WSTĘP
WYMIERANIE GATUNKÓW
na przełomie K-T
Pod koniec dwudziestego wieku jesteśmy świadkami olbrzymiego wzrostu zainteresowania naukowców problemem wymierania gatunków.
Nie jest to zagadnienie nowe, baron Georges Cuvier po raz pierwszy wykazał istnienie tego zjawiska już w roku 1786, czyli zaraz po uzyskaniu niepodległości przez Stany Zjednoczone. Naukowcy zaakceptowali je na trzy czwarte wieku przed ogłoszeniem teorii ewolucji Darwina. Później, mimo że owa teoria zawsze budziła wiele kontrowersji, nikt nie kwestionował występowania zjawiska zanikania gatunków.
Wręcz przeciwnie – utarło się je uważać za coś tak naturalnego, jak unieruchomienie samochodu z powodu wyczerpania paliwa. Wymieranie traktowano jako dowód braku umiejętności adaptacyjnych poszczególnych gatunków, które to zdolności zaczęto intensywnie badać. Nikt jednak nie zastanawiał się dłużej nad pytaniem, dlaczego niektóre organizmy nie potrafią się przystosować do zmian w środowisku. Bo i co można było na ten temat powiedzieć? Ale dwa ważne zagadnienia, na które zwrócono uwagę w początkach lat siedemdziesiątych, kazały spojrzeć na kwestię wymierania gatunków pod zupełnie innym kątem.
Po pierwsze stwierdzono, że błyskawicznie rozrastająca się liczebnie ludzkość dokonuje bardzo intensywnych przeobrażeń naszej planety – eliminuje tradycyjne siedliska zwierząt, wycina lasy tropikalne, zanieczyszcza powietrze oraz wodę, prawdopodobnie przyczynia się nawet do globalnych zmian klimatycznych – a działalność ta powoduje wymieranie kolejnych gatunków. Wielu naukowców zaczęło bić na alarm, inni obserwowali te procesy z rosnącym niepokojem. Jak bardzo odporny na zmiany jest ziemski ekosystem? Czy rozwój cywilizacyjny musi doprowadzić do wymarcia gatunku homo sapiens?
Nikt nie umiał odpowiedzieć na te pytania. Wcześniej problem zanikania gatunków nie był przedmiotem systematycznych badań, niewiele zdołano zebrać informacji na temat skali owego zjawiska w minionych epokach geologicznych. Właśnie dlatego naukowcy zaczęli tak intensywnie badać wymieranie gatunków w przeszłości, mając nadzieję, że wynikną z tego jakieś wnioski na przyszłość.
Po drugie pojawiło się wiele nowych danych dotyczących kresu panowania dinozaurów na Ziemi. Od dawna było wiadomo, że wszystkie gatunki dinozaurów wymarły w stosunkowo krótkim czasie u schyłku kredy, w przybliżeniu siedemdziesiąt pięć milionów lat temu. Mówiąc ściślej, czas trwania tego procesu stał się przedmiotem długotrwałych i zaciekłych sporów: część paleontologów utrzymywała, że nastąpiło to katastrofalnie szybko, podczas gdy inni głosili tezę, iż dinozaury wymierały stopniowo, w okresie liczącym dziesięć tysięcy czy nawet dziesięć milionów lat, co wszak trudno uznać za zjawisko krótkotrwałe.
W roku 1980 fizyk Luis Alvarez wraz z trzema współpracownikami wykazał, że w skałach pochodzących z końca kredy i początku trzeciorzędu – okresu nazwanego później w skrócie przełomem K-T – występuje podwyższona zawartość irydu, pierwiastka rzadkiego na Ziemi, lecz spotykanego obficie w meteorytach. Na tej podstawie zespół Alvareza wysunął hipotezę, że właśnie na przełomie K-T uderzył w Ziemię olbrzymi meteoryt, mający wiele kilometrów średnicy. Skutkiem takiego kataklizmu byłoby bardzo silne zapylenie atmosfery, zahamowanie procesów fotosyntezy i masowe obumieranie roślinności, co mogło się stać przyczyną kresu dominacji dinozaurów.
Owa katastroficzna teoria silnie podziałała na opinię publiczną, zrodziła w świecie naukowym liczne kontrowersje, zaprzątające umysły przez wiele lat. W wyniku poszukiwań krateru po zderzeniu z tak wielkim meteorytem wytypowano kilka prawdopodobnych miejsc. Odkryto pięć innych okresów charakteryzujących się masowym wymieraniem gatunków i zaczęto się zastanawiać, czy one wszystkie nie były skutkiem zderzeń Ziemi z wielkimi meteorytami. Powstała teoria o trwającym dwadzieścia sześć milionów lat cyklu gigantycznych katastrof na Ziemi, według której już niedługo miałby nastąpić kolejny kataklizm.
Zagadnienia te szeroko dyskutowano przez kilkanaście lat, aż do sierpnia 1993 roku, kiedy to podczas jednego z cotygodniowych seminariów w Instytucie Santa Fe pewien matematyk, Ian Malcolm, obrazoburczo oznajmił światu, iż żadne ze stawianych w tej dziedzinie pytań nie ma większego znaczenia, a wszelkie rozważania dotyczące możliwości zderzenia Ziemi z meteorytem są – jak się wyraził – mało istotnymi, czczymi spekulacjami.
- Weźmy pod uwagę liczby – powiedział Malcolm, pochylając się nad mównicą i śmiało wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. – Obecnie istnieje na naszej planecie pięćdziesiąt milionów gatunków roślin i zwierząt. Uważamy to za olbrzymią różnorodność, ale stan ten jest nieporównywalny z tym, co występowało we wcześniejszych okresach. Szacuje się, że od narodzin życia na Ziemi powstało w sumie pięćdziesiąt miliardów gatunków. A to oznacza, że z każdego tysiąca gatunków, jakie kiedykolwiek występowały na naszej planecie, do dzisiaj dotrwał tylko jeden. Zatem dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procent organizmów wymarło. Trudno zakładać, że więcej niż pięć procent z tej liczby padło ofiarą masowej zagłady, należy więc przyjąć, że olbrzymia większość gatunków wymierała stopniowo.
Następnie Malcolm wykazał, iż życie na Ziemi związane jest z ciągłym procesem zanikania gatunków, przebiegającym w przybliżeniu ze stałą prędkością. Okres dominacji poszczególnych grup stworzeń wynosi około cztery miliony lat, po jego upływie owe grupy zanikają. Przypomniał, że ssaki królują na Ziemi dopiero od miliona lat. Wyciągnął stąd wniosek, że istnieje nieprzerwany cykl wybijania się jednych gatunków nad inne, ich rozwoju, a następnie wymierania. Statystycznie można przyjąć, że od początku powstania życia na Ziemi każdego dnia wymarł jakiś jeden gatunek organizmów.
- Dlaczego tak się dzieje? – zapytał. – Co powoduje ten nieustanny rozwój i późniejszy upadek dominujących stworzeń, dający się ująć w cykl o okresie czterech milionów lat? Odpowiedź może kryć się w tym, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo intensywne są zmiany zachodzące na naszej planecie. Wszak zaledwie w ciągu pięćdziesięciu tysięcy ostatnich lat, co w skali geologicznej jest tylko mgnieniem oka, lasy tropikalne niemal całkowicie zaginęły i znów się rozprzestrzeniły. A przecież lasy tropikalne nie są elementem stałym na naszej planecie, utworzyły się stosunkowo niedawno. Mniej więcej dziesięć tysięcy lat temu, kiedy ludzie pierwotni na terenie Ameryki zaczęli uprawiać łowiectwo, lodowiec zsunął się na południe, w przybliżeniu do tej samej szerokości, na której leży Nowy Jork. Od tamtej pory wymarło wiele gatunków ssaków.
Zatem historia życia na Ziemi – ciągnął – udowadnia, że wszelkie stworzenia rozwijają się i zanikają w niezwykle aktywnie ewoluującym środowisku. Prawdopodobnie w tym należy upatrywać przyczyny wymarcia co najmniej dziewięćdziesięciu procent gatunków. Jeżeli oceany zaczną wysychać lub chociaż wzrośnie stopień ich zasolenia, spowoduje to zanik licznych organizmów planktonowych. Ale zwierzęta wyżej zorganizowane, takie jak dinozaury, to zupełnie co innego, gdyż te gatunki potrafią się bronić, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, przed podobnymi zmianami ekosystemu. Czemu więc i one wymierają? Dlaczego nie potrafią się przystosować do nowych warunków? Z punktu widzenia fizjologii dysponują przecież olbrzymim potencjałem adaptacyjnym. Wygląda więc na to, że nie istnieje żadna przyczyna zanikania wyżej zorganizowanych gatunków. A jednak obserwujemy ów proces.
Dlatego chciałbym zaproponować, byśmy przestali upatrywać powodów wymierania organizmów w zmianach ich zdolności adaptacyjnych, uzależnionych od zmian środowiska, i zaczęli ich szukać w sposobach reakcji owych gatunków. Mogę tu dodać, że najnowsze osiągnięcia z zakresu teorii chaosu oraz dynamiki nieliniowej umożliwiają nam uzasadnienie takiej teorii.
Twierdzę zatem – kontynuował – iż sposoby reakcji organizmów wyżej zorganizowanych mogą ulegać gwałtownym zmianom, nie zawsze na lepsze. Owe zmiany zachowania mogą w niektórych wypadkach przestać korelować ze zmianami zachodzącymi w środowisku, co w efekcie przyczynia się do wymierania gatunków. Właśnie te zmiany mogą pociągnąć za sobą osiągnięcie kresu zdolności adaptacyjnych. Czy taki los spotkał dinozaury? Czy jest to faktyczna przyczyna ich zniknięcia? Być może nigdy się tego nie dowiemy. Ale nie przypadkiem ludzie tak bardzo są zainteresowani wymarciem dinozaurów, ponieważ ich degradacja umożliwiła intensywny rozwój ssaków, w tym także człowieka. Prowadzi to nas do oczywistego pytania, czy wymarcie dominującej grupy zwierząt kiedykolwiek się jeszcze powtórzy, czy ludzkość wcześniej lub później nie podzieli losu dinozaurów. Czy przyczyn owego zjawiska należy szukać w zrządzeniu losu, jakim miałoby być zderzenie Ziemi z gigantycznym meteorytem, czy też w naszych własnych reakcjach na zmiany środowiska? W chwili obecnej nie potrafimy na to odpowiedzieć.
Urwał na chwilę i uśmiechnął się szeroko. – Ale mam kilka propozycji – dodał.
PROLOG
Życie na Krawędzi chaosu
Instytut Santa Fe zajmował kompleks budynków przy Canyon Road, w których kiedyś mieścił się klasztor, a seminaria organizowano w dużej sali służącej poprzednio za kaplicę. Stojącego na mównicy Malcolma oświetlała smuga światła słonecznego wpadającego ukosem przez okno. Matematyk dramatycznie zawiesił głos, nim wreszcie przystąpił do dalszej części swego odczytu.
Malcolm był czterdziestolatkiem, postacią dosyć znaną w instytucie. Wsławił się pionierskimi publikacjami w dziedzinie teorii chaosu, lecz jego błyskotliwą karierę przerwał bardzo groźny wypadek, jakiemu uległ podczas wyprawy do Kostaryki. W gazetach ukazały się już informacje o jego śmierci. Później sam zainteresowany miał jakoby powiedzieć: „Z przykrością muszę przerwać huczne uroczystości na wydziałach matematycznych różnych uczelni w całym kraju, okazało się jednak, że nie jestem tak całkiem martwy. Chirurdzy dokonali prawdziwego cudu, proszę przede wszystkim ich pytać o szczegóły. W każdym razie wróciłem, że się tak wyrażę, do wykonania kolejnej iteracji”.
Teraz, wsparty ciężko na mównicy i ubrany całkowicie na czarno, przywodził na myśl purytanina. Znany był na terenie instytutu z niekonwencjonalnego sposobu rozumowania i skłonności do pesymizmu. Jego wystąpienie w trakcie sierpniowego seminarium, zatytułowane
„Życie na krawędzi chaosu”, stanowiło typowy dla niego przykład skrótu myślowego, w którym Malcolm zastosował podstawy teorii chaosu do wyjaśnienia zagadek ewolucji.
Chyba nie mógł sobie nawet wymarzyć bardziej oddanego audytorium. Instytut Santa Fe został założony w połowie lat osiemdziesiątych przez grupę naukowców zainteresowanych następstwami teorii chaosu. Tworzyli ją specjaliści z różnych dziedzin wiedzy: fizycy, ekonomiści, biolodzy, informatycy. Łączyło ich wspólne przekonanie, że złożoność otaczającego świata podlega pewnym podstawowym prawom, których istnienie dotychczas umykało uwadze naukowców, a które może ujawnić właśnie teoria chaosu, nazywana coraz powszechniej teorią złożoności. Wielu z nich wyrażało pogląd, że owa teoria jest nauką dwudziestego pierwszego wieku.
W instytucie prowadzono badania nad współzależnościami w wielu różnorodnych, skomplikowanych systemach – współpracą w handlu wolnorynkowym, współdziałaniem neuronów w mózgu człowieka, sposobami reakcji żywych komórek na liczne enzymy czy też grupowym zachowaniem wędrownych ptaków – a więc w systemach złożonych do tego stopnia, że jakiekolwiek badania nad nimi były w zasadzie niemożliwe przed skonstruowaniem komputera. Owa gałąź nauki była czymś zupełnie nowym, toteż nic dziwnego, że wielokrotnie dokonywano zdumiewających odkryć.
Dość szybko specjaliści zwrócili uwagę, że wiele złożonych systemów odznacza się podobnymi reakcjami. Zaczęto wyodrębniać owe zachowania jako charakterystyczne dla wszystkich tego typu środowisk. Stało się też jasne, że owych reakcji nie da się wytłumaczyć poprzez badanie poszczególnych elementów systemu. Od lat ukształtowane w nauce metody analizy najdrobniejszych składników, których przykładem może być rozbieranie na części zegarka w celu poznania zasady jego działania, w wypadku układów złożonych okazały się nieprzydatne, ponieważ obserwowane zjawiska powstawały jako efekt spontanicznych reakcji elementów składowych. Nie były one ani zaplanowane, ani sterowane, stąd też nazwano je reakcjami samoistnymi.
- W badaniach ewolucji – mówił Ian Malcolm – musimy zwrócić szczególną uwagę na dwie spośród całej gamy reakcji samoistnych. Jedną z nich stanowi proces adaptacji, który można dostrzec wszędzie. Wielkie korporacje dostosowują się do wymagań rynku zbytu, komórki w mózgu adaptują się do impulsów nerwowych, układ immunologiczny dopasowuje się do rodzaju infekcji, zwierzęta adaptują się do zmian źródeł pokarmu. Przywykliśmy uważać zdolności adaptacyjne za element charakterystyki systemów złożonych, prawdopodobnie jeden z tych, które wiodą ewolucję ku coraz wyżej zorganizowanym stworzeniom.
Wyprostował się na mównicy, opierając się całym ciężarem ciała na lasce.
- Ale chyba znacznie ważniejszy – mówił dalej – jest sposób, w jaki układy złożone zdają się burzyć równowagę między potrzebą organizacji a imperatywem ciągłych zmian. Owe systemy odznaczają się tendencją do zajmowania pozycji w sferze, którą nazywamy krawędzią chaosu, czyli w takim rejonie, gdzie występuje dosyć innowacji, by ekosystem pozostał w ciągłym ruchu, a zarazem stabilizacja jest wystarczająca, aby nie nastąpiła całkowita anarchia. W obszarze tym dochodzi do wielu konfliktów, stare i nowe znajduje się w stanie ciągłych zmagań. Znalezienie tu punktu równowagi wydaje się zadaniem nadzwyczaj skomplikowanym. Jeżeli cały ten złożony system przesunie się zbyt blisko krawędzi, zwiększy ryzyko utraty spoistości i dalszego rozpadu, jeśli zaś odsunie się zbyt daleko od tej krawędzi, pozostanie skostniały, zamrożony, totalistyczny. W obu wypadkach dojdzie ostatecznie do jego zaniku. Zarówno nazbyt duża, jak i nazbyt mała liczba wprowadzanych zmian są tak samo destrukcyjne. Tylko na krawędzi chaosu złożone systemy mogą się rozwijać.
Zawiesił na krótko głos.
- Wynika stąd jasno, że wymieranie gatunków jest nieuchronnym rezultatem jednej lub drugiej strategii, wprowadzania zbyt dużej bądź zbyt małej liczby zmian.
Zgromadzeni naukowcy potakująco kiwali głowami. Większość z nich myślała dokładnie w ten sam sposób. W gruncie rzeczy pojęcie krawędzi chaosu stało się niemalże dogmatem Instytutu Santa Fe.
- Tak się nieszczęśliwie składa – kontynuował Malcolm – że przepaść między tą teorią a obserwowanym wymieraniem gatunków jest ogromna. Nie mamy jednak żadnego sposobu na sprawdzenie poprawności tego rozumowania. Dane archeologiczne mogą nam powiedzieć, kiedy wymarł konkretny gatunek, ale nie wyjaśnią, dlaczego tak się stało. Nawet symulacje komputerowe mają tu ograniczone zastosowanie. Co zrozumiałe, nie da się przeprowadzić doświadczeń na żywych organizmach. W związku z tym jesteśmy zmuszeni przyznać, że wymieranie gatunków, niepoddające się żadnym badaniom czy eksperymentom, jako takie w ogóle nie powinno być przedmiotem zainteresowania naukowego. Może to również wyjaśniać, dlaczego omawiane zagadnienie stało się powodem tak licznych zaciekłych dyskusji na gruncie religijnym oraz politycznym. Ośmielę się przypomnieć, że nigdy nie byliśmy świadkami religijnej debaty na temat liczby Avogadra, stałej Plancka czy też funkcji trzustki. Natomiast wymieranie gatunków już od dwustu lat budzi wciąż nowe kontrowersje. Dlatego zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób można rozwiązać ten problem, jeśli w ogóle... Tak? O co chodzi?
Jeden z mężczyzn siedzących w głębi sali energicznie wymachiwał ręką nad głowami słuchaczy. Urażony Malcolm zmarszczył brwi.
Stało się już tradycją instytutowych seminariów, że pytania zadawano dopiero po zakończeniu odczytu, przerywanie wykładu należało do złego tonu.
- Ma pan jakieś pytanie? – rzekł głośno matematyk.
Młody, trzydziestokilkuletni mężczyzna podniósł się z miejsca.
- Mówiąc ściśle... mam tylko drobną uwagę.
Malcolm od razu rozpoznał w tym ciemnowłosym, szczupłym człowieku ubranym w letnią koszulę i szorty, niezwykle oszczędnym w ruchach, paleontologa z Berkeley noszącego nazwisko Levine, który odbywał w instytucie letnią praktykę. Nigdy dotąd z nim nie rozmawiał, za to wiele o nim słyszał. Levine był uważany za jednego z najlepszych paleobiologów swego pokolenia, znali go specjaliści z całego świata. Ale wśród pracowników instytutu nie cieszył się specjalną sympatią, uważano go za zarozumiałego aroganta.
- Przyznaję – powiedział Levine – że kopalne szczątki nie pomogą rozwikłać zagadki wymierania gatunków, zwłaszcza w wypadku tezy, że wymieranie jest efektem zmian w zachowaniu, gdyż na podstawie kopalin nie da się ocenić zachowania zwierząt. Nie zgadzam się jednak, że owa hipoteza nie może być przedmiotem badań. Krótko mówiąc, jej implikacje są oczywiste. Być może tylko pan nie wziął ich jeszcze pod uwagę.
Na sali zapanowała martwa cisza. Malcolm ponownie zmarszczył brwi. Wybitny matematyk nie przywykł do tego, by ktoś mu wytykał, iż nie wziął pod uwagę jakoby oczywistych implikacji.
- Do czego pan zmierza? – zapytał szorstko.
Levine ani trochę się nie przejmował napiętą atmosferą w sali.
- Otóż w kredzie dinozaury zamieszkiwały całą naszą planetę, ich szczątki odnajdujemy na wszystkich kontynentach, w każdej strefie klimatycznej, nawet na Antarktydzie. Jeśli zatem ich wymarcie byłoby skutkiem zmian w zachowaniu, a nie konsekwencją jakiejś katastrofy – czy to zarazy, czy gwałtownych zmian szaty roślinnej bądź innego kataklizmu, którym próbowano wyjaśniać zniknięcie dinozaurów – to wydaje mi się bardzo mało prawdopodobne, żeby zmiany w zachowaniu wystąpiły u wszystkich zwierząt równocześnie. A to z kolei oznacza, że być może przedstawiciele dinozaurów żyją jeszcze w jakimś zakątku Ziemi. Dlaczego więc nie mielibyśmy zacząć ich szukać?
- Droga wolna – odparł ironicznie Malcolm. – Jeśli pana to bawi i nie ma pan nic ważniejszego do roboty...
- Ale ja mówię zupełnie poważnie. Nie da się wykluczyć, że dinozaury nie wymarły całkowicie. Być może wciąż żyją ich przedstawiciele, odizolowani w jakimś trudno dostępnym miejscu.
- Przywołuje pan hipotezę „Zaginionego świata” – uciął krótko Malcolm.
Wielu słuchaczy przytaknęło ruchem głowy. W kwestiach dotyczących ewolucji przyjęło się w instytucie kilka haseł odnoszących się do różnych teorii. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, co to są „Pole minowe”, „Przegrana hazardzisty”, „Gra w życie”, „Zaginiony świat”,
„Czerwona Królowa” bądź „Czarny szum”, chodziło bowiem o dobrze znane i uznane hipotezy. Tyle że każda z nich...
- Nie – odrzekł uparty Levine. – Proszę całkiem serio potraktować to, co mówiłem.
- W takim razie pańskie rozumowanie jest błędne. – Malcolm lekceważąco machnął ręką, odwrócił się tyłem i wolno podszedł do tablicy. – A zatem, jeśli weźmiemy pod uwagę wszelkie aspekty krawędzi chaosu, możemy zadać sobie pytanie, co jest najmniejszym elementem złożonego ekosystemu. Większość uznanych definicji organizmu żywego opiera się na obecności DNA, ale już mamy dwa przykłady, które wykazują, że tego typu definicje są zbyt wąskie. Wystarczy bowiem uwzględnić wirusy i priony, by stało się jasne, iż życie może istnieć bez DNA...
W głębi sali Levine stał jeszcze przez chwilę, przyglądając się mówcy, wreszcie – jakby z ociąganiem – usiadł z powrotem i zaczął sporządzać notatki.
Hipotezy Zaginionego Świata
Odczyt dobiegł końca parę minut po dwunastej. Malcolm wyszedł z sali i ruszył przez dziedziniec instytutu. Obok niego szła Sara Harding, młoda doktorantka biologii pochodząca z Afryki. Znali się z Malcolmem już od kilku lat, od czasu, kiedy jeszcze w trakcie jego pracy w Berkeley Sara poprosiła go o recenzję swojej pracy doktorskiej.
Idąc w blasku palącego słońca, tworzyli dość niezwykłą parę: Malcolm, w całości ubrany na czarno, przygarbiony i wychudły, ciężko opierał się na lasce, natomiast Harding, zgrabna i wysportowana, w szortach i bawełnianej bluzce, z ciemnymi okularami zsuniętymi nad czoło na gęste czarne włosy, sprawiała wrażenie kipiącej młodzieńczą energią. Specjalizowała się w badaniach nad afrykańskimi drapieżnikami, lwami oraz hienami. Następnego dnia miała już wracać do Nairobi.
Od czasu operacji Malcolma łączyła ich bliższa znajomość. Harding odbywała wówczas roczną praktykę w Austin i przyjęła na siebie rolę pielęgniarki, pomagając mu w rekonwalescencji. Przez pewien czas sądzono, że połączył ich romans, a matematyk będący zatwardziałym kawalerem w końcu uległ wdziękom młodej doktorantki. Później jednak Sara wróciła do Afryki, natomiast on przeniósł się do Santa Fe. Jeśli nawet łączyło ich kiedyś głębsze uczucie, teraz pozostali tylko dobrymi przyjaciółmi.
Rozmawiali na temat pytań, które padły po zakończeniu odczytu. Malcolm doskonale przewidział, jakie kwestie sporne zostaną poruszone: Czy sprawa wymierania gatunków naprawdę jest aż tak istotna? W jakim stopniu ludzkość zawdzięcza swój rozwój zniknięciu dinozaurów u schyłku kredy, które umożliwiło zajęcie dominującej pozycji ssakom? Jeden ze słuchaczy oznajmił nawet z dumą, że zdarzenia w kredzie utorowały drogę świadomości i pozwoliły na ekspansję rozumu.
Malcolm odpowiedział natychmiast:
- Co pana skłania do twierdzenia, że ludzie są istotami świadomymi i rozumnymi? Nie ma na to żadnych dowodów. Człowiek stara się nie myśleć o sobie, bo to dla niego niezbyt wygodne. Olbrzymia większość przedstawicieli naszego gatunku jedynie wykonuje polecenia i wpada w złość, gdy zetknie się z jakimkolwiek odmiennym punktem widzenia. Najbardziej charakterystyczną cechą ludzi wcale nie jest świadome działanie, lecz konformizm, natomiast różne poglądy prowadzą do wojen religijnych. Inne stworzenia walczą o panowanie nad swoim terytorium lub o pożywienie, rzeczą niespotykaną w świecie zwierząt są walki w obronie przekonań. Ich przyczyną jest tylko to, że przekonania narzucają różne sposoby reakcji, dlatego właśnie mają dla ludzi tak wielkie znaczenie. Lecz jeśli zaczniemy rozpatrywać sytuację, w której tenże sposób reagowania może doprowadzić do zagłady gatunku, nikt mnie nie przekona, że wówczas świadomość zacznie odgrywać dominującą rolę. Jesteśmy upartymi, dążącymi do samozagłady konformistami. Każdy inny sposób patrzenia na ludzkość musi być napiętnowany antropomorfizmem. Czy są jeszcze jakieś pytania?
Teraz, idąc powoli przez dziedziniec, Sara zachichotała.
- W gruncie rzeczy nikogo to nie obchodzi.
- Przyznam, że ta świadomość mnie deprymuje – odparł Malcolm, kręcąc głową. – Ale nic się na to nie poradzi. Pracują tu wybitni specjaliści z całego kraju, a mimo to... nadal brakuje ciekawych pomysłów. Swoją drogą, co to za facet przerwał mój odczyt?
- Nie słyszałeś o Richardzie Levinie? – Zaśmiała się. – Potrafi być irytujący, prawda? Chyba na całym świecie jest już z tego dobrze znany.
- Zdążyłem się przekonać – burknął Ian.
- Jest bardzo bogaty i w tym tkwi cały problem – ciągnęła Harding. – Znasz lalki Becky?
- Nie. – Malcolm zerknął na nią podejrzliwie.
- W każdym razie większość dziewczynek w Stanach musi je znać. Wyprodukowano kilka serii lalek: Becky, Sally, Frances i jeszcze parę innych. Jak to w Ameryce. Ojciec Levine’a jest właścicielem firmy wytwarzającej te lalki, nic więc dziwnego, że wszyscy uważają Richarda za nadętego aroganta. Jest porywczy, robi, co mu się żywnie podoba.
Ian skinął głową.
- Masz ochotę pójść ze mną na lunch?
- Oczywiście. Najchętniej...
- Doktorze Malcolm! Niech pan zaczeka, proszę! Doktorze!
Matematyk obejrzał się. Przez dziedziniec w ich stronę sadził wielkimi susami nie kto inny, jak Richard Levine.
- Cholera! – syknął Malcolm.
- Doktorze Malcolm – powtórzył Levine, zbliżając się do nich. – Zaskoczyło mnie, że nie chciał pan potraktować mojej wypowiedzi poważnie.
- Nie mogłem tego uczynić. Przecież to absurd.
- Tak, ale...
- Panna Harding i ja szliśmy właśnie na lunch – przerwał mu Malcolm, wskazując Sarę.
- Sądzę jednak, że powinien się pan nad tym zastanowić – ciągnął z uporem Levine. – Głęboko wierzę, że jest nie tylko możliwe, lecz nawet bardzo prawdopodobne, iż dinozaury przetrwały do dzisiaj. Na pewno dotarły do pana ostatnie plotki o dziwnych stworzeniach pojawiających się na terenie Kostaryki, gdzie, jak słyszałem, spędził pan sporo czasu.
- Owszem, ale co się tyczy Kostaryki, mogę panu powiedzieć...
- A Kongo? – Levine nie dał mu dokończyć zdania. – Od lat napływają doniesienia, że Pigmeje z okolic Bokambu wielokrotnie widywali w głębi dżungli dużego jaszczura, sądząc po opisach, podobnego do apatozaura. Także w górskich lasach Irianu Zachodniego żyje prawdopodobnie zwierzę wielkości nosorożca, będące zapewne potomkiem ceratopsów...
- To czyste fantazje – odparł Malcolm. – Nie ma naocznych świadków, nie zdołano niczego sfotografować, nie dysponujemy żadnymi dowodami.
- Być może, lecz brak dowodów nie dowodzi jeszcze braku takich stworzeń. Sądzę, że naprawdę istnieją do dzisiaj siedliska tych zwierząt, reliktów minionych epok.
Malcolm wzruszył ramionami.
- Wszystko jest możliwe.
- Zatem musi pan przyznać, że pojedyncze egzemplarze mogły przetrwać zagładę – naciskał Levine. – Postaram się zdobyć dokładniejsze wiadomości o tych niezwykłych zwierzętach występujących w Kostaryce. Może uda się zdobyć jakieś szczątki.
Matematyk zmarszczył brwi.
- Mówi pan, że ostatnio pojawiły się nowe plotki?
- Dotarły do mnie jakiś czas temu.
- Aha. Tak myślałem.
- Ostatnie informacje pochodzą sprzed dziewięciu miesięcy – wyjaśnił Levine. – Przebywałem w tym czasie na Syberii, podziwiałem zamrożonego młodego mamuta, dlatego nie mogłem od razu zareagować. Przekazano mi jednak, że w kostarykańskiej dżungli odnaleziono martwą, bardzo dużą, niezwykłą jaszczurkę.
- I co się stało z tym znaleziskiem?
- Szczątki spalono.
- Zupełnie nic nie zostało?
- Zgadza się.
- Nie wykonano nawet fotografii?
- Chyba nie.
- Więc trzeba to uznać za kolejną plotkę – oznajmił Malcolm.
- Niewykluczone. Jestem jednak przekonany, że warto zorganizować ekspedycję i rozpocząć poszukiwania tych niezwykłych zwierząt.
Ian przez chwilę patrzył mu prosto w oczy.
- Ekspedycję? Ma pan zamiar szukać hipotetycznego Zaginionego świata? A któż sfinansuje takie przedsięwzięcie?
- Ja sam – odparł Levine. – Przygotowałem już wstępny plan.
- Ale to będzie kosztowało...
- Nie muszę się troszczyć o pieniądze. Moim celem jest udowodnienie, że pojedyncze okazy przetrwały zagładę gatunku. Jeżeli podobne rzeczy były możliwe w wypadku innych zwierząt, to czemu nie miałyby ocaleć relikty z epoki kredy?
- To czyste spekulacje – mruknął Malcolm, energicznie kręcąc głową.
Levine przez chwilę przyglądał się uważnie matematykowi.
- Doktorze Malcolm – wycedził wreszcie. – Jestem bardzo zawiedziony pańską postawą. Przed chwilą mówił pan o swojej teorii, a teraz odrzuca zaproponowaną możliwość jej udowodnienia. Miałem nadzieję, że z zapałem odniesie się pan do mojego planu.
- Już dawno pozbyłem się młodzieńczego zapału.
- Liczyłem na to, że przynajmniej poprze pan mój pomysł, bo przecież...
- Nie interesują mnie dinozaury – uciął Malcolm.
- Nie wierzę. Chyba wszyscy się nimi interesują.
- Ja nie.
Matematyk odwrócił się ostentacyjnie i ruszył dalej alejką.
- Jeśli wolno zapytać – naciskał Levine – to co pan robił w Kostaryce? Słyszałem, że spędził pan tam prawie rok.
- Leżałem w szpitalu. Przez sześć miesięcy lekarze bali się mnie ruszyć z oddziału intensywnej terapii. Nie mogłem nawet wrócić samolotem do kraju.
- Rozumiem. Słyszałem o pańskim wypadku. Ale chciałem wiedzieć, czym się pan tam na początku zajmował? Czy nie szukał pan przypadkiem dinozaurów?
Malcolm zerknął z ukosa na intruza, wspierając się ciężko na lasce.
- Nie – odparł. – Niczego nie szukałem.
Wszyscy troje siedzieli przy niewielkim lakierowanym stoliku w rogu sali kawiarni Guadalupe mieszczącej się na drugim brzegu rzeki. Sara Harding popijała piwo prosto z butelki, przyglądając się dwóm mężczyznom siedzącym naprzeciwko. Levine sprawiał wrażenie uszczęśliwionego ich towarzystwem, jakby możliwość zasiadania z nimi przy jednym stoliku była główną nagrodą w jakimś konkursie. Malcolm zaś wyglądał na zmęczonego, niczym ojciec, który musiał przez całe popołudnie pilnować niesfornego dziecka.
- Chce pan wiedzieć, jakie plotki do mnie dotarły? – zapytał Levine. – Otóż słyszałem, że parę lat temu pewna firma o nazwie InGen odtworzyła metodami inżynierii genetycznej kilka gatunków dinozaurów i umieściła je na wyspie u wybrzeży Kostaryki. Coś tam się jednak wydarzyło, zginęło sporo osób, a zwierzęta uległy zagładzie. Teraz nikt nie chce rozmawiać na ten temat, jakby wszyscy zaangażowani w projekt podpisali cyrograf przestrzegania ścisłej tajemnicy. Przedstawiciele władz kostarykańskich także milczą, zapewne boją się odstraszyć turystów. Panuje powszechna zmowa milczenia.
Matematyk przez chwilę spoglądał mu prosto w oczy.
- I pan w to wierzy?
- Początkowo uznałem te wiadomości za wyssane z palca, ale w miarę upływu czasu docierało do mnie coraz więcej plotek na ten temat. Podobno wśród organizatorów tego przedsięwzięcia mieli być i pan, i Alan Grant.
- Rozmawiał pan o tym z Grantem?
- Pytałem go, kiedy w ubiegłym roku spotkaliśmy się na konferencji w Pekinie. Oznajmił jednak, że to bzdury.
Malcolm smętnie pokiwał głową.
- A co pan może powiedzieć na ten temat? – podchwycił Levine, pociągnąwszy łyk piwa. – Bo przecież zna pan Granta, prawda?
- Nie, nigdy go nie spotkałem.
Tamten spoglądał badawczo na Malcolma.
- A więc to nieprawda? Ian westchnął głośno.
- Czy zna pan pojęcie technomitu? Posługuje się nim Geller z Uniwersytetu Princeton. Problem polega na tym, że wszelkie dawne podania, takie jak o Orfeuszu i Eurydyce czy Perseuszu i Meduzie, straciły swój urok. Dlatego ludzie próbują zapełnić lukę po nich nowoczesnymi technomitami. Geller zebrał ich dosyć sporo. Jeden z nich mówi o zwłokach przybysza z kosmosu przechowywanych w magazynach bazy lotniczej Wright-Patterson. Inny opiewa wynaleziony przez jakiegoś geniusza gaźnik do silnika spalinowego, który pozwala przejechać ponad sześćdziesiąt kilometrów na litrze paliwa, tyle że producenci aut wykupili patent i ukryli go przed całym światem. Krążą także pogłoski o przebywającej w pewnej ukrytej bazie wojskowej na Syberii grupie szkolonych od dziecka specjalistów z zakresu telekinezy, potrafiących za pomocą myśli uśmiercić każdego mieszkańca Ziemi. Można do tego dorzucić plotki, że gigantyczne rysunki na pustyni Nazca w Peru to pozostałości lądowiska przybyszów z kosmosu, że CIA wyprodukowało wirusa HIV, chcąc się pozbyć wszystkich homoseksualistów, że Nikola Tesla odkrył niewyczerpane źródło energii, tylko jego notatki gdzieś zaginęły, że w Stambule znajduje się malowidło z dziesiątego wieku przedstawiające Ziemię widzianą z kosmosu, że specjaliści z Instytutu Badawczego Stanforda znaleźli faceta, którego ciało świeci w ciemnościach. Rozumie pan, o co mi chodzi?
- Chce pan powiedzieć, że dinozaury stworzone przez InGen należą do tego typu mitów.
- Oczywiście, jakże by mogło być inaczej? Sądzi pan, że naprawdę można metodami inżynierii genetycznej odtworzyć dinozaura?
- Wszyscy eksperci twierdzą, że nie.
- I mają rację – rzekł z naciskiem Malcolm, po czym zerknął na Harding, jakby szukał u niej potwierdzenia swych słów.
Ale Sara zachowywała milczenie, pociągała piwo małymi łyczkami. Wiedziała bowiem znacznie więcej na temat owych dinozaurów, których istnieniu Ian zaprzeczał. Zaraz po operacji, kiedy leżał w malignie, otępiały po narkozie i dawkach środków przeciwbólowych, często męczyły go jakieś koszmary, rzucał się na łóżku i wykrzykiwał nazwy paru gatunków dinozaurów. Harding wypytywała pielęgniarki, lecz te nie umiały niczego wyjaśnić, twierdziły, że pacjent zachowuje się tak od czasu wypadku. Według lekarzy dręczyły go urojone zjawy, lecz Sara przeczuwała, że Ian w tych koszmarach powraca do autentycznych wydarzeń. Jej domysły były tym bardziej uzasadnione, że Malcolm posługiwał się nazwami zdrobniałymi, jak gdyby fachowym żargonem, bredził bowiem o „raptorach”, „prokompach” i „reksach”. Zdawał się zresztą najbardziej obawiać tychże raptorów.
Później, kiedy już wrócili do domu, zapytała go o tamte koszmary. Lecz Ian zlekceważył sprawę, próbując obrócić ją w żart: „I tak dobrze, że w malignie nie wymieniałem imion innych kobiet, prawda?”. Później zaś powiedział, że w dzieciństwie bardzo się interesował dinozaurami i widocznie w trakcie choroby dały o sobie znać młodzieńcze fantazje. Starał się przejść nad tym do porządku dziennego, jakby chodziło o coś mało istotnego, ale Sara wyczuwała, że jego obojętność jest udawana. Nie chciała jednak go dręczyć. Wtedy była w nim zakochana po uszy i bardzo jej zależało na jego dobrym samopoczuciu.
Teraz, gdy po raz drugi zerknął na nią badawczo, jakby podejrzewał, że i ona zechce mu się przeciwstawić, Harding tylko przygryzła wargi i zmarszczyła brwi. Domyślała się, że Malcolm ma swoje powody, aby wszystkiemu zaprzeczać, toteż postanowiła się nie wtrącać.
Levine pochylił się nad stolikiem i zapytał cicho:
- A więc wszelkie plotki o doświadczeniach InGenu są nieprawdziwe?
- Od początku do końca – przytaknął Ian, kiwając posępnie głową. – Wyssane z palca.
Malcolm już od trzech lat zaprzeczał wszelkim pogłoskom na ten temat. Nabrał takiej wprawy, że kłamał bez mrugnięcia okiem. Ale w rzeczywistości latem 1989 roku zajmował stanowisko konsultanta w firmie International Genetic Technologies, mającej siedzibę w Palo Alto, i odbył służbową podróż do Kostaryki, która zakończyła się katastrofą. Wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń zaprzeczali plotkom. Kierownictwo InGenu pragnęło zrzucić z siebie jakąkolwiek odpowiedzialność, natomiast władze kostarykańskie nie chciały zmącić obrazu tego prawdziwego raju dla turystów. Dlatego właśnie każdy z naukowców podpisał cyrograf o dotrzymaniu ścisłej tajemnicy, a w zachowaniu milczenia miały im pomóc sowite honoraria. Przez dwa lata wszystkie koszty leczenia Malcolma pokrywane były z konta spółki.
Budynki wzniesione przez InGen na kostarykańskiej wyspie uległy zniszczeniu, nie zostawiono przy życiu ani jednego zwierzęcia. Firma zatrudniła wybitnego biologa z Uniwersytetu Stanforda, George’a Baseltona, któremu liczne publikacje i częste wystąpienia przed kamerami telewizyjnymi przyniosły sporą sławę. Baselton oznajmił publicznie, że zwiedzał tajemniczą wyspę i jest już zmęczony ciągłym zaprzeczaniem plotkom, jakoby miały tam przebywać dawno wymarłe zwierzęta. Jego ironiczne wypowiedzi w rodzaju: „Szablozębne tygrysy?! Dobre sobie!” przyniosły w końcu oczekiwany rezultat.
W miarę upływu lat zainteresowanie wyspą niemal całkowicie minęło. InGen zdążyło w tym czasie zbankrutować, wszyscy najwięksi inwestorzy z Europy i Azji wycofali swoje udziały w spółce. Cały majątek firmy, zabudowania i sprzęt laboratoryjny wystawiono na sprzedaż, ale podjęto jednogłośną decyzję, by opracowane technologie pozostały na wieki tajemnicą. Krótko mówiąc, historia głośnego InGenu dobiegła końca.
W chwili obecnej nie było już o czym mówić.
- A więc to tylko plotki – powtórzył Levine, wkładając do ust kęs wołowiny pieczonej w liściach kukurydzy. – Jeśli mam być szczery, doktorze Malcolm, kamień spadł mi z serca.
- Dlaczego?
- Ponieważ to oznacza, że niezwykłe zwierzęta odnajdywane w kostarykańskiej dżungli muszą być prawdziwe. Tu naprawdę chodzi o dinozaury. Mam przyjaciela, biologa, absolwenta Yale, który wrócił z wyprawy i utrzymuje, że widział je na własne oczy. Nie mam podstaw, aby mu nie wierzyć.
Malcolm wzruszył ramionami.
- Wątpię, żeby jakiekolwiek dinozaury mogły przetrwać właśnie w Kostaryce.
- To fakt, że prawie od roku nie było wieści o nowych znaleziskach, lecz jeśli napłyną jakieś kolejne informacje, natychmiast się tam wybiorę. Tymczasem przystąpię do organizowania ekspedycji. Wiele na ten temat rozmyślałem. Najdalej za rok powinienem mieć do dyspozycji kilka specjalnie zaprojektowanych pojazdów. Rozmawiałem już o nich z Thorne’em. Później zbiorę grupę chętnych, którą pokieruje jakiś wybitny biolog, choćby ktoś taki jak obecna tu doktor Harding, włączę do niej paru zdolnych studentów...
Malcolm słuchał tego wszystkiego, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Uważa pan, że to strata czasu?
- Owszem. Zgadza się.
- Załóżmy jednak, choćby tylko teoretycznie, że mimo wszystko napłyną wieści o jakichś nowych znaleziskach.
- Proszę na to nie liczyć.
- Przecież mówię, że to tylko założenie. Czy w takim wypadku byłby pan zainteresowany, żeby mi pomóc w rozplanowaniu ekspedycji?
Malcolm dokończył posiłek, odsunął talerz na bok i spojrzał na swego rozmówcę.
- Tak – odparł po chwili. – Gdyby rzeczywiście odnaleziono jakieś niezwykłe zwierzę, pomógłbym panu zorganizować wyprawę.
- Wspaniale! – wykrzyknął Levine. – Tylko to chciałem usłyszeć.
Kiedy wyszli na zalaną słońcem ulicę Guadalupe, Malcolm poprowadził Sarę do swego poobijanego starego forda. Levine usiadł za kierownicą jaskrawoczerwonego ferrari, pomachał im energicznie na pożegnanie i odjechał z rykiem silnika.
- Myślisz, że on doczeka się jakichś niezwykłych doniesień? – zapytała Harding. – Że naprawdę zostaną odnalezione reliktowe zwierzęta?
- Nie. Jestem pewien, że nic takiego się nie wydarzy.
- Obyś miał rację.
Ian po raz kolejny pokręcił głową. Z trudem wsunął się na fotel i obrócił, wciągając rękoma swą nie w pełni sprawną nogę w ciasną przestrzeń pod kierownicą. Sara usiadła obok niego. Malcolm popatrzył na nią uważnie, wreszcie przekręcił kluczyk w stacyjce i zawrócił wóz w stronę instytutu.
Następnego dnia Harding odleciała do Afryki. Przez osiemnaście miesięcy tylko sporadycznie docierały do niej wiadomości o realizacji planów Levine’a, który dzwonił od czasu do czasu, wypytując o różne szczegóły techniczne, np. jakie opony wybrać do samochodów terenowych lub jakie są najlepsze ładunki ze środkiem usypiającym na duże zwierzęta. Kilkakrotnie dzwonił też do niej Doc Thorne zajmujący się projektowaniem specjalnych pojazdów, sprawiał wrażenie zniechęconego całym tym projektem.
Natomiast od Malcolma nie było żadnych wieści. Przysłał jej tylko kartkę na urodziny, która doszła z miesięcznym opóźnieniem. Pod życzeniami dopisał maczkiem: „Masz szczęście, że nie musisz się z nim spotykać. Doprowadza tu wszystkich do szaleństwa”.