I: Laia
Mój starszy brat wraca do domu o ciemnej godzinie przed świtem, kiedy nawet duchy już śpią. Czuć od niego woń stali, węgla i kuźni. Śmierdzi wrogiem.
Przeciska się przez okno, chudy niczym strach na wróble. Jego bose stopy cicho przesuwają się po trzcinowej podściółce. Gorący wiatr od pustyni wpada za nim do wnętrza i szeleści wiotkimi zasłonami. Szkicownik upada mu na podłogę, a on szybkim ruchem stopy wpycha go pod swoją pryczę, tak jakby pozbywał się węża.
„Gdzie byłeś, Darinie?” W myślach znajduję odwagę, by zadać mu to pytanie, a Darin ufa mi na tyle, by odpowiedzieć. „Dlaczego wciąż znikasz z domu? Dlaczego, skoro babcia i dziadek cię potrzebują? Skoro ja cię potrzebuję?”
Od niemal dwóch lat co noc chcę go o to zapytać i ciągle nie znalazłam dość odwagi. Z rodzeństwa został mi tylko on. Nie chcę, żeby odciął się ode mnie tak jak od wszystkich innych.
Dzisiaj wieczorem jest jednak inaczej: wiem, co zawiera jego szkicownik. I wiem, co to oznacza.
– Powinnaś już dawno spać – szepcze Darin, przerywając moje myśli. Wyczuwa pułapki niczym kot. Odziedziczył ten talent po naszej matce. Siadam na pryczy, a on zapala lampę. Nie ma sensu udawać, że śpię.
– Przecież obowiązuje zakaz wychodzenia na ulicę, a koło naszego domu przechodziły już trzy patrole. Martwiłam się.
– Potrafię unikać żołnierzy, Laiu. Lata praktyki. – Opiera brodę na zagłówku mojej pryczy i uśmiecha się słodkim, krzywym uśmieszkiem naszej mamy. Znam ten uśmiech: dodaje mi nim otuchy zawsze wtedy, gdy budzę się z koszmaru albo kiedy kończy nam się ziarno. Ta mina mówi: „Wszystko będzie dobrze”.
Podnosi leżącą na moim posłaniu książkę i odczytuje tytuł:
– Nocne zgromadzenie. Brzmi złowieszczo. O czym to jest?
– Dopiero zaczęłam czytać. To opowieść o dżinnach… – Milknę. Sprytnie. Bardzo sprytnie. Uwielbia słuchać opowieści i doskonale wie, że ja lubię je snuć. – Zapomnij. Gdzie byłeś? Dziadek miał dzisiaj rano mnóstwo pacjentów.
„A ja cię zastąpiłam, bo dziadek sam nie da rady przyjąć tylu osób. Co oznacza, że babcia sama musiała rozlewać do słoików konfiturę dla handlarza i przez to nie zdążyła. Teraz kupiec nam nie zapłaci i tej zimy będziemy głodować. Dlaczego, na niebiosa, nic cię to nie obchodzi?”
Mówię to wszystko tylko w myślach. Z twarzy Darina znika uśmiech.
– Nie nadaję się do leczenia innych – mówi krótko. – Dziadek o tym wie.
Mam ochotę odpuścić, ale wtedy przypominam sobie obwisłe ramiona dziadka tego ranka. Myślę o szkicowniku.
– Dziadek i babcia polegają na tobie. Przynajmniej z nimi pogadaj. Minęły już całe miesiące.
Czekam, żeby powiedział mi, że nic nie rozumiem, że mam mu dać spokój. Tymczasem Darin kręci głową, opada na swoją pryczę i zamyka oczy, jakby nie potrafił się zdobyć na odpowiedź.
– Widziałam twoje rysunki – wyrzucam z siebie pospiesznie.
Darin natychmiast unosi głowę i patrzy na mnie z kamienną twarzą.
– Nie szpiegowałam – zastrzegam. – Ze szkicownika wypadła luźna kartka. Znalazłam ją dzisiaj rano, kiedy wymieniałam trzcinę na podłodze na świeżą.
– Powiedziałaś babci i dziadkowi? Widzieli to?
– Nie, ale…
– Laiu, posłuchaj…
Do dziesięciu piekieł! Nie mam ochoty tego słuchać! Nie chcę słyszeć jego wymówek.
– To, co widziałaś, jest niebezpieczne – tłumaczy. – Nikomu o tym nie mów. Nigdy. Stawką jest nie tylko moje życie, ale także innych…
– Pracujesz dla Imperium, Darinie? Dla Marsyjczyków?
Milczy. Wydaje mi się, że widzę odpowiedź w jego oczach, i kręci mi się w głowie. Czy mój brat zdradza własny lud? Trzyma stronę Imperium?
Zrozumiałabym, gdyby gromadził ziarno, sprzedawał książki czy uczył dzieci czytać. Byłabym dumna, że robi coś, na co ja nigdy bym się nie odważyła. Imperium Marsyjskie napada, więzi i zabija ludzi za takie „zbrodnie”, ale jeśli ktoś pokazuje sześciolatce litery, to nie jest zły, przynajmniej nie w oczach mojego ludu, ludu Uczonych.
To, co robi Darin, jest jednak chore. To zdrada.
– Imperium zabiło naszych rodziców – szepczę. – I naszą siostrę.
Mam ochotę na niego wrzasnąć, ale dławię się słowami. Wojownicze Imperium Marsyjskie podbiło krainę Uczonych pięćset lat temu i od tamtej pory jego obywatele przez cały czas prześladują nas i uciskają. Kiedyś Imperium Uczonych słynęło na całym świecie z najwybitniejszych akademii i bibliotek. Teraz większość naszych obywateli nie potrafi odróżnić szkoły od zbrojowni.
– Jak mogłeś stanąć po stronie Marsyjczyków? No jak, Darinie?
– To nie tak, jak myślisz, Laiu. Wszystko wyjaśnię, ale…
Nagle przerywa i podnosi błyskawicznie dłoń, by mnie uciszyć, gdy chcę spytać o obiecane wyjaśnienie. Przechyla głowę ku oknu.
Przez cienkie ściany słyszę, jak dziadek chrapie, babcia przewraca się przez sen na drugi bok, a na dworze grucha gołąb. Znane odgłosy, kojarzące się z domem.
Darin słyszy jednak coś jeszcze. Krew odpływa mu z twarzy, a w oczach dostrzegam błysk strachu.
– To obława – szepcze.
– Ale jeżeli pracujesz dla Imperium… – „…dlaczego żołnierze mieliby nas nachodzić?”
– Nie pracuję dla nich – oznajmia spokojnie. Spokojniej, niż się czuję. – Ukryj szkicownik. Chcą go znaleźć. To po niego tu przyszli.
Wypada przez drzwi, a ja zostaję sama. Moje stopy poruszają się niczym zanurzone w gęstej melasie, a ręce mam jak dwa drewniane kloce. „Pospiesz się, Laiu!”
Zwykle Imperium urządza obławy w środku dnia. Żołnierze chcą, żeby matki i dzieci Uczonych patrzyły, żeby ojcowie i bracia widzieli, jak kolejna rodzina trafia w niewolę. Każdy atak podczas dnia wygląda strasznie, lecz nocny jest jeszcze gorszy. Marsyjczycy pojawiają się w nocy wtedy, gdy Imperium nie życzy sobie świadków.
Zastanawiam się, czy to się dzieje naprawdę, czy to tylko koszmar. „To prawda, Laiu. Ruszaj się”.
Wyrzucam szkicownik przez okno prosto w żywopłot. To kiepska kryjówka, ale nie mam czasu. Babcia wchodzi do pokoju, utykając. Jej dłonie, które potrafią tak pewnie mieszać konfiturę w słoikach czy zaplatać mi włosy, trzęsą się teraz niczym łopoczące gorączkowo skrzydła, ponaglając mnie do wyjścia z pokoju.
Wyciąga mnie na korytarz. Darin stoi z dziadkiem u tylnych drzwi. Siwe włosy dziadka są zmierzwione jak stóg siana, a ubranie ma całe pomięte, jednak na jego twarzy nie został nawet cień snu. Mamrocze coś do mojego brata, po czym wręcza mu największy z kuchennych noży babci. Nie wiem, po co zadaje sobie ten trud. Pod uderzeniem marsyjskiego ostrza wykonanego z serryjskiej stali zwykły nóż rozleci się na kawałki.
– Ty i Darin wyjdziecie tylnymi drzwiami – mówi babcia, gorączkowo wodząc wzrokiem od jednego okna do drugiego. – Jeszcze nie okrążyli domu.
„Nie. Nie. Nie”.
– Babciu – szepczę niemal niedosłyszalnie i potykam się, kiedy pcha mnie ku Darinowi.
– Ukryj się na wschodnim krańcu Dzielnicy… – Dławi się dalszym ciągiem zdania, kiedy dostrzega za obszarpanymi zasłonami we frontowym oknie błysk twarzy z płynnego metalu. Czuję skurcz w żołądku.
– Zamaskowany – oznajmia. – Przyszli z Zamaskowanym. Uciekaj, Laiu, zanim dostanie się do środka.
– A co z tobą? I z dziadkiem?
– Powstrzymamy ich przez chwilę. – Dziadek delikatnie popycha mnie ku drzwiom. – Zachowaj swoje tajemnice, kochanie. Słuchaj się Darina, on o ciebie zadba. Leć!
Pada na mnie wąski cień Darina. Brat łapie moją rękę, kiedy drzwi zamykają się za nami. Pochyla się, by wtopić się w ciepłą noc, a potem rusza cicho po sypkim piasku podwórza. Chciałabym czuć taką pewność siebie, jaką zdradzają jego ruchy. Chociaż mam już siedemnaście lat i jestem dość dorosła, by kontrolować swój strach, ściskam jego dłoń tak, jakby była to jedyna trwała rzecz na tym świecie.
„Nie pracuję dla nich”, powiedział Darin. W takim razie dla kogo? Jakimś cudem dostał się wystarczająco blisko kuźni Serry, by na rysunkach przedstawić ze szczegółami proces tworzenia najcenniejszej broni Imperium. Skimy, te niezniszczalne, wygięte ostrza, potrafią przeciąć trzech ludzi za jednym zamachem.
Pół tysiąclecia temu Uczeni zostali zmiażdżeni podczas inwazji Imperium Marsyjskiego, ponieważ nasza broń łamała się w zetknięciu z ich wysokiej jakości stalą. Od tamtej pory nie dowiedzieliśmy się niczego o sztuce wytwarzania skim. Marsyjczycy zazdrośnie strzegą swoich tajemnic, całkiem jak skąpcy pilnujący złota. Osoba złapana na wałęsaniu się bez powodu w pobliżu kuźni naszego miasta, wszystko jedno, Uczony czy Marsyjczyk, ryzykuje egzekucję.
Jeżeli Darin nie pracuje dla Imperium, jak dostał się w pobliże kuźni Serry? Jak marsyjscy żołnierze dowiedzieli się o jego szkicowniku?
Po przeciwnej stronie domu w drzwi frontowe uderza pięść. Szurają buty i dźwięczy stal. Rozglądam się gorączkowo wokoło, spodziewając się dostrzec gdzieś srebrne zbroje i czerwone peleryny legionistów Imperium, ale na podwórzu panuje spokój. Mimo rześkiego nocnego powietrza pot nadal spływa mi po karku. Z daleka, z akademii Czarnego Stoku, gdzie kształcą Zamaskowanych, dobiega dudnienie bębnów. Ten dźwięk wyostrza strach, który wbija mi się w sam środek brzucha. Imperium nie wysyła tych potworów o srebrnych twarzach na każdą obławę.
Znów rozlega się łomotanie do drzwi.
– W imieniu Imperium Marsyjskiego – odzywa się zirytowany głos – żądam, byście otworzyli te drzwi.
Darin i ja w jednej chwili zastygamy bez ruchu.
– To nie brzmi jak Zamaskowany – szepcze mój brat. Zamaskowani przemawiają cicho, a ich słowa przecinają rozmówcę niczym skima, ich osławiona broń. Gdy legioniści pukają i wydają rozkazy, Zamaskowany przenika do wnętrza domu i zabija wszystkich, którzy staną mu na drodze.
Brat patrzy mi prosto w oczy, a ja wiem, że myślimy o tym samym. Jeśli Zamaskowanego nie ma wraz z resztą żołnierzy przed drzwiami, to gdzie się znajduje?
– Nie bój się, Laiu – mówi szeptem Darin. – Nie pozwolę, by cokolwiek ci się stało.
Chcę mu wierzyć, ale strach wydaje mi się falą przypływu, szarpiącą mnie za kostki i wciągającą pod powierzchnię morza. Przypominam sobie małżeństwo sąsiadów: trzy tygodnie temu zostali zaskoczeni, wtrąceni do więzienia, a potem sprzedano ich w niewolę. „Przemytnicy książek”, wyjaśnili żołnierze Imperium. Pięć dni później jeden z najstarszych pacjentów dziadka, dziewięćdziesięciotrzylatek, który ledwie kuśtykał, został stracony we własnym domu. Poderżnięto mu gardło od ucha do ucha. „Współpracował z ruchem oporu”.
Co zrobią żołnierze z babcią i dziadkiem? Uwiężą ich? Uczynią z nich niewolników?
Zabiją ich?
Docieramy do tylnej bramy. Darin staje na palcach, żeby otworzyć zasuwkę, lecz powstrzymuje go jakiś chrobot w alejce po drugiej stronie bramy. Nagły podmuch posyła w powietrze chmurę kurzu.
Darin wpycha mnie za siebie. Zaciska dłoń na rękojeści noża tak, że bieleją mu kostki, a tymczasem brama otwiera się z cichym piskiem. Zimny palec strachu przesuwa mi się po plecach. Wyglądam zza ramienia brata w alejkę. Nic tam nie ma poza przesypującym się niemal bezszelestnie piaskiem. Nic, tylko przelotne podmuchy wiatru i zamknięte okna u naszych śpiących sąsiadów.
Wzdycham z ulgą i wysuwam się zza pleców brata.
W tej samej chwili Zamaskowany wyłania się z ciemności i wchodzi przez bramę.