NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Sanders, Rob - "Archaon: Wszechwybraniec"


 Reynolds, Josh - "Powrót Nagasha"

 Strzelczyk, Jerzy - "Helmolda Kronika Słowian"

 Szyjewski, Andrzej - "Szamanizm"

 Zahn, Timothy - "Thrawn" (wyd. 2024)

 Zahn, Timothy - "Thrawn. Sojusze" (wyd. 2024)

 Zahn, Timothy - "Thrawn. Zdrada" (wyd. 2024)

 Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"

Linki

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)
Wydawnictwo: Vesper
Cykl: Trylogia Marsjańska
Kolekcja: Wymiary
Tytuł oryginału: Red Mars
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Data wydania: Listopad 2023
ISBN: 978-83-7731-478-4
Oprawa: Twarda
Format: 140x205
Liczba stron: 918
Cena: 89,90
Rok wydania oryginału: 1993
Wydawca oryginału: Spectra
Tom cyklu: 1



Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars"

– ...A więc wreszcie tu przybyliśmy. Nikt jednak nie przypuszczał, że gdy wylądujemy na Marsie, będziemy tak bardzo odmienieni przez lot, że wszystko, co nam kiedyś wpajano, straci jakiekolwiek znaczenie. Ta podróż bowiem nie przypominała ani wyprawy podwodnej, ani zdobywania Dzikiego Zachodu – to było całkowicie nowe, fascynujące doświadczenie. Ziemia, w miarę trwania lotu Aresa, oddalała się od nas coraz gwałtowniej, aż w końcu stała się już tylko błękitną gwiazdką pośród wielu innych migoczących w przestrzeni; głosy z niej docierały tak późno, że zdawało się, iż pochodzą z poprzedniego stulecia. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, w związku z czym staliśmy się zupełnie innymi istotami.

To wszystko stek kłamstw, pomyślał z rozdrażnieniem Frank Chalmers. Siedział wśród marsjańskich dostojników i obserwował, jak jego stary przyjaciel John Boone wygłasza typową dla siebie „inspirującą mowę”. Przemówienie straszliwie Chalmersa nużyło. Prawda była taka, że podróż na Marsa okazała się po prostu kosmicznym odpowiednikiem bardzo długiej jazdy pociągiem. Jej uczestnicy nie tylko nie stali się „zupełnie innymi istotami”, ale przeciwnie, teraz byli sobą bardziej niż kiedykolwiek; odcięci od znajomego środowiska i zmuszeni do wyzbycia się starych nawyków, musieli się zmierzyć z nagą, surową substancją własnych jaźni. A John stał tam i celując palcem w tłum, mówił:

– Lecieliśmy na Marsa z nadzieją stworzenia nowego świata i kiedy wreszcie tu dotarliśmy, okazało się, że zanikły różnice, które dzieliły nas na Ziemi, znikły bez śladu, ponieważ tutaj nie mają najmniejszego znaczenia!

Tak, Boone rozumiał to dosłownie. Jego wizja Marsa stanowiła jakby soczewkę zniekształcającą rzeczywistość, coś w rodzaju religii.

Chalmers przestał słuchać i w zamyśleniu wodził wzrokiem po panoramie nowego miasta. Postanowili nazwać je Nikozją. Było to pierwsze miasto zbudowane na powierzchni Marsa; wszystkie budynki umieszczono pod ogromną przezroczystą kopułą, wspartą na niemal niewidocznej konstrukcji i usytuowaną na wzniesieniu Tharsis, na zachód od Noctis Labyrinthus. Lokalizacja ta sprawiała, że z miasta rozciągał się oszałamiający widok, z szerokim, płaskim wierzchołkiem Pavonis Mons przecinającym odległy horyzont. Wszystkich marsjańskich pionierów znajdujących się w tłumie widok ten z pewnością przyprawiał o zawrót głowy; nareszcie byli na powierzchni, porzuciwszy na zawsze rozpadliny, płaskowzgórza i kratery! I tak już będzie zawsze! Hurra!

Śmiech, który nagle przeleciał przez tłum, skierował uwagę Franka z powrotem na starego przyjaciela. John Boone przemawiał lekko ochrypłym głosem z przyjemnym dla ucha, środkowo-zachodnim akcentem i w jakiś sobie tylko właściwy sposób był jednocześnie rozluźniony i skoncentrowany, szczery i autoironiczny, skromny i pewny siebie, poważny i rozbawiony. Krótko mówiąc, stanowił niemal ideał mówcy. Nic więc dziwnego, że słuchacze byli wniebowzięci: przecież przemawiał do nich „pierwszy człowiek na Marsie”. Mieli tak zachwycone miny, jakby widzieli przed sobą Jezusa rozmnażającego na wieczerzę chleb i ryby. I John chyba rzeczywiście zasługiwał na ich uwielbienie, gdyż dokonał niemal cudu, choć w nieco innej dziedzinie – dzięki niemu ich pełna wyrzeczeń, męcząca egzystencja przekształcała się w oszałamiające duchowe doświadczenie.

– Na Marsie będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek – oznajmił John. W praktyce oznacza to, pomyślał Chalmers, przerażające zachowanie obserwowane u szczurów, których populację eksperymentalnie zwiększono, nie stwarzając jednak możliwości ekspansji terytorialnej. – Mars jest miejscem wspaniałym, egzotycznym, ale i niebezpiecznym – kontynuował mówca, opisując w ten sposób zmrożoną kulę zwietrzałej skały, gdzie ich organizmy przyjmowały dawkę około piętnastu remów rocznie szkodliwego promieniowania. – A jeśli chodzi o naszą pracę – stwierdził Boone – kształtujemy nowy porządek społeczny i stawiamy kolejny olbrzymi krok w historii ludzkości.

Jak sobie uświadomił z rozbawieniem Frank, ten „olbrzymi krok” miał znaczenie wyłącznie dla dominacji rzędu naczelnych. Tym szumnym stwierdzeniem John zakończył przemowę, a tłum natychmiast zareagował rykiem aplauzu. Gdy zaległa wreszcie cisza, na podium weszła Maja Tojtowna, aby przedstawić Chalmersa.

Frank posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, mówiące, że nie jest w nastroju do jej zwykłych żartów. Z pewnością go zrozumiała.

– Nasz następny mówca jest czymś w rodzaju paliwa rakietowego do naszego małego statku kosmicznego. – Wśród zgromadzonych rozległy się stłumione chichoty. – To właśnie dzięki jego śmiałej wizji i niespożytej energii dotarliśmy wiele lat temu tu, na Marsa, jeśli więc macie jakieś problemy, on właśnie jest osobą, której powinniście je przedstawić. Oto mój stary przyjaciel, Frank Chalmers.

Gdy wszedł na podium, natychmiast uderzył go rozciągający się stąd widok miasta; wydawało się zaskakująco duże. Zajmowało obszar przypominający wydłużony trójkąt, a oni znajdowali się teraz niemal w jego najwyższym punkcie, w parku usytuowanym w zachodnim wierzchołku. Park przecinało promieniście siedem ścieżek, które na jego obrzeżach zmieniały się w szerokie, trawiaste aleje, obramowane rzędami drzew. Między alejami stały niskie trapezoidalne budynki o ścianach wyłożonych płytami z polerowanego kamienia w najrozmaitszych kolorach. Rozmiar i architektura budowli nadawały miastu nieco paryski wygląd, przy czym był to Paryż widziany wiosną oczyma pijanego fowisty, z kawiarenkami na chodnikach i całą resztą. Cztery czy pięć kilometrów dalej, u stóp wzgórza, granicę miasta wyznaczały trzy smukłe drapacze chmur, a za nimi rozciągała się zieleń położonych na nizinie farm. Wieżowce stanowiły równocześnie część wsporników kopuły, która u góry z sieci przewodów w kolorze nieba tworzyła łukowate sklepienie. Samą kopułę wykonano z przezroczystej materii, co wywoływało u patrzących złudzenie, że znajdują się na otwartej przestrzeni. Było to wspaniałe przeżycie. Nikozja z pewnością będzie przyciągać całe rzesze osadników.

Chalmers opowiedział to wszystko zgromadzonym, a ci entuzjastycznie przyznali mu rację. Wyglądało na to, że zdobył sobie tłum – te niestałe duszyczki, wyczulone na najdrobniejsze nawet potknięcia mówcy – prawie tak niezawodnie jak John. Frank był potężnym mężczyzną o ciemnej karnacji i zdawał sobie sprawę, że stanowi fizyczne przeciwieństwo pogodnego, jasnowłosego Johna, który samym wyglądem zdobywał zaufanie ludzi. Wiedział jednak również, że ma własną, szorstką charyzmę, teraz także z niej korzystał, czerpiąc pełnymi garściami z zapasu ulubionych słów i wyrażeń.

Nagle chmury przeciął promień słońca, padając na skierowane ku górze twarze i Frank poczuł dziwny ucisk w żołądku. Tylu obcych! Tłum wydał mu się czymś przerażającym – wszystkie te wpatrzone w niego, wilgotne porcelanowe oczy na tle niewyraźnych, różowych plam twarzy... To było prawie nie do zniesienia. Pięć tysięcy osób w jednym jedynym marsjańskim mieście. Po wszystkich tych latach w Underhill trudno to było pojąć.

Chalmers nierozsądnie spróbował wyjaśnić swe odczucia zgromadzonym.

– Kiedy rozglądam się wokół... uderza mnie, jak niesamowita jest nasza obecność tutaj...

Wyraźnie tracił przychylność tłumu. Ale w jaki sposób miał im to wyjaśnić? Jak przekazać tym twarzom, jaśniejącym niby papierowe lampiony, myśl, że są samotni wśród całego morza skał? Jak im powiedzieć, że nawet jeśli żywe istoty nie są niczym więcej niż tylko nosicielami genów nastawionych wyłącznie na przetrwanie – co przecież w jakiś sposób też oznacza martwotę – to i tak są cenniejsze niż jałowa, nieorganiczna nijakość tej planety?

Rzecz jasna, w żadnym wypadku nie może im tego powiedzieć. W każdym razie nie teraz i oczywiście nie przy takiej okazji. Musi się więc wziąć w garść.

– Na marsjańskim pustkowiu – oznajmił – ludzka obecność jest... hmm... czymś bardzo szczególnym. – Jakiś głos w jego umyśle powtórzył szyderczo: „Będziemy się troszczyć o siebie nawzajem bardziej niż kiedykolwiek”. – Ta planeta sama w sobie jest tylko martwym, zamarzniętym koszmarem – („Mars jest egzotycznym i wspaniałym miejscem”, zadźwięczało mu w uszach) – ale ponieważ los przeznaczył ją na nasz dom, z konieczności musimy troszeczkę ją... przekształcić. – („Tworzymy nowy porządek społeczny”.) – No tak, przyłapał się na tym, że wygłasza dokładnie takie same kłamstwa, jak te, które przed chwilą usłyszeli od Johna!

Dzięki temu jednak za swoją przemowę również otrzymał gromkie oklaski. Zirytowany oświadczył zgryźliwie, że czas już się udać na posiłek, i w ten sposób pozbawił Maję okazji do podsumowania. Chociaż prawdopodobnie przewidziała, że Frank tak postąpi, bo wcale nie wyraziła ochoty na zabranie głosu. Frank Chalmers znany był z tego, że lubi mieć ostatnie słowo.



Na prowizorycznej mównicy tłoczyło się mnóstwo osób, aby zbliżyć się do marsjańskich znakomitości. Niezwykle rzadko można było spotkać w jednym miejscu tak wielu przedstawicieli pierwszej setki pionierów. Korzystając z okazji, nowi przybysze gromadnie obiegli Johna, Maję, Samanthę Hoyle, Saxa Russella i Chalmersa.

Frank wzrokiem odszukał w tłumie Johna i Maję. W otaczającej ich grupie Ziemian nie rozpoznał nikogo, co go trochę zaciekawiło. Ruszył wolno przez podest w ich stronę; zbliżając się, zauważył, że Maja i John wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.

– Nie widzę przeszkód, aby to miejsce mogło funkcjonować zgodnie z powszechnie przyjętymi prawami – mówił jeden z przybyszów.

Maja odpowiedziała mu pytaniem:

– A czy Olympus Mons naprawdę przypomina panu hawajską Maunę Loa?

– Oczywiście – odparł mężczyzna. – Wszystkie tarczowe wulkany wyglądają podobnie.

Frank spojrzał na Maję ponad głową tego idioty. Nie odpowiedziała spojrzeniem. John również udawał, że nie zauważa jego obecności. Maja odwrócona była tyłem do Franka, Samantha Hoyle przez chwilę wyjaśniała coś półgłosem innemu przybyszowi, który pokiwał głową, po czym zerknął niepewnie na Chalmersa. Samantha wciąż stała odwrócona tyłem. Ale ona go nie interesowała, liczył się tylko John, tylko John i Maja, a oboje udawali, że nie dzieje się nic niezwykłego, chociaż niezależnie od tego na jaki temat rozmawiali, gwałtownie przerwali rozmowę.



Chalmers opuścił podest. Przybysze grupkami podążali przez park ku umieszczonym w górnych krańcach siedmiu alei stołom. Frank ruszył za gośćmi pod koronami młodych, przeszczepionych platanów; ich liście koloru khaki połyskiwały w popołudniowym świetle, dzięki czemu cały park wyglądał jak dno akwarium.

Przy bankietowych stolikach przepijali do siebie wódką robotnicy budowlani. Zachowywali się coraz hałaśliwiej i zapewne niejasno zdawali sobie sprawę z faktu, że wraz z ukończeniem budowy zakończył się również pionierski, bohaterski okres Nikozji. Być może dotyczyło to całego Marsa.

Powietrze wypełniał gwar rozmów. Frank przebił się przez rozgadany tłumek, po czym ruszył w stronę północnego krańca miasta. Zatrzymał się przy sięgającym do pasa betonowym murze – granicy miasta. Z metalowego okucia na szczycie muru wyrastała kopuła zbudowana z czterech warstw różnych stopów przezroczystego plastiku.

Jakiś Szwajcar fachowo objaśniał grupie zwiedzających szczegóły techniczne:

– Zewnętrzna membrana z piezoelektrycznego plastiku przetwarza siłę wiatru w elektryczność. Pod nią znajdują się dwie tafle, a między nimi izolacja z aerożelu. Wewnętrzną warstwę stanowi błona pochłaniająca promieniowanie. Gdy staje się purpurowa, wymieniamy ją. Jasne jak słońce, prawda?

Zwiedzający przytaknęli. Frank wyciągnął rękę i nacisnął wewnętrzną membranę. Rozciągnęła się sprężyście, aż wbił w nią palce po kostki. Była dość chłodna. Na plastiku zauważył wydrukowany wyblakły napis: ISIDIS PLANITIA POLYMERS. Poprzez platany nad swoim ramieniem mógł dostrzec trybunę na wzgórzu. Otoczeni wianuszkiem wielbicieli z Ziemi, John i Maja rozprawiali o czymś z ożywieniem. Zarządzali tą planetą, decydowali o losie Marsa.

Frank wstrzymał powietrze i podświadomie zacisnął zęby aż do bólu. Ze złością rąbnął w kopułę tak mocno, że aż poruszyła się najbardziej zewnętrzna błona, co oznaczało, że jakaś cząstka jego gniewu zostanie schwytana, przetworzona na elektryczność i przekazana do miejskiej sieci wysokiego napięcia.

To był naprawdę wyjątkowy polimer – atomy węglowe połączono z cząsteczkami wodoru i fluoru w taki sposób, że uzyskana substancja okazała się bardziej piezoelektryczna niż kwarc. Wystarczyło jednak wymienić jeden z trzech elementów, by uzyskać zupełnie inny syntetyk: zastępując na przykład fluor chlorem, otrzymywało się winylowe włókno saranu.

Frank popatrzył na swoją dłoń wbitą aż po kłykcie, potem podniósł wzrok i dostrzegł, że dwie warstwy kopuły nadal się ze sobą stykają. Uświadomił sobie, że bez jego siły są niczym!

Ruszył gwałtownie w stronę labiryntu wąskich uliczek miasta. Był naprawdę wściekły.



W centrum placu, skupiona niczym małże na skale, rozsiadła się grupka popijających kawę Arabów. Przedstawiciele tej nacji przybyli na Marsa zaledwie dziesięć lat temu, ale już stanowili siłę, z którą trzeba się było liczyć. Mieli sporo pieniędzy i to właśnie oni wraz ze Szwajcarami stworzyli projekt budowy wielu miast. Jednym z nich była właśnie Nikozja. Podobało im się na Marsie.

„Tu jest jak w chłodny dzień w Rub al-Chali” – mawiali Saudyjczycy. Podobieństwo do tamtej pustyni było tak duże, że arabskie wyrazy zaczęły masowo przenikać do angielszczyzny, ponieważ arabski okazał się o wiele bogatszy od angielskiego, jeśli chodzi o opis marsjańskiego krajobrazu: akaba oznaczało strome stoki wulkanów, badia – wielkie piaszczyste wydmy, nefuds – głębokie piaski, seyl – liczące sobie miliard lat wyschnięte koryta rzeczne.

Chalmers spędzał sporo czasu z Arabami, więc i teraz siedzący na placu ucieszyli się na jego widok. Salam alejkum! – krzyknęli do niego, a on odpowiedział: Marhabba! Pod smolistymi wąsiskami Saudyjczyków błysnęły radośnie białe zęby. Grupa jak zwykle składała się z samych mężczyzn. Kilku młodzieńców poprowadziło Franka do głównego stolika, przy którym skupili się starsi. Był wśród nich również przyjaciel Chalmersa, Zeyk. On też zagaił rozmowę:

– Zamierzamy nazwać ten skwer Hajr el-kra Meshab, czyli „plac miejski z czerwonego granitu”. – Wskazał ręką kamień brukowy w kolorze rdzy. Frank skinął głową, zwykle z uprzejmości rozmawiał z nimi po arabsku najdłużej jak potrafił, co kosztowało go wprawdzie nieco wysiłku, ale warto było się pomęczyć, bo zyskiwał sobie w zamian przychylność i sympatię. Usiadł przy stole i rozluźnił się. Nagle poczuł się tak, jakby znajdował się na ulicy w Damaszku albo Kairze, owiewany przyjemnym zapachem kosztownych arabskich pachnideł.

Z uwagą studiował twarze rozmówców. Nie ulegało wątpliwości, że reprezentują zupełnie obcą kulturę. Najwidoczniej również nie mieli najmniejszego zamiaru się zmieniać tylko dlatego, że zamieszkali na Marsie, a to wyraźnie zakłócało harmonijną wizję Johna. Ich światopogląd w zasadniczych kwestiach bardzo się różnił od zachodniego stylu myślenia. Na przykład za rzecz niewłaściwą uważali rozdział Kościoła od państwa. Problem ten zresztą stanowił jedną z przyczyn, z powodu których, pomimo wielu wysiłków rządu, niemożliwe było ich porozumienie z ludźmi Zachodu. Poza tym do tego stopnia kultywowali tradycje patriarchatu, że niektóre ich kobiety podobno w ogóle nie umiały pisać. Analfabetki na Marsie! Był to jakiś znak. I rzeczywiście, ci mężczyźni naprawdę mieli coś groźnego w spojrzeniu, coś, co Frankowi kojarzyło się z określeniem macho. Wyglądali na ludzi, którzy niemiłosiernie maltretują swoje kobiety, a te – odgrywając się na mężczyznach w jedyny dostępny im sposób – terroryzują synów, którzy potem terroryzują swoje żony, które terroryzują swych synów i tak w nieskończoność, aż wszyscy pogrążają się coraz bardziej w spirali chorej miłości i wzajemnej nienawiści dwóch płci. W tym względzie wszyscy oni byli szaleńcami.

Między innymi zresztą właśnie za to Frank ich lubił. Poza tym oczywiście traktował ich jako nowy element w rozgrywce, ponieważ zaczynali stanowić sporą siłę. Postępował zgodnie z radą Machiavellego: „Wspieraj nowego, słabego sąsiada, aby osłabić siły starych i potężnych”.

Frank dopił kawę, a potem stopniowo, aby nie podrażnić dumy Arabów, przeszedł na angielski.

– Jak wam się podobały przemówienia? – spytał, wpatrując się w czarne fusy na dnie swojej filiżanki.

– John Boone taki sam jak zawsze – odparł stary Zeyk. Pozostali zaśmiali się zgryźliwie. – Kiedy mówi, że stworzy na Marsie całkowicie nową kulturę, ma jedynie na myśli, że poprze jedną z ziemskich kultur, a pozostałe będą prześladowane. Te, które on arbitralnie uzna za zacofane, zostaną skazane na zagładę. To pewna forma ataturkizmu.

– Boone sądzi, że wszyscy mieszkańcy Marsa po prostu staną się Amerykanami – oświadczył mężczyzna imieniem Nejm.

– Co w tym dziwnego? – uśmiechnął się Zeyk. – Na Ziemi to się już prawie dokonało.

– Nie, nie – wtrącił Frank. – Musieliście go źle zrozumieć. Ludzie mówią, że Boone myśli tylko o własnych korzyściach, a to...

– Ależ on naprawdę skupia się jedynie na sobie! – krzyknął gniewnie Nejm. – Żyje w sali pełnej luster! Sądzi, że przybyliśmy na Marsa, aby założyć filię starej, dobrej amerykańskiej superkultury i że wszyscy zgodzą się na ten plan, ponieważ stworzył go sam John Boone.

– Nie potrafi zrozumieć, że niektórzy ludzie mają całkowicie odmienną wizję tej planety – dodał Zeyk.

– To wcale nie tak. On po prostu z góry wie, że jego wizja jest najsensowniejsza ze wszystkich – zażartował Frank.

Wybuchnęli śmiechem, ale na twarzach młodych Arabów pojawił się wyraźny grymas goryczy. Niemal wszyscy Saudyjczycy byli przekonani, że przed ich przybyciem na planetę Boone potajemnie sprzeciwiał się udzielonej przez Organizację Narodów Zjednoczonych zgodzie na osadnictwo arabskie. Frank celowo utwierdzał ich w tej wierze, która była zresztą bliska od prawdy, ponieważ John nienawidził wszelkich ideologii, które mogły w jakikolwiek sposób przeszkodzić mu w jego planach. Wymagał od wszystkich bezwzględnej akceptacji własnych pomysłów, uważając je za absolutnie najlepsze.

Arabowie jednakże sądzili, że John właśnie ich nację darzy szczególną niechęcią. Młody Selim el-Hayil właśnie zamierzał coś powiedzieć, ale Frank rzucił mu szybkie, ostrzegawcze spojrzenie. Selim zawahał się na moment, po czym z wściekłością zacisnął usta.

– Cóż, w gruncie rzeczy on nie jest wcale taki zły – powiedział lekko Frank. – Chociaż, prawdę mówiąc, faktycznie wyznał kiedyś, że jego zdaniem byłoby o wiele lepiej, gdyby Amerykanie i Rosjanie po przybyciu na planetę ogłosili ją swoją wyłączną posiadłością, jak zwykło się czynić w czasach wielkich odkryć geograficznych.

Arabowie wybuchnęli krótkim, trochę wymuszonym, gorzkim śmiechem. Selim przygarbił się, jak po uderzeniu. Frank wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko i uspokajająco rozłożył ręce.

– Nie ma sprawy, przecież to tylko słowa! To znaczy... sam już nie wiem. A wy jak myślicie, czy John coś szykuje?

Stary Zeyk uniósł z powagą brwi.

– Boone’a nie można lekceważyć.

„Boone’a nie można lekceważyć”. Bez wątpienia większość osób nie doceniała Johna – nawet Frankowi zdarzyło się to przecież kilkakrotnie. Stanęła mu przed oczami pamiętna scena w Białym Domu, kiedy jego przyjaciel – poczerwieniały z przejęcia – wygłaszał niezwykle przekonujący wykład. Niesforne blond włosy fruwały dziko na wszystkie strony, wpływające przez okna Owalnego Gabinetu słońce przydawało mu jakiegoś nieziemskiego blasku, sam John zaś szaleńczo gestykulując spacerował po pokoju tam i z powrotem, rozprawiając z niezwykłą pewnością siebie. Prezydent potakująco kiwał głową, a jego doradcy obserwowali młodego mężczyznę i zastanawiali się, w jaki sposób pozyskać dla siebie tego charyzmatycznego mówcę. Tak, w tamtych czasach obaj byli gwałtowni: Frank miał nowatorskie, czasem nawet genialne pomysły, John za to był człowiekiem „z pierwszej linii”, który potrafił o nich opowiadać. Na dobrą sprawę niemal nic nie było w stanie go powstrzymać.


Dodano: 2023-11-19 09:12:17
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS