileju. Mógłbym próbować przechwycić za pomocą anteny radiowej sygnał nadawany przez kolonię, jednak najbliższa z nich, Alpha, oddalona jest od nas o osiemdziesiąt trzy lata świetlne. Trochę zbyt dużo, żeby móc sobie poplotkować.
Nigdy o to nie pytałem, ale podejrzewam, że właśnie ten paragraf najczęściej skłania ludzi do wycofania się. Co innego mieć nadzieję na młodość, a co innego na zawsze odwrócić się plecami do każdego znanego miejsca, każdej ukochanej osoby i każdego doświadczenia, które spotkało nas w ciągu siedmiu i pół dekady. Pożegnanie się z całym życiem to cholernie trudna sprawa.
Podpisałem.
– Paragraf szósty i ostatni – powiedziała rekrutująca mnie kobieta. – „Przyjmuję do wiadomości, że wraz z chwilą odebrania mnie z Ziemi przez Siły Obronne Kolonii albo w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin od momentu podpisania niniejszego dokumentu, w zależności od tego, co nastąpi wcześniej, pod względem prawnym i politycznym stan Ohio oraz Stany Zjednoczone Ameryki uznają mnie za osobę zmarłą. Wszelkie prawne przywileje i zobowiązania, które wygasają wraz ze śmiercią każdego człowieka, zostaną mi w tym momencie odebrane. Wszystkie dotychczasowe zapisy prawne, o charakterze zarówno pozytywnym, jak i negatywnym, stracą ważność, a wszelkie zobowiązania finansowe zostaną anulowane na mocy prawa. Przyjmuję również do wiadomości, że jeśli do momentu podpisania niniejszego dokumentu nie dokonałem podziału swoich aktywów, Służby Obronne Kolonii w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin zapewnią mi prawne i finansowe doradztwo w tym zakresie”.
Podpisałem. Zostały mi siedemdziesiąt dwie godziny życia. I tyle.
– A co się stanie, jeśli nie opuszczę planety w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin? – zapytałem.
– Nic – odpowiedziała kobieta, odbierając ode mnie formularz. – Oprócz tego, że oficjalnie będzie pan uznany za zmarłego, pana majątek zostanie rozdysponowany, wszelkie świadczenia zostaną anulowane albo scedowane na pańskich spadkobierców, a jako osobę zmarłą przestanie już pana obejmować jakakolwiek ochrona prawna, nieważne, czy mówimy tu o zwykłym pomówieniu, czy na przykład o zabójstwie.
– Czyli że ktoś mógłby mnie zabić i nie poniósłby za to żadnej kary?
– Nie – odparła. – Myślę, że gdyby ktoś zamordował pana w momencie, kiedy był pan oficjalnie uznany za zmarłego, stan Ohio oskarżyłby go o bezczeszczenie zwłok.
– Fascynujące – powiedziałem.
– Zwykle jednak do tego nie dochodzi – kontynuowała kobieta jeszcze bardziej formalnym tonem. – W ciągu tych siedemdziesięciu dwóch godzin może pan jeszcze zmienić zdanie odnośnie do rozpoczęcia służby. Proszę wtedy do mnie zadzwonić. Jeśli nie będzie mnie przy telefonie, automatyczna sekretarka zarejestruje pańskie imię i nazwisko. Jeżeli potwierdzimy, że to rzeczywiście pan wycofał swoją kandydaturę, zostanie pan zwolniony z wszelkich obowiązków. Proszę jednak pamiętać, iż takie wycofanie wniosku oznacza, że już nigdy nie będzie pan mógł się zaciągnąć.
– Rozumiem – odpowiedziałem. – Czy mnie pani teraz zaprzysięgnie?
– Nie – odrzekła. – Muszę tylko opracować pański wniosek i wydać panu bilet.
Odwróciła się do ekranu i przez kilka minut stukała w klawiaturę, a następnie wcisnęła „Enter”.
– Komputer generuje teraz pański bilet. Chwilę to potrwa.
– W porządku. Czy mogę panią o coś zapytać?
– Jestem zamężna.
– Nie to miałem na myśli… Czy ludzie naprawdę się tu pani oświadczają?
– Bez przerwy. To rzeczywiście jest męczące.
– Przykro mi – powiedziałem, a ona kiwnęła głową. – Chciałem zapytać, czy kiedykolwiek spotkała pani kogoś z SOK-u.
– To znaczy oprócz osób, które się zaciągają?
Potwierdziłem ruchem głowy.
– Nie. SOK ma tu swoich reprezentantów, którzy zajmują się procesem rekrutacji, ale żaden z nas nie jest członkiem służb. Myślę, że dotyczy to nawet prezesa. Wszystkie informacje i materiały otrzymujemy od pracowników ambasady Unii Kolonialnej, a nie bezpośrednio od SOK-u. Nie sądzę, by ich pracownicy w ogóle odwiedzali Ziemię.
– Nie przeszkadza to pani, że pracuje pani dla organizacji, której członków nigdy nie spotkała?
– Nie. Praca jest znośna, a zarobki są zadziwiająco wysokie, jeśli wziąć pod uwagę to, jak niewiele pieniędzy przeznaczono na wystrój tego biura. Pan natomiast zamierza przyłączyć się do organizacji, której członków nigdy pan nie spotkał. Czy to pana martwi?
– Nie – przyznałem. – Jestem już stary, moja żona nie żyje i nie mam zbyt wielu powodów, aby tu zostawać. A czy pani będzie chciała się zaciągnąć, kiedy przyjdzie pani kolej?
Wzruszyła ramionami.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby się zestarzeć.
– Ja też nie miałem, kiedy byłem młodszy. Ale potem dopadła mnie starość.
Drukarka cicho zaszumiała i wypluła przedmiot przypominający wizytówkę. Kobieta wręczyła mi go, mówiąc:
– To pański bilet. Figuruje pan na nim jako John Perry, rekrut SOK-u. Proszę go nie zgubić. Transport, którym uda się pan na lotnisko w Dayton, wyrusza za trzy dni spod tego biura. Czas odjazdu to ósma trzydzieści, ale sugerowałabym, aby pojawił się pan nieco wcześniej. Będzie pan mógł zabrać ze sobą tylko jeden bagaż podręczny, dlatego proszę dobrze zastanowić się nad tym, co chce pan spakować.
O godzinie jedenastej zero zero leci pan z Dayton do Chicago, a stamtąd o czternastej zero zero ma pan lot do Nairobi. Różnica czasu wynosi siedem godzin, a więc będzie pan na miejscu około północy według miejscowego czasu. Tam spotka się pan z przedstawicielem SOK-u i o godzinie drugiej zero zero winda kosmiczna przetransportuje pana na Stację Kolonialną, chyba że będzie pan wolał odpocząć i skorzystać z kolejnej windy o godzinie dziewiątej zero zero. Potem przejmą już pana służby SOK-u.
Wziąłem bilet do ręki.
– A co, jeśli któryś z tych lotów będzie opóźniony albo odwołany?
– Przez pięć lat, jak tu pracuję, nie zdarzyło się to ani razu.
– Wow. Założę się, że pociągi SOK-u też przyjeżdżają na czas.
Kobieta spojrzała na mnie tępo.
– Wie pani… – zacząłem – próbuję panią rozśmieszyć od momentu, gdy tu wszedłem.
– Wiem – odparła. – Przepraszam. Kiedy byłam dzieckiem, operacyjnie usunięto mi poczucie humoru.
– Ojej.
– Żartowałam – powiedziała i wstała, wyciągając do mnie rękę.
– Och. – Ja też wstałem i uścisnąłem jej dłoń.
– Gratulacje, rekrucie. Powodzenia tam, w gwiazdach. Szczerze panu tego życzę.
– Dziękuję. To miło z pani strony.
Kiwnęła głową i usiadła, z powrotem wbijając wzrok w komputer.
Byłem wolny.
Kiedy wychodziłem, zwróciłem uwagę na starszą kobietę, która szła przez parking w stronę biura komisji rekrutacyjnej.
– Pani Cynthia Smith? – spytałem.
– Tak – potwierdziła. – Skąd pan wie?
– Chciałem tylko życzyć pani wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziałem, a potem pokazałem do góry. – I może do zobaczenia gdzieś tam.
Zrozumiała i uśmiechnęła się. W końcu udało mi się kogoś rozweselić. Szło mi coraz lepiej.


Dodano: 2024-05-21 14:12:24
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Konkurs

Wygraj "Wiedźmiego króla"


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Grimwood, Ken - "Powtórka"


 Salik, Magdalena - "Wściek"

 Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

 Sherriff, R.C. - "Rękopis Hopkinsa"

 Kelly, Greta - "Lodowa Korona"

 Harpman, Jacqueline - "Ja, która nie poznałam mężczyzn"

 Baldree, Travis - "Księgarnie i kościopył"

 Herbert, Brian & Anderson, Kevin J. - "Dziedzic Kaladanu"

Fragmenty

 Marryat, Frederick - "Statek widmo"

 Kluczek, Stanisław - "Zamek Gardłorzeziec"

 Pettersen, Siri - "Srebrne Gardło"

 Wyndham, John - "Dzień tryfidów"

 Wells, Martha - "Wiedźmi król. Witch King"

 Howey, Hugh - "Zmiana"

 Silverberg, Robert - "W dół do ziemi" (Wymiary)

 Niven, Larry & Pournelle, Jerry - "Pyłek w Oku Boga"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS