NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Weeks, Brent - "Poza cieniem" (wyd. 2024)

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Anderson, Poul - "Olśnienie"
Wydawnictwo: Rebis
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: Brain Wave
Tłumaczenie: Martyna Plisenko
Data wydania: Czerwiec 2023
ISBN: 978-83-8338-019-3
Oprawa: Zintegrowana
Format: 135 x 215
Liczba stron: 216
Cena: 44,90 zł
Rok wydania oryginału: 1954
Wydawca oryginału: Ballantine



Anderson, Poul - "Olśnienie"

Rozdział 1

Pułapka zatrzasnęła się o zachodzie słońca. W świetle jego ostatnich, czerwonych promieni przerażony królik rzucał się na ścianki swego więzienia, dopóki strach i otępienie nie spowodowały, że skulił się, dygocząc bezradnie w rytm uderzeń serca. Nie poruszał się, kiedy zapadła ciemność i pojawiły się gwiazdy. Ale gdy wstał księżyc i białe światło zalśniło lodowato w wielkich oczach zwierzęcia, królik popatrzył w stronę mrocznego lasu.

Nie potrafił wyostrzyć wzroku na zbyt bliskich obiektach, jednak po chwili zdołał skupić spojrzenie na wejściu do pułapki. Gdy do niej wszedł, klapa zatrzasnęła się za nim, a on mógł tylko tłuc całym ciałem w jej drewnianą powierzchnię. Bardzo powoli, sztywniejąc ze strachu w białej, nierzeczywistej poświacie księżyca, przywołał wspomnienie opadającej klapy i aż pisnął z przerażenia. Była tam, solidna na tle oddychającego lasu; najpierw na moment zawisła w górze, a zaraz potem opadła z głuchym trzaskiem. Tej dwoistości przedtem–potem królik nigdy wcześniej nie doświadczył.

Księżyc wznosił się coraz wyżej, kołysząc się na niebie pełnym gwiazd. Gdzieś w pobliżu rozległo się pohukiwanie sowy. Królik zamarł, gdy przelatywała nad nim jak duch. W głosie ptaka pobrzmiewał strach i oszołomienie. Wreszcie sowa zniknęła i otoczyły go tylko szepty i zapachy nocy. Przez długi czas siedział wpatrzony w klapę i przypominał sobie, jak opadała.

Księżyc zmierzał powoli w stronę blednącego na zachodzie nieba. Być może królik nawet trochę szlochał na swój króliczy sposób. Świt na razie był tylko mgiełką w mroku spowijającym pręty klatki stojącej pod szarymi drzewami. Nisko na jej drzwiczkach znajdowała się poprzeczka.

Powoli, bardzo powoli, królik przesunął się w stronę zablokowanego wyjścia. Odsunął się od tej rzeczy, która go tu zamknęła. Pachniała człowiekiem. Obwąchał ją, czując na pyszczku zimną, mokrą rosę. Poprzeczka odrobinę opadła.

Królik skulił się i naparł na nią barkiem. Potem napiął mięśnie, pchnął ku górze i drewniana klapa zadrżała. Sapał i poświstywał z wysiłku i zdenerwowania. Spróbował jeszcze raz. Z poskrzypywaniem zawiasów klapa uniosła się i królik wypadł na wolność.

Przez chwilę dygotał z napięcia. Zachodzący księżyc oślepiał go. Klapa z trzaskiem opadła na miejsce, a on odwrócił się i pobiegł w las.


Archie Brock pracował do późna, zbierając pniaki z wykarczowanego pola w północnej części farmy. Pan Rossman chciał do środy usunąć je wszystkie, aby wreszcie zacząć orkę na swoim nowym polu. Obiecał Brockowi premię, jeśli to zrobi. Archie zabrał więc ze sobą obiad i pracował aż do zmroku. Potem ruszył pieszo w trzymilową drogę do domu, ponieważ nie pozwolono mu używać jeepa ani furgonetki.

Był zmęczony, lekko obolały i żałował, że nie ma piwa. Ale w zasadzie nie myślał o niczym, po prostu stawiał nogę za nogą i pokonywał kolejne jardy. Drzewa w ciemnej ścianie lasu po obu stronach drogi rzucały długie cienie na podświetlony księżycem kurz. Słyszał grające świerszcze i pohukiwanie sowy. Powinien był wziąć strzelbę i zastrzelić ptaszysko, nim zacznie zagrażać kurczakom. Pan Rossman nie miał nic przeciwko temu, że Brock poluje.

Tego wieczoru bawiło go, że nachodzą go różne myśli. Zazwyczaj po prostu szedł przed siebie, zwłaszcza gdy był tak zmęczony jak teraz, tym razem jednak — może ze względu na księżyc — zaczął sobie przypominać różne rzeczy, a w jego głowie formowały się słowa, zupełnie jakby ktoś je wypowiadał. Pomyślał o swoim łóżku i o tym, jak miło byłoby wracać z pracy samochodem; tyle tylko, że prowadząc, miewał kłopoty z orientacją i spowodował kilka stłuczek. Dziwne, że mu się to przytrafiało, bo w sumie nie wydawało się to takie trudne: trzeba było tylko zapamiętać kilka znaków i mieć oczy szeroko otwarte, to wszystko.

Jego stopy głucho uderzały o asfalt. Odetchnął głęboko, wciągając do płuc chłodne nocne powietrze, i popatrzył w górę. Gwiazdy były dziś wielkie i jasne.

Wróciło do niego kolejne wspomnienie — ktoś kiedyś powiedział, że gwiazdy są jak Słońce, tylko dalej. Wtedy nie miało to większego sensu. Ale może tak właśnie było? Światło lampy też jest tylko maleńką kropką, dopóki nie spojrzy się na nie z bliska — wtedy staje się bardzo duże. A skoro gwiazdy są tak duże jak Słońce, to muszą być okropnie daleko.

Stanął jak wryty. Nagle przeszył go zimny dreszcz. Dobry Jezu! Jak w y s o k o są te gwiazdy!

Ziemia jakby usunęła mu się spod nóg. Miał wrażenie, że zawisł na malutkiej skale wirującej wariacko w nieskończonych ciemnościach, a wokół płonęły i dźwięczały wielkie gwiazdy tak wysoko w górze, że uświadomiwszy to sobie, aż zakwilił.

Poderwał się do biegu.


Chłopiec wstał wcześnie, chociaż było lato i nie musiał iść do szkoły, a do śniadania zostało jeszcze sporo czasu. W świetle wschodzącego słońca ulica i miasteczko za oknem wyglądały bardzo czysto i jasno. Po ulicy przetoczyła się ciężarówka, a w stronę mleczarni, z pudełkiem na lunch w ręce, szedł człowiek w niebieskim drelichu. Poza tym chłopiec czuł się tak, jakby miał cały świat dla siebie. Ojciec wyszedł już do pracy, a mama, zanim przygotowała mu śniadanie, lubiła wrócić na godzinkę do łóżka. Siostra wciąż spała, więc właściwie chłopiec był w domu całkiem sam.

Później miał przyjść po niego przyjaciel, z którym wybierał się na ryby, ale najpierw chciał popracować nad swoim modelem samolotu. Umył się tak starannie, jak można się spodziewać po dziesięciolatku, ze spiżarni wziął bułkę i wrócił do swojego pokoju i zagraconego biurka. Samolot zapowiadał się niezwykle obiecująco — prawdziwe cudo, F80 Shooting Star z nabojem z dwutlenkiem węgla, dającym nie lada odrzut. Jednak z jakiegoś powodu tego ranka nie wyglądał tak dobrze jak jeszcze wczoraj. Chłopiec żałował, że nie może zbudować prawdziwego silnika odrzutowego.

Westchnął, odsunął model i wziął kartkę papieru. Lubił się bawić liczbami, a jeden z nauczycieli nauczył go trochę algebry. Niektórzy koledzy nazywali go z tego powodu belferskim pieszczoszkiem, dopóki nie stoczył z nimi zwycięskiej bójki. A to było naprawdę ciekawe, nie tak, jak tabliczka mnożenia. Tutaj cyfry i litery coś znaczyły. Nauczyciel powiedział, że jeśli naprawdę chce budować statki kosmiczne, gdy dorośnie, to musi porządnie nauczyć się matematyki.

Zaczął rysować jakieś wykresy. Różne równania dawały różne obrazki. Zabawnie było zobaczyć, jak x = ky + c daje linię prostą, podczas gdy x² + y² = c zawsze jest okręgiem. Tylko jak zmienić jeden z iksów, aby był równy 3, a nie 2? Co się stanie, jeśli jednocześnie to samo zrobi się z y? Nigdy wcześniej o tym nie myślał!

Z kącika ust wysunął czubek języka i mocno ścisnął ołówek. Gdyby podstawić coś pod x i y, jedno z nich trochę przekształcić, a potem…

Właśnie zbliżał się do odkrycia rachunku różniczkowego, ale mama zawołała go na śniadanie.


Rozdział 2

Peter Corinth wyszedł spod prysznica z gromkim śpiewem na ustach i zobaczył, że Sheila smaży bekon i jajka. Uniósł jej miękkie brązowe włosy, pocałował ją w kark, a ona odwróciła się do niego z uśmiechem.

—  Wygląda jak anioł i gotuje jak anioł — oświadczył. —  Hej, Pete — powiedziała — przecież ty nigdy…

—  Nigdy nie potrafiłem znaleźć słów — zgodził się. — Ale to szczera prawda, najdroższa.

Pochylił się nad patelnią i z błogim westchnieniem wciągnął w nozdrza zapach smażeniny.

—  Mam przeczucie, że to jeden z tych dni, kiedy wszystko idzie dobrze — powiedział. — Odrobina hubris, przez którą bogowie niewątpliwie ześlą na mnie Nemezis. Ate zaś… Gertie, ta dziwka… wystrzeli z grubej rury. Ale ty to wszystko naprawisz.
—  Hubris, Nemezis, Ate. — Jej szerokie gładkie czoło przecięła malutka zmarszczka. — Pete, już wcześniej używałeś tych słów. Co one znaczą?

Zamrugał. Dwa lata po ślubie wciąż był bardzo zakochany w swojej żonie, a kiedy tak po prostu przed nim stała, jego serce ze szczęścia wywijało fikołki. Była łagodna, radosna, piękna i umiała gotować — ale nie miała w sobie nic z intelektualistki. Gdy odwiedzali go przyjaciele, siadała cicho z boku i nie brała udziału w rozmowie.

—  Dlaczego chcesz wiedzieć? — zapytał.

—  Tak się tylko zastanawiałam — odparła.

Wszedł do sypialni i zaczął się ubierać. Drzwi zostawił uchylone, aby słyszała, co ma do powiedzenia na temat podstaw greckiej tragedii. Poranek był zbyt piękny, by się rozwodzić nad tak ponurym tematem, ale słuchała uważnie, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie. Gdy już się ubrał, uśmiechnęła się i podeszła do niego.

—  Mój ty kochany niezgrabny fizyku — powiedziała. — Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam, który w garniturze prosto z pralni wygląda, jakby przez tydzień spał w nim w samochodzie.

Poprawiła mu krawat i wygładziła marynarkę. Przeciągnął ręką po swoich czarnych włosach, zmierzwił je niemiłosiernie i podszedł z nią do stołu kuchennego. Para unosząca się znad kubka z kawą osiadła na jego rogowych okularach. Zdjął je i przetarł szkła krawatem. Jego szczupła twarz ze złamanym nosem wyglądała bez nich zupełnie inaczej — młodziej, może tylko na trzydzieści trzy lata, czyli tyle, ile faktycznie miał.

—  Wpadłem na to zaraz po przebudzeniu — powiedział, smarując masłem kanapkę. — Chyba mam całkiem nieźle wyćwiczoną podświadomość.

—  Mówisz o rozwiązaniu swojego problemu? — spytała Sheila.

Przytaknął, zbyt zaabsorbowany, aby się zastanowić, co oznacza jej pytanie. Zazwyczaj po prostu pozwalała mu mówić, w odpowiednich miejscach wtrącając „tak” lub „nie”, ale tak naprawdę nie słuchała. Jego praca była dla niej czymś bardzo tajemniczym. Czasami myślał sobie, że jego żona żyje w dziecięcym świecie, którego jeszcze dobrze nie poznała, ale jest on dla niej podniecający i dziwny.

—  Próbowałem zbudować analizator fazowy rezonansu wiązań międzycząsteczkowych w strukturach krystalicznych — powiedział. — No, nieważne. Rzecz w tym, że od kilku tygodni tkwiłem w miejscu, próbując zaprojektować obwód działający tak, jak chciałem, i nic mi nie wychodziło. A dziś po prostu obudziłem się z pomysłem, który może się sprawdzić. Zastanówmy się…

Jego wzrok stracił ostrość. Jadł, nie czując smaku. Sheila zaśmiała się cicho.

—  Dziś mogę wrócić późno — powiedział przy drzwiach. — Jeśli mój pomysł okaże się trafiony, to nie chciałbym przerywać pracy, aż… Bóg wie jak długo. Zadzwonię.

—  W porządku, kochanie. Udanego polowania.

Kiedy wyszedł, Sheila jeszcze przez chwilę się uśmiechała. Pete był — cóż, po prostu miała szczęście i tyle. Nigdy specjalnie tego nie doceniała, ale dzisiejszy poranek wydawał jej się jakiś inny. Wszystko było wyraźne i jasne, jak w górach, które jej mąż tak kochał.

Zmywając naczynia i sprzątając mieszkanie, mruczała coś do siebie. W głowie przesuwały się wspomnienia: małe miasteczko w Pensylwanii, w którym dorastała, college o profilu ekonomicznym i to, jak cztery lata temu przyjechała do Nowego Jorku, aby podjąć pracę w biurze firmy należącej do przyjaciół rodziny. Dobry Boże, jakże się nie nadawała do takiego życia! Impreza za imprezą, chłopak za chłopakiem i cały ten szybko mówiący, zamaszyście gestykulujący, wystudiowanie twardy, wszechwiedzący tłum, w którym nieustannie musiała się mieć na baczności. W porządku, poślubiła Pete’a w rewanżu po tym, jak Bill nazwał ją idiotką i wyszedł — ale to już nieważne. Lubiła tego nieśmiałego cichego mężczyznę i teraz nie żałowała tej decyzji.

Pewnie jestem nudna, powiedziała sobie, i dobrze mi z tym. Sheila wiodła zwykłe życie niepracującej żony, nic szczególnie interesującego. Kilkoro przyjaciół wpadało czasem na piwo i pogawędkę, w niedzielę chodziła do kościoła — sama — Pete, agnostyk, spał wtedy do późna; wakacje spędzali w Nowej Anglii albo w Górach Skalistych; planowali, że w nieodległej przyszłości będą mieli dziecko — czego chcieć więcej? Niegdyś wraz z przyjaciółmi wyśmiewała się ze sztampy i nudy mieszczańskiego życia; jednak teraz sama tak żyła, a dawni przyjaciele zamienili tylko jedną rutynę na inną, stary zestaw sloganów zastąpili nowym i poniekąd zatracili poczucie rzeczywistości. Sheila zdumiona potrząsnęła głową. Dotąd nie śniła na jawie, to do niej niepodobne. Nawet myśli miała jakieś inne niż zwykle.

Uporała się z domowymi obowiązkami i zajęła sobą. Zazwyczaj przed lunchem relaksowała się chwilę przy ulubionych powieściach kryminalnych; potem robiła zakupy, czasem szła do parku, czasem odwiedzała jedną z przyjaciółek. Wreszcie przygotowywała kolację i czekała na Pete’a. Ale dzisiaj…

Wzięła powieść detektywistyczną, którą miała zamiar przeczytać. Przez chwilę niezdecydowanie gładziła jaskrawą okładkę i prawie zabrała się do czytania. Potem, kręcąc głową, odłożyła ją i podeszła do zapchanej półki z książkami, wyciągnęła należący do Pete’a zniszczony egzemplarz Lorda Jima i wróciła na fotel. Późnym popołudniem uświadomiła sobie, że całkiem zapomniała o lunchu.


Corinth spotkał w windzie Feliksa Mandelbauma. Stanowili rzadki w Nowym Jorku przypadek sąsiadów z tego samego budynku, którzy zostali bliskimi przyjaciółmi. Sheila, wychowana w atmosferze małego miasteczka, nalegała, aby poznać wszystkich mieszkańców, przynajmniej na ich piętrze, a w wypadku Mandelbaumów Corinth bardzo się z tego cieszył. Sarah była pulchną, cichą Hausfrau w wieku emerytalnym, miłą, lecz nieco bezbarwną, za to jej mąż ulepiony był ze zgoła innej gliny.

Feliks Mandelbaum urodził się pięćdziesiąt lat temu w hałasie i brudzie czynszówek na East Side. Życie nie szczędziło mu kopniaków, jednak namiętnie oddawał ciosy. Wykonywał najróżniejsze prace, był obwoźnym sprzedawcą owoców, a w czasie wojny wykwalifikowanym mechanikiem i agentem operacyjnym OSS, gdzie przydawały się jego talenty językowe i umiejętność dogadywania się z ludźmi. Jednocześnie robił karierę jako działacz związkowy — zaczynał od najniższego szczebla i zaszedł bardzo wysoko w pracy, którą teraz wykonywał: oficjalnie pełnił obowiązki sekretarza wykonawczego miejscowego związku, a w rzeczywistości był „wygaszaczem problemów”, którego głos bardzo się liczył w radach narodowych. Nie w tym rzecz, że był radykałem — mawiał, że poznał radykalizm od podszewki, co wystarcza, aby zniechęcić doń każdego rozsądnego człowieka. W istocie twierdził, że jest jednym z ostatnich prawdziwych konserwatystów, a by się zakonserwować, trzeba się dostosować. Był samoukiem, jednak bardzo oczytanym, miłującym życie bardziej niż ktokolwiek inny z kręgu Corintha, może poza Natem Lewisem.

—  Dzień dobry — powiedział Corinth. — Spóźniłeś się dziś.

—  Niezupełnie.

Mandelbaum mówił szybko, z ostrym, nowojorskim akcentem. Był niski, żylasty i siwowłosy, w pomarszczonej twarzy ze śladami po ospie błyszczały przenikliwe ciemne oczy.

—  Obudziłem się z pewnym pomysłem. Z gotowym planem reorganizacji. Zdumiewające, że nikt na to wcześniej nie wpadł. O połowę zmniejszę papierkową robotę. Wszystko sobie rozrysowałem.

Corinth smętnie pokręcił głową.

—  Feliksie, powinieneś już wiedzieć, że Amerykanie za bardzo kochają papierkową robotę, aby oddać ci chociaż jedną kartkę — powiedział.

—  Nie widziałeś Europejczyków — mruknął Mandelbaum. —  Wiesz co — powiedział Corinth — to zabawne, że wpadłeś na ten pomysł akurat dzisiaj. Przypomnij mi, żebym cię później wypytał o szczegóły, bo to wydaje się interesujące. Ale chodzi o to, że ja też obudziłem się dziś z rozwiązaniem problemu, który przez ostatni miesiąc nie dawał mi spokoju.

—  Hm? — Mandelbaum przyjął tę informację do wiadomości, prawie można było zobaczyć, jak obraca ją w rękach, wącha i odkłada na bok. — Dziwne.

Winda zatrzymała się na dole i tam się rozstali. Corinth jak zwykle poszedł do metra. Nie miał samochodu — w tym mieście było to po prostu nieopłacalne. Zauważył, że w pociągu jest ciszej niż zwykle. Ludzie byli mniej hałaśliwi i zachowywali się jakoś spokojniej, jakby byli pogrążeni w myślach. Ze ściśniętym gardłem zerknął do gazety, zastanawiając się, czy t o już się zaczęło, ale nie znalazł w niej niczego szczególnie sensacyjnego — może poza lokalną wiadomością o psie zamkniętym na noc w piwnicy, który jakimś sposobem otworzył zamrażarkę, wyciągnął z niej mięso i zaczekał, aby się rozmroziło. Gdy go znaleziono, był obżarty po dziurki w nosie i nie posiadał się ze szczęścia. Poza tym na całym świecie toczyły się różne walki i strajki, w Rzymie odbyła się komunistyczna demonstracja, czworo ludzi zginęło w wypadku samochodowym — słowa wyglądały, jakby prasy drukarskie wycisnęły z nich każdą, najmniejszą nawet kroplę krwi.

Corinth przemierzał trzy przecznice Manhattanu dzielące go od Instytutu Rossmana. Nieznacznie utykał — w wypadku, w którym złamał sobie nos, doznał kontuzji prawego kolana. Uchroniło go to wprawdzie przed służbą wojskową, ale prosto z college’u przeniesiono go do pracy przy Projekcie Manhattan.

Skrzywił się na to wspomnienie. Hiroszima i Nagasaki wciąż leżały ciężarem na jego sumieniu. Odszedł zaraz po wojnie. Nie chodziło tylko o dokończenie studiów ani o ucieczkę od tajnych projektów i małostkowych intryg w ośrodku badań rządowych. Rejterada do źle opłacanego, ale zdrowego życia akademickiego była ucieczką przed poczuciem winy. Stąd, jak przypuszczał, wzięły się jego późniejsze zajęcia — Atomic Scientists, United World Federalists, Progressive Party. Kiedy myślał, jak bardzo owe organizacje podupadły, gdy przywoływał szumne deklaracje z początków działalności, że będą tarczą broniącą świata przed sowieckim zagrożeniem, zastanawiał się, czy mimo wszystko naukowcy byli wtedy przy zdrowych zmysłach.

Często zadawał sobie pytanie, czy wycofanie się w czystą naukę i pasywność polityczną — głosowanie na pozbawionych energii demokratów i nic poza tym — miało więcej sensu. Nathan Lewis, otwarcie określający się jako reakcjonista, był członkiem lokalnego komitetu republikanów, a jako radosny pesymista wciąż próbował coś naprawiać; albo Feliks Mandelbaum, równie realistyczny jak Lewis, jego partner do szachów i dyskusji, czekający na ostateczne utworzenie prawdziwej Amerykańskiej Partii Pracy, miał mnóstwo nadziei i energii. Przy nich Corinth czuł się dosyć blado.

A jestem młodszy od nich obu!

Westchnął. Co się z nim działo? Zapomniane sprawy i niezbyt przyjemne myśli kłębiły mu się w głowie, łączyły się w nowe łańcuchy brzęczące uporczywie pod czaszką. I to właśnie wtedy, gdy udało mu się znaleźć rozwiązanie własnego problemu.

Ta refleksja wysunęła się na pierwszy plan. To także było niezwykłe — normalnie dość opornie zmieniał tor myślenia. Szedł przed siebie z nową werwą.

Instytut Rossmana był zlepkiem kamieni i szkła, zajmował pół kwartału i pośród swoich starszych sąsiadów niemal lśnił nowością. Znany był jako raj naukowców. Gromadzili się tutaj ludzie zewsząd, naukowcy o najróżniejszych specjalizacjach, przyciągani nie tyle dobrą pensją, ile możliwością swobodnego prowadzenia badań nad dowolnie wybranymi zagadnieniami. Mieli tu do dyspozycji najlepsze wyposażenie i nie napotykali żadnych przeszkód ze strony ludzi, którzy chcieli wykorzystać naukę w celach politycznych bądź przemysłowych. Nie obywało się bez politykowania i kopania dołków, ale było tego mniej niż na przeciętnej uczelni; to był Instytut Badań Zaawansowanych — może mniej zawiłych a bardziej dynamicznych, ale z pewnością było w nim więcej miejsca. Lewis kiedyś zacytował to Mandelbaumowi jako dowód kulturowej konieczności istnienia klasy uprzywilejowanej.

—  Myślisz, że jakikolwiek rząd sfinansowałby coś takiego, a potem zostawił to na pastwę losu?

—  W Brookhaven robią to mniej więcej tak samo — odparł Mandelbaum, ale jak na jego możliwości nie był to zbyt przekonujący argument.

Corinth skinął głową dziewczynie ze stoiska z gazetami w holu, pomachał kilku znajomym i westchnął zirytowany powolnością windy.

—  Szóste — powiedział automatycznie, gdy wreszcie przyjechała.

—  Wiem, panie Corinth — z uśmiechem odezwał się windziarz. — Pracuje pan tutaj, zaraz… prawie sześć lat, zgadza się?

Fizyk zamrugał. Windziarz zawsze stanowił dla niego część mechanizmu; wymieniali zwyczajowe uprzejmości, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nagle Corinth dostrzegł w nim istotę ludzką, żyjący i jedyny w swoim rodzaju organizm, część ogromnej bezosobowej sieci, która ostatecznie stała się całym wszechświatem, do którego sam należał. Ale dlaczego w ogóle o tym myślę? — zdumiony zapytał sam siebie.

—  Widzi pan — powiedział windziarz — zastanawiałem się nad czymś. Obudziłem się dzisiaj i zacząłem się zastanawiać, po co to robię, a jeśli chcę czegoś więcej niż praca, pensja i… — Umilkł zakłopotany, gdy zatrzymali się na drugim piętrze, aby wypuścić jednego z pasażerów. — Zazdroszczę panu. Pan dokądś zmierza.

Winda dotarła na szóste piętro.

—  Mógłby pan, no… zacząć uczęszczać na kursy wieczorowe — poradził windziarzowi Corinth.

—  Myślę, że tak zrobię, sir. Gdyby był pan tak uprzejmy i coś mi polecił… Cóż, może później. Muszę już jechać.

Drzwi zasunęły się gładko, a Corinth ruszył marmurowym korytarzem do swojego laboratorium.

Miał dwóch stałych współpracowników, Johanssona i Grune­ walda, poważnych młodych ludzi, którzy pewnie marzyli, że któregoś dnia będą mieć własne laboratoria. Kiedy wszedł i zdjął płaszcz, obydwaj byli już na miejscu.

—  Dzień dobry.

—  Pete, myślałem o czymś — gdy szef podszedł do swojego biurka, znienacka odezwał się Grunewald. — Mam pomysł na obwód, który może zadziałać.

—  Et tu, Brute — wymamrotał Corinth. Usiadł na stołku, podwijając pod siebie długie nogi. — Posłuchajmy.
Rozwiązanie Grunewalda było bardzo zbliżone do tego, co sam wymyślił. Johansson, zazwyczaj milczący, kompetentny i nic poza tym, przytaknął ochoczo, kiedy dotarły do niego wstępne założenia pomysłu. Corinth przejął kontrolę nad dyskusją i przez pół godziny zapisywali kartki papieru enigmatycznymi symbolami z dziedziny elektroniki.

Rossman może niespecjalnie interesował się powołanym przez siebie instytutem, ale człowiek z jego kontem bankowym mógł sobie pozwolić na altruizm. Takie badania pomagały przemysłowi. Zbił fortunę na metalach lekkich, od surowej rudy począwszy, na gotowych produktach skończywszy. Przy okazji zajmował się tuzinem innych interesów i chociaż oficjalnie był już prawie na emeryturze, wciąż trzymał swoją wypielęgnowaną rękę na pulsie. Nawet bakteriologia mogła się okazać użyteczna — nie tak dawno temu za pomocą bakterii udało się wyekstrahować ropę naftową z łupków ilastych — a badania Corintha nad strukturami krystalicznymi mogły oznaczać zysk dla metalurgii. Grunewald rozkoszował się wizją tego, co taki sukces oznaczałby dla ich reputacji zawodowej. Część obliczeń, którą w wyznaczonym dla ich zespołu czasie zamierzali wpuścić do komputera, była gotowa już przed południem. Rysowali jeszcze elementy potrzebnego obwodu.

Zadzwonił Lewis z propozycją wspólnego lunchu.

—  Wciągnął mnie dziś wir pracy — powiedział Corinth. — Chyba po prostu zamówię na górę kilka kanapek.

—  Cóż, mnie też dopadło. Jakbym był na górskim spływie bez wiosła — powiedział Lewis. — Miałem nadzieję, że rozmowa z tobą pomoże mi się uporać z pewnym problemem.

—  Och, w porządku. Spotkamy się w stołówce?

—  Jeśli chcesz po prostu zapełnić żołądek, to pewnie tak. Lewis słynął z trzygodzinnych lunchów z winem i muzyką skrzypcową. Nabrał takich przyzwyczajeń, mieszkając w Wiedniu, jeszcze przed Anschlussem.

—  Może być pierwsza? Do tego czasu pospólstwo już się nasyci.

—  Okay.

Corinth odłożył słuchawkę i znów się pogrążył w chłodnej ekstazie swojej pracy. O pierwszej trzydzieści uświadomił sobie, że jest spóźniony, i przeklinając, pognał do stołówki.

Kiedy Corinth napełnił swoją tacę, Lewis właśnie sadowił się przy stoliku.

—  Wiedziałem, że się spóźnisz — wyjaśnił. — Co wziąłeś? Pewnie typowe stołówkowe żarcie: pies mielony z budą, filet z jeżowca, pieczoną specjalność szefa kuchni, pieczonego szefa kuchni… zresztą nieważne. — Pociągnął łyk kawy i zamrugał.

Nie wyglądał na delikatnego: niski, kwadratowy czterdziestoośmiolatek o wyrazistych oczach za grubymi szkłami bez oprawek, łysy i zaczynający tyć. Był duszą każdego spotkania. Jednak osiem lat pobytu w Europie zmieniło jego zapatrywania i utrzymywał, że jego powojenne wizyty na Starym Kontynencie miały charakter wyłącznie gastronomiczny.

—  Trzeba ci żony — powiedział Corinth z zapałem neofity. —  Też tak sądziłem, bo moje libertyńskie czasy zaczynają
odchodzić w niepamięć. Ale nieważne. Już i tak za późno.

Lewis zaatakował krwisty stek.

—  W tej chwili bardziej mnie interesują histologiczne aspekty biologii — wymamrotał z pełnymi ustami.

—  Mówiłeś, że masz jakiś problem.

—  W dużej mierze chodzi o moich asystentów. Wszyscy są dziś podenerwowani, a młody Roberts ma jeszcze bardziej wariackie pomysły niż zazwyczaj. Ale taka jest moja praca. Mówiłem ci o tym, prawda? Badam neurony. Próbuję utrzymać je przy życiu w różnych sztucznych środowiskach i obserwuję, jak ich właściwości elektryczne zmieniają się w zależności od warunków. Mam różne wycinki z różnych tkanek — taka zmodyfikowana metoda LindberghaCarrela. Szło nam całkiem nieźle, a dzisiaj, przy rutynowej kontroli, wyniki okazały się zupełnie inne. Więc sprawdziłem wszystkie jeszcze raz — każda próbka się zmieniła!

—  Hm? — Corinth uniósł brwi i przez chwilę żuł bez słowa. — Coś nie tak ze sprzętem?

—  Nic nie znalazłem. Żadnej różnicy — poza samymi komórkami. Mała, ale znacząca zmiana. — Lewis zaczął mówić szybciej, coraz bardziej podekscytowany. — Wiesz, jak działają neurony? Jak komputer cyfrowy. Neuron jest stymulowany przez… no, przez stymulant, wysyła sygnał, a potem przez krótki czas jest nieaktywny. Następny neuron w nerwie odbiera sygnał i potem też jest na krótko dezaktywowany. No i dziś się okazało, że wszystko się plącze. Czas nieaktywności jest o dobrych kilka mikrosekund krótszy… powiedzmy, że cały układ reaguje wyraźnie szybciej niż normalnie. A same sygnały też są mocniejsze.

Corinth przez chwilę trawił informację, a potem odezwał się ostrożnie:

—  Wygląda na to, że trafiłeś na coś dużego.

—  Więc co jest przyczyną? Pożywka i aparatura są takie same jak wczoraj, mówię ci. Dostaję fioła, próbując ustalić, czy to potencjalna Nagroda Nobla, czy tylko kiepska technika!

Bardzo powoli, jakby umysł wzdragał się przed przyjęciem niejasnej hipotezy, Corinth nabrał tchu.

—  Dziwne, że stało się to akurat dzisiaj.

—  Hm?

Lewis poderwał głowę, a Corinth wyłuszczył mu swoje spostrzeżenia.

—  Bardzo dziwne — zgodził się biolog. — A ostatnio nie było żadnych wielkich burz — ozon stymuluje mózg — jednak moje kultury i tak są izolowane w szkle… — Jego oczy błysnęły.

Corinth rozejrzał się.

—  Halo, tam jest Helga — powiedział. — Ciekawe, dlaczego tak późno? Hej, tutaj!

Wstał, machając energicznie, a Helga Arnulfsen wzięła tacę i przysiadła się do ich stolika.

Była wysoka, smukła i przystojna, długie blond włosy przylegały do kształtnej głowy, jednak coś w jej sposobie bycia — bezosobowa energia, powściągliwość, a może jedynie niekobieca szorstkość mowy i ubioru — sprawiało, że była mniej atrakcyjna, niż mogłaby być. Zmieniła się od starych czasów, od wojny, pomyślał Corinth. Robił doktorat w Minnesocie, a Helga studiowała tam dziennikarstwo. Dobrze się razem bawili, jednak był zbyt mocno i zbyt beznadziejnie zakochany w swojej pracy i innej dziewczynie, aby myśleć o niej poważnie. Później korespondowali ze sobą, a dwa lata temu załatwił jej pracę w sekretariacie instytutu. Była teraz asystentką dyrektora administracyjnego i doskonale sobie radziła.

—  Rany, co za dzień! — Mocną, szczupłą dłonią przygładziła włosy i uśmiechnęła się do nich ze znużeniem. — Wszyscy mają kłopoty i wszyscy zwalają je na mnie. Gertie się wściekła… —  Hm? — Corinth spojrzał na nią trochę zaniepokojony. Liczył na to, że ta wielka maszyna licząca rozwiąże dziś jego równania. — Co się dzieje?

—  To wiedzą tylko Bóg i Gertie, ale żadne z nich nie ma nic do powiedzenia. Allanbee dziś rano wykonał rutynowy test i wynik okazał się błędny. Błąd jest niewielki, ale to wystarczy, żeby odbiło wszystkim, którzy potrzebują precyzyjnych odpowiedzi. Od tego czasu próbuje dociec, w czym rzecz, ale na razie bez powodzenia. I musiałam ułożyć nowy grafik!

—  Bardzo dziwne — mruknął Lewis.

—  Potem różne przyrządy, zwłaszcza w sekcjach fizyki i chemii, lekko p o w a r i o w a ł y. Polarymetr Murchinsona wykazał błąd rzędu… och, coś strasznego, jakaś jedna dziesiąta procenta czy coś takiego, nie wiem.

—  Naprawdę? — Lewis pochylił się, wysuwając szczękę. — Więc może to nie moje neurony, tylko instrumenty szwankują… nie, niemożliwe. Nie w takim stopniu. To musi być coś w samych komórkach. Ale jak mam to zmierzyć, jeśli wszystkie narzędzia wysiadają? — Z płonącym wzrokiem rzucił jakieś siarczyste niemieckie przekleństwo.

—  Wielu chłopców przyszło ze śmiałymi nowymi projektami, wszyscy naraz — dodała Helga. — Natychmiast chcą dostępu do takich rzeczy jak ta wielka wirówka i dostają szału, kiedy im mówię, że muszą zaczekać na swoją kolej.

—  Wszyscy akurat dzisiaj, hm? — Corinth odepchnął deser i wyciągnął papierosa. — „Zdziwniej i zdziwniej, powiedziała Alicja”. — Oczy mu się rozszerzyły i gwałtownie machnął ręką. — Nat, zastanawiam się…

—  O czym wy mówicie? — zapytała Helga.

—  A, o takich tam — odparł Corinth.

Kończyła lunch, a on mówił. Lewis wydmuchiwał kłęby dymu, siedział i się nie odzywał, zamknięty w sobie.

—  Hm. — Helga postukała w blat długim, niepomalowanym paznokciem. — Brzmi interesująco. Wszystkie komórki nerwowe, łącznie z tymi, które mamy w głowach, nagle przyspieszyły?

—  To jeszcze bardziej oczywiste — powiedział Corinth. — To może być, bo ja wiem, fenomen elektrochemiczny? Skąd mam wiedzieć? Nie szukajmy za daleko, dopóki tego nie sprawdzimy.

—  Tak. Zostawię to wam. — Helga zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. — Przychodzi mi na myśl kilka oczywistych rzeczy do sprawdzenia — ale to wasza działka.

Odwróciła się i posłała Corinthowi łagodny uśmiech zarezerwowany tylko dla kilku ludzi.

—  À propos, co u Sheili?

—  Dobrze, dobrze. A co u ciebie?

—  W porządku. — W jej odpowiedzi pobrzmiewał smutek. —  Musisz do nas kiedyś wpaść na kolację. — Prowadzenie zdawkowej konwersacji, podczas gdy umysł był zajęty nowym problemem, nie stanowiło wysiłku. — Nie widzieliśmy się od dość dawna. Jeśli chcesz, przyprowadź swojego nowego chłopaka, kimkolwiek on jest.

—  Jima? A, jego. Rzuciłam go w zeszłym tygodniu. Ale przyjdę, jasne. — Podniosła się. — Wracam do kieratu, koledzy. Do zobaczenia.

Corinth zerknął za nią, gdy szła w stronę kasy.

—  Ciekawe, dlaczego nie może się z nikim związać. Jest ładna i inteligentna — wymamrotał niemal wbrew sobie. Jego myśli pędziły dziś we wszystkich kierunkach.

—  Nie chce — odparł krótko Lewis.

—  Nie, pewnie nie. Odkąd poznaliśmy się w Minneapolis, zmieniła się, zrobiła się jakaś zimna. Dlaczego?

Lewis wzruszył ramionami.

—  Myślę, że wiesz — powiedział Corinth. — Zawsze lepiej niż ktokolwiek inny rozumiałeś kobiety. A ona chyba cię lubi.

—  Rozumiemy się — stwierdził Lewis. — I oboje umiemy trzymać język za zębami.

—  Dobrze, dobrze — zaśmiał się Corinth. Wstał. — Wracam do laboratorium. Nie znoszę grzebaniny przy analizatorze fazowym, ale cała ta sprawa… — Zamilkł na chwilę. — Wiesz co, pogadajmy z innymi i podzielmy prace, co? Każdy sprawdzi coś innego. W takiej sytuacji nie potrwa to długo.

Lewis kiwnął głową i wyszedł za nim.

Do wieczora wyniki były gotowe. Gdy Corinth na nie popatrzył, ogarnął go chłód. Nagle poczuł się mały i bezradny.

Zjawiska elektromagnetyczne uległy zmianie.

Zmiana nie była wielka. Wielki był sam fakt, że to, co powinno stanowić wieczne i niezmienne oblicze natury, zmieniło się na tyle, że setki systemów filozoficznych runęły w gruzy. W subtelności problemu było coś elementarnego. Jak dokonać ponownego pomiaru podstawowych czynników, skoro zmieniły się same czynniki?

Były pewne sposoby. We wszechświecie nie ma stałych absolutnych, wszystko wokół istnieje w zależności od czegoś. Pewne dane zmieniły się jednak znacząco w stosunku do innych.

Corinth pracował nad ustaleniem stałych elektrycznych. Dla metali były takie same albo niemal takie same jak przedtem. Wyraźnie zmieniły się jednak rezystywność i przenikalność izolatorów — stały się nieco lepszymi przewodnikami.

Z wyjątkiem urządzeń precyzyjnych, jak komputer Gertie, zmiana charakterystyk elektromagnetycznych nie była znacząca. Za to złożony i subtelnie zrównoważony mechanizm znany człowiekowi jako żywa komórka zmienił się bardzo wyraźnie. Najbardziej zaś zmienił się neuron, najbardziej rozwinięta i wyspecjalizowana ze wszystkich komórek — a zwłaszcza różnorodne neurony w ludzkiej korze mózgowej. I tutaj zmiana była odczuwalna. Drobne impulsy elektryczne, dzięki którym funkcjonuje sieć neuronowa, przepływały gwałtowniej, bardziej intensywnie.

Być może był to dopiero początek zmian.

Helga zadrżała.

—  Potrzebuję drinka — oznajmiła. — I to bardzo.

—  Znam pewien bar — powiedział Lewis. — Wpadnę na jednego i dotrzymam ci towarzystwa, potem wrócę jeszcze popracować. A co z tobą, Pete?

—  Jadę do domu — odparł fizyk. — Bawcie się dobrze. — W jego słowach nie było entuzjazmu.

Wyszedł, ledwie świadom, że jest ciemno i bardzo późno. To, co się dziś zdarzyło, dla niektórych jego kolegów było zapewne czymś nowym, cudownym i ekscytującym; Corinth jednak nie mógł się powstrzymać od myśli, że może wszechświat zamierza jednym beztroskim ruchem pozbyć się całego ludzkiego gatunku. A jaki będzie efekt w odniesieniu do ludzkiego ciała…?

Chyba zrobili wszystko, co było możliwe w tej chwili. Sprawdzili tyle, ile się dało. Helga powiadomiła Biuro Norm w Waszyngtonie. Dowiedziała się tam, że kilka innych laboratoriów z różnych punktów kraju także doniosło o wystąpieniu anomalii. Dopiero jutro, pomyślał Corinth, zacznie się o tym mówić.

Na zewnątrz — w Nowym Jorku nocą — prawie nic się nie zmieniło, może tylko było odrobinę ciszej niż zazwyczaj. Kupił gazetę na rogu i zaczął ją przeglądać. Mylił się, czy rzeczywiście dostrzegał tam subtelną różnicę — zdania miały w sobie coś osobistego, były bardziej literackie. Przeszły przez zaporę korektorską, ponieważ sam korektor się zmienił i nie zdawał sobie z tego sprawy? Nie znalazł tam wzmianki o wielkiej przyczynie, odkrycie było zbyt duże i zbyt świeże, w przeciwieństwie do starych spraw — wojen, zamieszek, podejrzeń, strachu, nienawiści i chciwości w rozpadającym się, chorym świecie.

Nagle do niego dotarło, że gęsto zadrukowaną tytułową stronę „Timesa” przeczytał w jakieś dziesięć minut. Wepchnął gazetę do kieszeni i poszedł do metra.


Dodano: 2023-06-07 19:39:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS