– Gdzie ukryłeś swój dziennik? – zapytałem, ale obraz pozostał nieruchomy. – I dlaczego? Jeśli nie chciałeś, żeby ktokolwiek go przeczytał, to byś go zniszczył. Ale ty tego nie zrobiłeś, prawda?
Przyjrzałem się blademu obliczu ukrytemu w cieniu. Całe płótno było ciemne, mroczne, ale im dłużej mu się przypatrywałem, tym więcej dostrzegałem szczegółów. Kalisteron siedział na krześle przypominającym tron. U jego stóp wił się długi zwój. Na ramieniu siedział wielki kruk. W prawej dłoni mężczyzna trzymał okazałe pióro, a lewą opierał na czymś, co okazało się ludzką czaszką leżącą na stole. Pojedynczy płomień świecy oświetlał tylko połowę jego twarzy, ale i tak miałem wrażenie, że ciemne oczy mnie obserwują. Na próbę przesunąłem się lekko w prawo, a później w lewo, a Kalisteron wciąż na mnie patrzył.
Znów stanąłem tuż przed nim. Moją uwagę przykuł horyzont znajdujący się za oknem za plecami dziedzica. Wcześniej byłem pewien, że nic tam nie ma, tylko ciemność, ale już po chwili ujrzałem dusze. Karykaturalne, okropne stwory stłoczone w wiecznym tańcu. Dałbym głowę, że ten gruby cień to Piękna, był tam też jeden ze skrzydłami i z wielkimi rogami. A to, co wyglądało na początku jak kłoda, miało dwa czułki.
Cofnąłem się o krok i skrzyżowałem ręce na klatce piersiowej. Z tej odległości dusze wyglądały jak zwykłe nierówności horyzontu. Czyżby były wolne i odchodziły tanecznym krokiem w stronę zachodzącego słońca?
Przecież nie takie plany miał Kalisteron. Znów przybliżyłem się do obrazu, niemal wsadzając w niego nos. I dopiero wtedy zobaczyłem cienką nitkę łączącą wszystkie dusze.
– Nawet na płótnie skułeś je łańcuchem, co? – zagadnąłem.
Zdawało się, jakby nic na tym obrazie nie było przypadkowe. Dziedzic na pewno długo szukał odpowiedniego malarza, a później dokładnie opisał mu, co ma uwiecznić.
– Nie zniszczyłeś dziennika, bo to było dzieło twojego życia, prawda? – zapytałem. – Nie chciałeś też, żeby twoje cenne notatki trafiły w ręce jakiegoś idioty, jakim na przykład był Abel czy Cyrus. Do tego byłeś też trochę złośliwy i ukryłeś je na widoku, tak żeby ludzie codziennie przechodzili obok dziennika, patrzyli na niego, ale go nie widzieli. Jednocześnie miałeś nadzieję, że pewnego dnia pojawi się dziedzic godny ciebie. I tylko on go odnajdzie.
Podrapałem się po głowie, a Kalisteron nadal patrzył na mnie z lekkim uśmiechem, pełnym wyższości.
– No to mam dla ciebie złą wiadomość. – Tym razem to ja się uśmiechnąłem z perfidią. – Twój dziennik znajdzie cwaniaczek z miasta, który ma w sobie zaledwie kroplę szlacheckiej krwi.
Bez wahania złapałem obraz za ramę i zdjąłem go ze ściany. W powietrzu zaczął fruwać kurz. Postawiłem dzieło na podłodze i je obróciłem. Byłem pewien, ale tak na sto procent pewien, że dziennik tam będzie.
Niestety oprócz kurzu i pajęczyn nie znalazłem nic. Powiodłem palcami po obrazie z obu stron, jakbym oczekiwał, że dziennik został wtopiony w płótno. Obejrzałem dokładnie ramy, ale przecież notatki musiały być zbyt obszerne, żeby się tam zmieścić. W końcu sam Anzelm napisał kilkanaście całkiem grubych tomów. Kalisteron na pewno nie użył tylko jednej kartki.
Z ogromnym zawodem odwiesiłem obraz i bez większych nadziei zacząłem sprawdzać płótna przedstawiające poprzednich dziedziców, lecz tam również nic nie znalazłem.
Wychodziło na to, że Kalisteron nie ukrył dziennika w dworku. Moi poprzednicy zerwali podłogi i tapety w sypialni dziedzica i w jego gabinecie. Czy miałem zrobić to samo w jadalni, sali balowej, kuchni i w innych pomieszczeniach? Parsknąłem pod nosem. Ochmistrzyni na pewno by mnie pogoniła. Zresztą i tak nie mieliśmy kasy na remont, a ja nie zamierzałem zostać tu tak długo, aż ją uzbieramy. Powinienem dać sobie spokój z tym dziennikiem. Na cholerę mi on?
Niespiesznie zszedłem ze schodów, a gdy tylko stanąłem na wytartej, marmurowej podłodze, zatrzymałem się gwałtownie.
– Używamy tylko prawej strony – mruknąłem do siebie i ruszyłem ku schodom znajdującym się po lewej.
Zacząłem wspinać się po nich na czworakach, dokładnie oglądając i ostukując każdy stopień.
– Wszystko w porządku? – usłyszałem zaniepokojony głos Irys.
– W jak najlepszym – odparłem.
– Na tych schodach można zrobić sobie krzywdę – powiedziała.
Zerknąłem przez ramię. Stała na środku hallu z miotłą w garści i patrzyła na mnie jak na wariata.
– Obiecuję, że będę ostrożny – stwierdziłem i podjąłem moją wspinaczkę na czworakach.
Wiedziałem, że przez jakiś czas uważnie mnie obserwowała, ale w końcu się znudziła i zaczęła zamiatać. Może ona sama była zbyt młoda, ale inni mieszkańcy dworku przeżyli co najmniej kilku dziedziców i na pewno opowiedzieli jej o ich różnych dziwactwach.
W pewnej chwili jedna deska trzasnęła pode mną. Moje kolano zagłębiło się w drewno.
– Niech to wszystkie dusze porwą! – warknąłem, wydostając nogę z dziury.
– Miał pan być ostrożny – przypomniała Irys.
– No przecież jestem! – mruknąłem ze złością.