NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Larson, B.V. - "Świat Niebios"


 Lovelace, Delos W. - "King Kong"

 antologia - "Pulpitacje #2"

 Paszko, Małgorzata - "Pan Głębin"

 Haley, Guy - "Corax: Władca Cieni"

 Clark, Andy - "W blasku Złego Księżyca"

 Werner, C.L. - "Krwawa forsa"

 Wang, M.L. - "Miecz Kaigenu"

Linki

Moore, James A. - "Obcy. Morze Boleści"
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Alien Trilogy
Kolekcja: Obcy
Tytuł oryginału: Alien: Sea of Sorrows
Tłumaczenie: Piotr Cholewa
Data wydania: Luty 2024
Wydanie: I
ISBN: 9788377314869
Oprawa: Twarda
Format: 140 x 205
Liczba stron: 420
Cena: 59,90
Rok wydania oryginału: 2014
Tom cyklu: 2



Moore, James A. - "Obcy. Morze boleści"

Prolog

Wiedział, czym są.
Kształty w jego umyśle wydawały się niewłaściwe, nieproporcjonalnie nabrzmiałe i zniekształcone przez niemal pozbawione sensu zmysłowe impulsy. Potrafił jednak rozpoznać staroświeckie skafandry próżniowe.

Patrz, jak uciekają.
Rozbiegają się, gdy podchodzimy, ukryci w swoich sztucznych skórach. Tunele są dla nich ciemne, nie widzą tak dobrze, jak powinni. Nie czują prądów powietrza, nie smakują strachu swych ofiar. Nie pojmują najprostszych rzeczy, nawet tego, jak ważne jest wyszukanie tych odpowiednich dla rozwoju rasy. Uciekają, nie dbając o nic prócz indywidualnego przetrwania. Nie ma w nich poczucia wspólnoty. Są słabi. Łatwo ich przepędzać w odpowiednich kierunkach.
Ten.
Jego oddech wydobywa się szybko, rzężący. Puls jest szaleńczym trzepotem desperacji i pragnienia ocalenia. Można w nim wyczuć strach, owszem, ale też siłę i potężne poczucie agresji.

Wrażenia docierały do mózgu nieproszone, niechciane, Próbował otworzyć oczy, ale powieki go nie słuchały. Próbował potrząsnąć głową i nic się nie stało. Czuł, jak ciało pod nim walczy, czuł własną odrazę wobec tego, jak się poruszało, jak pachniało, jakie było pod twardą skorupą, i wiedział, że to niedobrze. Nic w tych wrażeniach nie miało sensu. Nie należały do niego.

Próbuje uciekać. Odpycha z drogi innego ze swojego rodzaju, przewraca go, pełznie po nim, pył sypie się z jego ciała, kiedy otrząsa się z padających barier. Jest silny. Jest szybki. Chce żyć.
Będzie żyć.
Krzyczy, kiedy jest chwytany i przyciskany do ziemi. Wyrywa się, uderza rękami o twarde ciało, aż konieczne jest ostrzegawcze odsłonięcie zębów… a wtedy szarpie się jeszcze mocniej. Pod skorupą twardych syntetyków jest inna twarz, z szaleńczo wytrzeszczonymi oczami i ustami otwartymi w niemym krzyku. Gdyby rękami potrafił przełamać skórę, byłby zagrożeniem. Ale może tylko krzyczeć, kiedy zęby wgryzają się i zdzierają miękką skórę z najbliższej kończyny.
Krew jest gorąca i cuchnie słabością, ale wystarczy. Zaspokoi potrzebę, którą musi zaspokoić. Rozbijamy skorupę wokół miękkiej twarzy i wtedy dyszy ciężko, niezdolny oddychać w atmosferze.
Dawca życia zbliża się gotów do umieszczenia nasienia. Mocne palce chwytają miękką twarz, która krztusi się i rozpaczliwie wydycha powietrze.
Będzie…

Alan Decker szarpnął się i przebudził. Spojrzał na zniekształcone odbicie spoglądające na niego dzikim wzrokiem.
„Odbicie?”
Kilkanaście centymetrów przed twarzą miał przejrzystą powierzchnię szkła. Błyskały światła, słyszał swój oddech docierający do zamykającej go pokrywy.
Przebudzenie w komorze hipersnu powinno być czymś znajomym, biorąc pod uwagę, ile razy już latał między światami. Ale sny… niech je diabli… sny budziły panikę. Nie mógł nad tym zapanować. Były zbyt wyraźne, zbyt pierwotne.
Nie bardzo mógł sobie przypomnieć, jakie było życie przedtem…
Dłońmi pchnął ściany komory, szukając dźwigni zaczepu, która go uwolni. Wciąż czuł te tunele, ciężar tego, co wydawało się górą ponad nim, przyciskało go, kiedy tropił…
„Nie. To nie ja. Nikogo nie tropiłem. Nie poluję na…
Na co?”
Odepchnął tę myśl. Te przeklęte sny były tak rzeczywiste, tak wszechogarniające, że czasami naprawdę rozumiał, dlaczego psychiatrzy na Ziemi mieli z nim tyle używania.

1
Czarny piasek

Powietrze było niemal idealne. Temperatura właśnie przekroczyła dwadzieścia trzy stopnie, przy umiarkowanej wilgotności. Od południowego zachodu wiała lekka bryza. Ziemia w tamtym kierunku była żyzna, z bujną zieloną trawą i błyskiem strumienia, co sugerowało, że taka już zostanie.
Ludzie, którzy płacili za projekt terraformacji, wydali dość pieniędzy, by sobie zagwarantować, że kolonia będzie perfekcyjna. Jednak wystarczyło jedno spojrzenie ku północy, a koncepcja perfekcyjności szła w diabły. Na obszarze zaledwie kilku hektarów trawa żółkła i usychała, a potem przechodziła w prawie sto kilometrów czarnego piasku i takiego fetoru, który z pewnością zrujnuje wartość nieruchomości. Niby nie trzeba było tam nosić kombinezonów ochronnych, ale teren wyglądał i cuchnął tak, jakby było trzeba.
Z bardziej optymistycznych wieści: nocą padał deszcz, zatem dodatkowa wilgoć utwardziła miękki piasek. Normalnie, kiedy człowiek tam wchodził, zapadał się na kilkanaście centymetrów. Teraz jednak – przynajmniej przez pewien czas – będą mogli stanąć, nie mając wrażenia, że za chwilę zapadną się pod powierzchnię.
Decker przyglądał się ekranowi swojego ręcznego zestawu, analizując ostatnie próbki z tego rejonu. Na pierwszy rzut oka to, co się tutaj działo, nie wyglądało na naturalne. A w takich sytuacjach cokolwiek nienaturalnego oznaczało zwykle zaniedbanie. Międzygwiezdna Izba Handlowa nadzorowała przestrzeganie pewnych reguł dotyczących bezpieczeństwa i komercyjnej równowagi na Ziemi, w rozrastających się Koloniach i wzdłuż Zewnętrznych Rubieży. Jako zastępca komisarza w MIH, Decker miał dopilnować, by wszystkie procedury były należycie przestrzegane. Oznaczało to masę papierkowej roboty, w skali gwarantującej mu zarówno bezpieczne zatrudnienie, jak i regularne bóle głowy – najczęściej w postaci długich list kontrargumentów ze strony firmy, która miała być odpowiedzialna.
Lucas Rand stał obok i patrzył na te same wyniki, ale on się uśmiechał – co nie zdarzało się często. Różnica polegała na tym, że choć Rand tak samo dobrze pojmował, co oznaczają te rezultaty, nie musiał wypełniać niezliczonych formularzy. Był inżynierem w MIH. Płacili mu za usuwanie problemów, które wykrył Decker. Ktoś inny – niebiosa tylko wiedziały, kto taki – wystawiał potem rachunek firmom, których problemy zostały usunięte. Biurokracja w działaniu.
Takie życie.
Decker zerknął na niego spode łba.
– Nie podniecaj się tym, jak łatwe masz życie – powiedział. – Może ja muszę walczyć z biurokracją, ale ty musisz wykombinować, jak naprawić ten bałagan.
Uśmiech Randa zbladł nieco.
– Nie jestem pewien, czy    uda się to naprawić.
Zmarszczył czoło i przyjrzał się powierzchni piasku. Kiedy się nie uśmiechał, często ponuro marszczył czoło, ale wyłącznie dlatego, że taką już miał twarz. Luke Rand był jednym z najmilszych facetów, jakich znał Decker. Wyglądał tylko, jakby zjadał niedźwiedzie na śniadanie. Był też wielkim mężczyzną, choć ciało zdecydowanie nie składało się z samych mięśni.
– Możliwe. Ale to nie ja zbiorę baty za twoje niedoróbki – stwierdził Decker i tym razem to on się uśmiechnął. – Tylko ty.
Rand poskrobał się po owłosionym karku i spojrzał w stronę Morza Boleści – tak od wieków deweloperzy terenowi nazywali właśnie takie miejsca, gdzie budowniczowie wylewali krew, pot, łzy i pieniądze, ale bez efektów. Gdzie sam grunt wyglądał, jakby się upierał, by niweczyć ich wysiłki i odsyłać z niczym.
To szczególne Morze Boleści w ogóle nie powinno istnieć. Oznaczony jako LV178, Nowy Galveston, był terraformowany przez ludzi, którzy znali się na tej robocie. Wystarczyło popatrzeć praktycznie w dowolnym kierunku, by się przekonać, jak byli dobrzy. Wszystko zaczęło się od koszmarnej planety, z szalejącymi burzami i atmosferą, która nie nadawała się do oddychania. Nie było wody pitnej, a zanim ruszył obecny projekt, jedynym, co tutaj rosło, był dług po kolejnych nieudanych próbach założenia działającej bazy.
A potem pojawiła się Weyland-Yutani.
Minęło trzydzieści lat, odkąd pierwsi osadnicy wylądowali i przystąpili do pracy, i w większej części Nowy Galveston był przykładem tego, co się dzieje, kiedy wszystko idzie, jak należy. Trzy główne miasta wyrosły na wyznaczonych miejscach, połączone liniami szybkiej kolei, każde z dostatecznym obszarem terenów rolniczych, by kolonie mogły się same utrzymać, bez konieczności niekończących się dostaw żywności w puszkach i innych importowanych wielkim kosztem produktów.
Wszystko tutaj to czyste złoto, jak lubił mawiać Rick Pierce. Pierce, człowiek, który założył tę kolonię, był zachwycony Nowym Galveston. A potem pojawiło się Morze Boleści.
Nie było go tutaj, kiedy Weyland-Yutani zakończyła swoje działania. Procesory atmosfery zrobiły swoje, ku ogólnemu zadowoleniu, i na LV178 wszystko funkcjonowało w najlepszym porządku. Do chwili, kiedy ekipy budowniczych zaczęły kłaść fundamenty pod to, co miało się stać czwartym dużym miastem. Pośrodku terenu budowy natrafili na parę hektarów miękkiego gruntu.
Obszar ten natychmiast zaczął się powiększać, z początku wolno, potem szybciej. Wkrótce stał się poważną przeszkodą, a potem przekleństwem. Tam, gdzie piasek pokrywał ziemię, nic już nie rosło. Były w nim toksyny i w miejscach jego zalegania ziemia nie mogła już zaopatrywać działającej kolonii.
Następnie pojawiło się jedyne, co tutaj rosło w sposób naturalny, to znaczy pęki krzemowych struktur. Puste, czarne, lśniące walce stopionego piasku mnożyły się, wysuwając się gdzieś z głębi. Nie były tylko irytujące. Były też trudno wykrywalne i niebezpieczne. Cztery prefabrykowane konstrukcje na początkowych etapach budowy zawaliły się, ponieważ krzem nie był dostatecznie wytrzymały, by wspierać ich ciężar.
Ponieważ takie prefabrykaty były kluczowe dla wznoszenia miast na Nowym Galveston, stanowiło to poważny problem.
Nie, następne miasto na planecie nie powstanie, dopóki Decker ze swoim zespołem nie odkryją, co się właściwie dzieje. Jeśli im się nie uda, jeśli piaski nadal będą się rozprzestrzeniać – być może sięgając istniejących już ośrodków – może to zagrozić całemu projektowi LV178.
MIH nie lubiła takich ryzykownych sytuacji, a Weyland-Yutani – korporacja, która bardzo się starała, by zachować pozory nieskazitelnej ewidencji – nie lubiła porażek, zwłaszcza tych przerażająco kosztownych.
Dlatego właśnie instrukcje dla niego i Randa zawsze były takie same. Decker miał monitorować każdy aspekt całego procesu i o każdym kłopotliwym szczególe meldować ich korporacyjnym władcom.
Rand i jego zespół mieli likwidować szkody.
Niedaleko nich dwaj ludzie, w teorii z zespołu Deckera, walczyli z próbnikiem, który na niestabilnej powierzchni nie chciał się odpowiednio ustawić. Kilku innych robotników kręciło się kawałek dalej – pewnie mieli przerwę.
W tej chwili pracowało tu łącznie trzydziestu siedmiu mężczyzn, którzy z użyciem najnowszego sprzętu do analizy widma i geotechniki próbowali ustalić, co się właściwie stało. Aparatura nie była tak imponująca jak maszyny terraformujące, które przebudowały ten świat, ale prawie tak samo kosztowna.
Rozkład ciężaru sprawiał kłopoty, a piasek, choć mokry,
daleki był od idealnego podłoża. Platforma używana do ustawienia próbnika warstwowego miała za małą podstawę. Powinni ją jakoś powiększyć, myślał Decker, ale powstrzymywał się od uwag. Ci goście byli uparci i z ich punktu widzenia wcale nie on był tu szefem. Przydzielono go do pracy z nimi, ale ich to niespecjalnie interesowało. Wściekali się, kiedy podejrzewali, że ktoś próbuje im tłumaczyć, jak mają wykonywać swoją pracę. A mieli skłonność, by najpierw myśleć pięściami.
Decker nie należał do takich, którzy cofną się przed bójką, ale w tej chwili na pewno nie potrzebował problemów – z wielu powodów. Jednakże, jeśli mieli jakoś rozwiązać tę konkretną plątaninę, musieli pobrać próbki głębszych warstw gruntu.
Raz jeszcze przyjrzał się ekranowi i zacisnął zęby. Coś tutaj wręcz krzyczało o katastrofie. Rozwiązywał już problemy na kilkunastu różnych światach. Nie da się przekształcić biosfery całej planety, nie igrając przy tym z nieszczęściem. Mimo to zwykle niezbędne korekty były dość proste, jeśli tylko człowiek podszedł do nich od właściwej strony.
Ale tym razem?
Raczej nie. Nie, jeśli się nie pomylił.
Teren stał się całkiem do niczego, a w większości przypadków, z jakimi się spotykał w przeszłości, wskazywało to na czynnik ludzki. Wystarczy pogrzebać dostatecznie głęboko, zajrzeć dostatecznie daleko, a prawda wyjdzie na jaw. Ktoś spieprzył tu robotę i to na maksa, a jednak nie było żadnych rejestrów. To śmierdziało próbą tuszowania.
Decker zacisnął zęby na samą myśl. Jakkolwiek by się temu przyglądał, wiedział, że przyjdzie mu wskazać palcem jednego z najsilniejszych psów w korporacyjnej sforze.
Zresztą nie pierwszy raz. Choć rzeczywiście byli dobrzy, ludzie z Weyland-Yutani mieli swoje za uszami. To już trzeci raz miał z nimi zadrzeć, a jeśli dwa poprzednie starcia stanowiły jakąś wskazówkę, jego życie zapewne stanie się „ciekawe”, w chińskim sensie tego słowa. Ta firma nie lubiła obrywania tortem w swoją zbiorową twarz, a jej prawnicy postarają się wzbudzić tyle fal, ile się tylko da, byle korporacja pozostała czysta.
„Wredne szczury”, pomyślał.
Rand wskazał jedną z linii na ekranie.
– Trimonit? Poważnie? – Uniósł wzrok. – To by wiele wyjaśniało.
Jego zwykła mina powróciła teraz jeszcze bardziej ponura.
– Owszem – zgodził się Decker. – To możliwe.
Trimonit był cudownie gęstym minerałem, regularnie wykorzystywanym w produkcji ciężkiego sprzętu. Wydobycie było kosztowne, więc i ceny osiągał wysokie.
Ale sam trimonit nie powinien stanowić problemu. Zanim dało się go wykorzystać w celach produkcyjnych, wymagał rafinacji, i właśnie ten proces często prowadził do emisji toksyn. Jeśli więc źródłem kłopotów był trimonit pod Morzem Boleści, to dlaczego zatruwał glebę? I jak do tego pasował ten krzem?
Decker raz jeszcze zerknął na odczyty i pokiwał głową.
– Musimy pokopać głębiej – stwierdził. – Dosłownie. Myślisz, że mogła tu kiedyś działać jakaś kolonia górnicza?
Rand pokręcił głową.
– To by pasowało do poziomu zatrucia – odparł. – Ale przelecieliśmy rejestry MIH w tę i z powrotem. I nic. Zresztą nawet gdyby tutaj była, to dlaczego, do diabła, ktokolwiek próbowałby budować nad nią? Przecież to proszenie się o kłopoty: umieścić kolonię na wysypisku toksycznych odpadów. Trzeba być prawdziwym durniem albo w ogóle się nie przejmować.
„Szczera prawda”, pomyślał Decker. W przypadku Weyland-Yutani był w zasadzie pewien, o którą z możliwości może chodzić.
– Trzeba się temu przyjrzeć – oświadczył. – Nie twierdzę, że to by wszystko tłumaczyło, ale mielibyśmy jakiś punkt startowy.
Rand parsknął, skrzywił się i splunął.
– Nawet gdyby kiedyś była tu kopalnia, nadal niczego to by nie wyjaśniało. – Odgarnął nogą dosyć piasku, żeby odsłonić szkliste bryły. – W życiu czegoś takiego nie widziałem.
Postawił na szkle but i naciskał, aż zaczęło pękać. Takie wypustki rosły niczym korzenie oddechowe niektórych drzew na Ziemi – wysuwały się z głębi i zwykle były puste, a niektóre też bardzo kruche. Kiedy pękały, odsłaniały otwory sięgające głęboko w ciemność.
– Tego typu rzeczy mogą stanowić większy kłopot od trimonitu. – Decker pokręcił głową. – Jakie piekielne odpady przemysłowe sprawiają, że takie rury i bąble wyskakują znikąd praktycznie z dnia na dzień?
Patrzył na szklaną wypustkę, jakby się spodziewał, że go ugryzie.
– Sam mówiłeś… – Rand znowu się uśmiechnął. – Ja nie muszę tego tłumaczyć. To twoja sprawa, chłopie. Ja tylko muszę coś na nie zaradzić.
Decker odpowiedział nieprzyzwoitym gestem i też się uśmiechnął. Może wymyśliłby nawet jakąś celną ripostę, ale nagle uderzyła go fala mdłości tak silnych, że o mało się nie przewrócił.

2
Niepewna podstawa

Sto kilkadziesiąt metrów dalej dwóch techników zaczynało się kłócić. Choć Decker nie mógł ich słyszeć, wiedział z całą pewnością…
Wyczuwał to.
Nie wiedział, jaki mają problem. To tak nie działało. Ale wiedział, że z każdą chwilą są bardziej zagniewani. Rzucił więc okiem w ich stronę, odzyskując równowagę.
Bronson i Badejo… Ci dwaj nigdy się specjalnie nie lubili, ale zwykle bez większych problemów potrafili razem pracować. Najwyraźniej właśnie zdarzył się wyjątek potwierdzający regułę. Bronson raz po raz groził Badejo palcem, a ciemnoskóry mechanik patrzył na ten palec, jakby to był próbujący go ukąsić wąż. Uśmiechał się pogardliwie.
Obok dwóch mężczyzn stało coś, co pewnie było źródłem konfliktu. Próbnik gleby przechylał się pod niesamowitym kątem, o wiele za dużym, by pobrać odpowiednią próbkę. Świder nie sięgnie poniżej trzydziestu metrów w dół, jeśli nie zakotwiczą platformy w piasku. To wymagało finezji.
Tyle że akurat finezji na pewno nie można było po nich oczekiwać. Kłótnia stawała się coraz bardziej gwałtowna.
Decker zebrał się w sobie i przygotował na to, co miało nadejść. Mimo odległości wyczuwał emanujące z obu mężczyzn silne emocje – wyczuwał tak łatwo, jak widział oczami i słyszał uszami. To było coś, z czym musiał się mierzyć od lat. Kiedy był młodszy, budziło w nim wątpliwości, jednak ojciec pomógł mu spojrzeć na to z właściwej perspektywy.
– Nie ma nic złego w tym, że wiesz, co czują inni – tłumaczył. – Ale niektórzy tego nie zrozumieją. Pomyślą, że naruszasz ich prywatność. To ich rozzłości, a wtedy zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby cię skrzywdzić. Lepiej więc, żebyś nikomu o tym nie mówił, żebyś skrywał to w sobie.
Jedną z pierwszych rzeczy, jakich Decker nauczył się w życiu, było to, że tato zawsze wie najlepiej. Nigdy nie miał powodu, by wątpić w tę prawdę, więc i teraz jego drobny „talent”, jak go nazywali, pozostał tajemnicą.
– Hej, Decker, nic ci nie jest? – zapytał Rand. – Nie przejmuj się nimi. To tylko…
Nim zdążył powiedzieć coś jeszcze, kłótnia przerodziła się w głośną awanturę, więc skupił uwagę na Badejo i Bronsonie.
– Zabierz ten swój brudy paluch, chyba że chcesz go stracić, szczeniaku! – warknął Badejo. Pochylał się nad Bronsonem.
– Niby kogo nazywasz szczeniakiem, do diabła? – Choć uparty, Bronson nie był zwykle agresywny. Teraz jednak poczerwieniał na twarzy i zrobił krok w stronę wyższego mężczyzny.
Decker ruszył po piasku z rosnącym poczuciem niepokoju. Taka awantura w niczym mu nie pomoże. Więcej papierów, tyle tylko osiągną, i to on będzie musiał wypełniać zgłoszenie wypadku.
Kiedy znalazł się bliżej, ból w głowie zaczął pulsować.
– Bądźmy poważni, panowie. Może uspokójcie się trochę i dokończcie robotę, co?
Postarał się, by w jego głosie zabrzmiała pojednawcza nuta, ale jeśli nawet ją usłyszeli, nie wpłynęła na nich. Ból głowy narastał, kiedy Decker podchodził coraz bliżej. Ich gniew był niczym żywe stworzenie, rosnące do punktu, w którym przemoc stała się praktycznie gwarantowana.
Rand biegł za nim, nie pytając, o co chodzi – teraz sam już widział. Nawet inni pracownicy zauważyli zajście i zbliżali się – pewnie szukając lepszego punktu obserwacyjnego. Zapowiadała się bójka.
I rzeczywiście. Bronson uderzył pierwszy.
Decker był skłonny się założyć, że to Badejo jest agresorem, ale niższy mężczyzna zaskoczył go i lewym sierpowym trafił przeciwnika w szczękę.
Badejo nie upadł. Uśmiechnął się tylko groźnie, złapał tamtego za ramiona i przyciągnął do siebie.
Zaczęli się szamotać. Platforma sondy za nimi przechyliła się na piasku. Nie był to duży przechył, o ile Decker mógł to ocenić, ale jeśli ci dwaj się nie uspokoją, problem stanie się poważny.
– Ludzie! Uważajcie! – krzyknął Rand i ruszył szybciej.
Decker biegł do nich. Sytuacja zaraz stanie się paskudna, i to w najgorszy możliwy sposób.
Dotarli do walczących mniej więcej równocześnie. Rand skoczył do Badejo i złapał go za rękę. Badejo wyrwał się i pięścią walnął Bronsona w twarz, aż tamten zatoczył się do tyłu. Gdyby cios był choć trochę silniejszy, pewnie rozbiłby Bronsonowi czaszkę. Ale i tak było to solidne uderzenie, które powinno zakończyć starcie. Bronson jednak otrząsnął się tylko i ruszył na przeciwnika, opierając nogę o platformę świdra. Odepchnął się, a maszyna przechyliła się jeszcze bardziej.
– Przestańcie obaj! – Decker chwycił Bronsona, zanim ten zdążył wziąć właściwy odwet.
Jednakże mały drań był żylasty i wściekły. Jego emocje wrzały, osiągając poziom ślepej furii, i zdawały się huczeć w głowie Deckera. Miał ochotę odsunąć się jak najdalej od tej fali, ale nie mógł tego zrobić – nie, jeśli zamierzał jakoś rozbroić sytuację, zanim całkiem wymknie się spod kontroli.
Dlatego stanął mocno na nogach i pchnął, odrzucając Bronsona na dystans. Był silniejszy od mechanika, gdyż pracował na planetach z ciążeniem półtora raza większym niż na Ziemi. Nowe Galveston było skałą przyzwoitych rozmiarów, ale z gęstością bliską ziemskiej, zatem nadmiernie rozwinięte mięśnie dawały mu przewagę.
Niski mężczyzna znowu kopnął platformę, piasek ustąpił, więc cała konstrukcja zsunęła się i przechyliła jeszcze o kilka stopni.
– Powiedziałem: spokój! – warknął Decker.
Badejo odepchnął Randa, ten cofnął się i zderzył z Deckerem. Nie było to silne uderzenie, ale wystarczyło. Coś przesunęło mu się pod nogami.
„Szlag…”
A potem zaczął szybko się zapadać.
„Jedna z tych krzemowych rur”, uświadomił sobie. „Na pewno”.
– Do diabła, Luke, sprowadź pomoc! – zdążył zawołać, kiedy rura pękła pod jego ciężarem. Noga opadła o kilkanaście centymetrów, więc instynktownie wyciągnął rękę i złapał się platformy.
„Poważny błąd”, uświadomił sobie natychmiast. „Szlag, to było głupie posunięcie”.
Rozkład ciężaru platformy zmienił się i całe urządzenie zsunęło się w jego stronę. Poczuł, jak piasek opada, ciężar zjechał jeszcze bardziej, a potem było już za późno.


Dodano: 2024-02-16 16:57:22
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Sanderson, Brandon - "Słoneczny mąż"


 Swan, Richard - "Sprawiedliwość królów"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Esslemont, Ian Cameron - "Noc noży"

 McGuire, Seanan - "Każde serce to wrota. Patyki i kości"

 Tolkien, John Ronald Ruel - "Listy Świętego Mikołaja"

 Gong, Chloe - "Nieśmiertelne pragnienia"

 Nayler, Ray - "Góra pod morzem"

Fragmenty

 Wang, M.L. - "Miecz Kaigenu"

 Robinson, Kim Stanley - "Zielony Mars" #2

 Campbell, John W. - "Coś" (przedmowa)

 Watts, Peter - "Wir" (Wymiary)

 Robinson, Kim Stanley - "Zielony Mars" #1

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Tajemnica Ramy"

 Dresler-Janik, Elwira - "Córki bogini Mokosz"

 Maszczyszyn, Jan - "Mare Orientale"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS