NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Clarke, Arthur C. - "Spotkanie z Ramą" (wyd. 2023)
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Rama
Kolekcja: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: Rendezvous With Rama
Tłumaczenie: Zofia Kierszys
Data wydania: Maj 2023
ISBN: 978-83-8338-013-1
Oprawa: zintegrowana
Format: 135 x 215
Liczba stron: 280
Cena: 49,90 zł
Rok wydania oryginału: 1972
Tom cyklu: 1



Clarke, Arthur C. - "Spotkanie z Ramą"

1. Straż Kosmiczna

Wcześniej czy później to musiało się stać. 30 czerwca 1908 roku zagłada ominęła Moskwę tylko o trzy godziny i cztery tysiące kilometrów — odchylenie znikome według kryteriów wszechświata. 12 lutego 1947 roku inne miasto rosyjskie było jeszcze bliższe katastrofy, gdy drugi wielki meteoryt dwudziestego wieku spadł w odległości niecałych czterystu kilometrów od Władywostoku, przy czym detonację tę dałoby się porównać z wybuchem świeżo wynalezionej bomby atomowej.

W tamtych czasach człowiek nic nie potrafił zrobić, żeby uchronić się przed tymi ostatnimi przypadkowymi pociskami bombardowania kosmicznego, które niegdyś poznaczyło lejami powierzchnię Księżyca. Meteoryty roku 1908 i 1947 spadły na bezludzia, ale pod koniec następnego wieku nie było na Ziemi już ani jednego rejonu mogącego służyć artylerii kosmicznej jako cel do nieszkodliwych ćwiczeń. Ludzkość rozprzestrzeniła się od bieguna do bieguna. Toteż nieuniknienie…

O godzinie 9.46 czasu zachodnioeuropejskiego 11 wrze­śnia,­ pod koniec wyjątkowo pięknego lata roku 2077, większość mieszkańców Europy zobaczyła oślepiającą kulę ognia, która ukazała się od wschodu. W ciągu paru sekund jaśniejsza niż Słońce sunęła po niebie — zrazu cicho — pozostawiając za sobą rozwirowany słup pyłu i dymu.

Gdzieś nad Austrią zaczęła się rozpadać, a od grzmotów gwałtownych detonacji ponad milion osób ogłuchło całkowicie. To byli ci szczęśliwcy.

Tysiąc ton kamienia i metalu, sunąc z szybkością pięćdziesięciu kilometrów na sekundę, gruchnęło na równiny północnych Włoch i w jednej płomiennej chwili praca stuleci obróciła się wniwecz. Padwa i Werona zostały zmiecione z powierzchni Ziemi, resztki chwały Wenecji zginęły w morzu, gdy wody Adriatyku­ z hukiem zalały ląd po tym uderzeniu z kosmosu.

Śmierć poniosło sześćset tysięcy ludzi, ogólne szkody wyceniono na ponad trylion dolarów. Ale na polu sztuki, historii i nauki cała ludzkość — po wieki wieków — poniosła straty nieobliczalne i niepowetowane, jak gdyby w ciągu jednego poranka stoczono i przegrano jakąś wielką wojnę, i mało kto mógł czerpać przyjemność z faktu, że jeszcze przez długie miesiące, podczas gdy pył zagłady powoli opadał, cały świat oglądał świty i zachody słońca najwspanialsze od czasów wybuchu Krakatau.

Po pierwszym wstrząsie ludzkość — jak nigdy dotąd, w żadnym stuleciu — zjednoczyła się zdeterminowana. Zdawała sobie sprawę, że taka katastrofa może nie powtórzyć się przez tysiąc lat, ale też może powtórzyć się już jutro. A następnym razem konsekwencje będą jeszcze straszliwsze.

Dobrze: n i e b ę d z i e n a s t ę p n e g o r a z u.

Sto lat wcześniej świat, znacznie uboższy, dysponujący mniejszymi zasobami, marnował swoje bogactwa, usiłując niszczyć broń wypuszczoną samobójczo przez ludzkość przeciwko ludzkości. Tych wysiłków nigdy nie uwieńczył sukces, ale nabyte wówczas umiejętności nie poszły w niepamięć. Teraz można było je wykorzystać w szlachetniejszym celu i na nieskończenie większej scenie. Żaden meteoryt dostatecznie duży, żeby spowodować nieszczęście, nie miał przedrzeć się przez zaporę obronną Ziemi.

Tak powstał projekt Straży Kosmicznej. Pięćdziesiąt lat później, w okolicznościach, jakich żaden z jego twórców nie mógł przewidzieć, uzasadnił swoje istnienie.


2. Intruz

W roku 2130 dzięki urządzeniom radarowym zainstalowanym na Marsie wykrywano nowe asteroidy mniej więcej po dwanaście dziennie. Komputery Straży Kosmicznej automatycznie obliczały ich orbity i w swoich przepastnych pamięciach magazynowały informacje, tak żeby co kilka miesięcy każdy zainteresowany astronom mógł mieć wgląd w nagromadzone dane. Dane te były już imponujące.

Przez sto dwadzieścia parę lat, od czasu gdy akurat pierwszego dnia dziewiętnastego wieku odkryto Ceres, największy z tych maleńkich światów, zaobserwowano pierwszy tysiąc asteroid. Setki ich znajdowano i gubiono, i znajdowano znowu — takie roje, że pewien rozjątrzony astronom nazwał je „robactwem wszechświata”. Bardzo by się przeraził, gdyby wiedział, że liczba asteroid śledzonych teraz przez Straż Kosmiczną wynosi pełne pół miliona.

Tylko pięć olbrzymów — Ceres, Pallas, Juno, Eunomia i Westa — miało ponad dwieście kilometrów średnicy; przeważnie

asteroidy były po prostu monstrualnymi głazami o rozmiarach niedużego parku. Prawie wszystkie krążyły po orbitach poza Marsem; zaledwie kilka — te, które posunęły się w kierunku Słońca na tyle, by stanowić ewentualne niebezpieczeństwo dla Ziemi — interesowało Straż Kosmiczną. I ani jedna z całego tysiąca na przestrzeni dalszej historii Układu Słonecznego nie miała zbliżyć się do Ziemi na odległość mniejszą niż milion kilometrów.

Obiekt figurujący z początku w katalogu jako 31/439 (co oznaczało rok łamany przez kolejny numer odkrycia) wypatrzono, gdy jeszcze znajdował się poza orbitą Jowisza. Nie było nic niezwykłego w jego położeniu: wiele asteroid przesuwało się poza Saturna, zanim skręciło raz jeszcze w stronę swego dalekiego słońca. A Thule II, mając największy zasięg, kręciła się tak blisko Urana, że równie dobrze mogłaby być zabłąkanym księżycem tej planety.

Ale pierwszy kontakt radarowy na taką odległość był bez precedensu; najwidoczniej 31/439 musiała mieć niezwykłe rozmiary. Z siły echa komputery wydedukowały, że jej średnica wynosi co najmniej czterdzieści kilometrów. Takiego olbrzyma wykryto po raz pierwszy od stu lat. To, że przeoczano go tak długo, wydawało się wprost niewiarygodne.

Obliczono orbitę i rozwiązano tę zagadkę, po czym wyłoniła się zagadka jeszcze większa. 31/439 nie sunęła normalnym szlakiem asteroid, po elipsie odtwarzanej z dokładnością mechanizmu zegarowego co kilka lat. Ten samotny wędrowiec wśród gwiazd składał w Układzie Słonecznym swoją wizytę pierwszą i ostatnią; sunął tak szybko, że pole grawitacyjne Słońca nigdy nie mogłoby go zatrzymać. Pędził w głąb układu poprzez orbity Jowisza, Marsa, Ziemi, Wenus i Merkurego, na każdej z nich zwiększając prędkość, by w końcu zatoczyć krąg wokół Słońca i skierować się znowu w nieznane.

W tej właśnie chwili komputery zaczęły błyskami nadawać swój sygnał: „Hej, wy tam! Mamy coś ciekawego!”, i dlatego 31/439 zainteresowała istoty ludzkie. W Kwaterze Głównej Straży Kosmicznej zrobił się hałas i tego międzygwiezdnego włóczęgę razdwa uhonorowano nazwą, a nie jak dotąd tylko numerem. Dawno już astronomowie wykorzystali wszystkie nazwy z mitologii greckiej i rzymskiej, teraz czerpali z panteonu hinduskiego. Tak więc asteroida numer 31/439 została nazwana Ramą.

Przez kilka dni wszystkie środki przekazu wywoływały doniesieniami o tym gościu wielką sensację, ale sprawę bardzo utrudniała znikomość danych. Wiedziano tylko, że Rama porusza się po niezwykłej orbicie, oraz z grubsza znano jego rozmiary. I to były tylko domysły wysnute na podstawie echa radarowego. Rama, oglądany przez teleskop, nadal wydawał się słabą gwiazdką piętnastej wielkości, zbyt małą, żeby ukazywać się jako wyraźny krążek. Ale zmierzając w kierunku serca Układu Słonecznego, miał nabierać mocy, coraz większy i jaśniejszy z miesiąca na miesiąc, a nim zniknie na zawsze, orbitujące obserwatoria miały przekazywać dokładniejsze informacje o jego kształcie i rozmiarach. Czasu było mnóstwo i w ciągu następnych kilku lat mogło się zdarzyć, że jakiś statek kosmiczny na zwykłej swojej trasie będzie przelatywał dość blisko Ramy, żeby zrobić dobre fotografie. Bezpośrednie spotkanie wydawało się nieprawdopodobne: zbyt dużo kosztowałoby paliwo potrzebne na fizyczny kontakt z obiektem przecinającym orbity planet z prędkością ponad stu tysięcy kilometrów na godzinę.

Świat wkrótce zapomniał o Ramie, ale astronomowie nie zapomnieli. Z biegiem miesięcy ich podniecenie wzrastało, nowa asteroida stawała się coraz większą zagadką.

Przede wszystkim zastanawiano się nad krzywą blasku Ramy.

Zmian natężenia światła nie było.

Jasność wszystkich bez wyjątku znanych asteroid ulegała powolnym zmianom, światła przybywało i ubywało w ciągu kilku godzin. Przed dwustu laty z górą uznano, że to jest nieunikniony skutek ruchu wirowego i nieregularnych kształtów. Asteroida, sunąc po swej orbicie, wciąż się obraca i wciąż inną powierzchnią zwrócona jest do Słońca, a jej jasność tym samym jest wciąż inna.

Otóż Rama nie wykazywał takich wahań. Albo nie kręcił się wcale, albo był doskonale symetryczny. Oba te tłumaczenia jednak wydawały się równie mało prawdopodobne.

Sprawa pozostawała w zawieszeniu przez kilka miesięcy, ponieważ nie można było żadnego z dużych orbitujących teleskopów odrywać od stałej obserwacji dalekich przestworzy wszechświata. Astronomia kosmiczna to bardzo drogie hobby: korzystanie z cennego instrumentu kosztuje, lekko licząc, tysiąc dolarów za minutę. Doktor William Stenton nigdy by nie mógł dysponować dwustumetrowym zwierciadłem dalekiego zasięgu przez pełne piętnaście minut, gdyby nie to, że przeprowadzanie jakiegoś ważniejszego programu uległo chwilowej zwłoce, bo zawiódł któryś z kondensatorów po pięćdziesiąt centów sztuka. Pech jednego astronoma okazał się szczęśliwym trafem dla innego.

Bill Stenton nie wiedział, co zaobserwował, dopóki nie docisnął się nazajutrz do komputera. Nawet wtedy, gdy rezultaty w końcu błysnęły na ekranie, dopiero po długiej chwili zrozumiał ich znaczenie.

Światło słoneczne, które odbijał Rama, nie miało stałego natężenia. Było pewne małe, bardzo regularne wahanie, trudne do wykrycia, ale stwierdzone nieomylnie. Jak wszystkie inne asteroidy Rama rzeczywiście się obracał. Jednakże podczas gdy normalny „dzień” asteroidy trwał kilka godzin, „dzień” Ramy ograniczał się do czterech zaledwie m i n u t.

Doktor Stenton szybko zrobił obliczenia i wprost nie mógł uwierzyć w ich wynik. Ten maleńki światek kręcił się z prędkością wynoszącą na równiku ponad tysiąc kilometrów na godzinę, tak że byłoby raczej nieroztropnie próbować lądowania gdziekolwiek poza biegunami. Siła odśrodkowa na równiku Ramy na pewno odrzuciłaby każdy nieprzytwierdzony obiekt z przyspieszeniem prawie równym ziemskiemu. Rama był kręcącym się głazem, do którego nigdy nie przywarło ani trochę kosmicznego mchu; to zdumiewające, że takie ciało nie rozpadło się już dawno na miliony kawałków.

Obiekt o średnicy czterdziestu kilometrów, z okresem obrotu wynoszącym tylko cztery minuty — gdzież coś takiego umieścić w astronomicznym układzie rzeczy? Doktor Stenton był człowiekiem obdarzonym dość bujną wyobraźnią i chyba nazbyt skłonnym do wyciągania pochopnych wniosków. Teraz pochopnie wyciągnął wniosek, który na kilka minut przyprawił go doprawdy o drżenie.

Jedynym takim okazem kosmicznego zoo może być gwiazda po grawitacyjnym kolapsie. Kto wie, czy Rama nie jest martwym słońcem? Oto kręci się szaleńczo kula neutronów, przy czym każdy jej centymetr sześcienny waży miliardy ton…

W tym momencie raptem przypomniało się przerażonemu doktorowi Stentonowi ponadczasowe klasyczne dzieło H.G.Wel lsa Gwiazda. Przeczytał tę książkę w dzieciństwie i przyczyniła się ona do rozbudzenia w nim zainteresowań astronomicznych. W ciągu ponad dwustu lat nie utraciła nic ze swojej aktualności i grozy. Na zawsze pozostały mu w pamięci obrazy huraganów i fal przypływu, i miast osuwających się w morze, gdy gość z kosmosu walnął w Jowisza, a potem, opadając w kierunku Słońca, mijał Ziemię. To fakt, gwiazda, którą opisał stary Wells, nie była zimna — była rozżarzona i większość zniszczeń spowodował ten żar. Ale czy to ma znaczenie? Rama, chociaż jest ciałem zimnym i tylko odbija światło Słońca, może niszczyć samą siłą ciążenia równie łatwo jak ogień.

Każda masa gwiezdna, wdzierając się do Układu Słonecznego, zupełnie by odkształciła orbity jego planet. Wystarczy, żeby Ziemia przesunęła się o parę milionów kilometrów bliżej Słońca — albo gwiazd — i od razu przestanie istnieć owa delikatna równowaga klimatów. Antarktyczna pokrywa lodowa stopnieje i woda zaleje wszystkie niziny albo też morza zamarzną i cały świat skuje na wieki zima. Wystarczy jedno szturchnięcie w tę czy w tamtą stronę…

Wkrótce jednak doktor Stenton uspokoił się i odetchnął z ulgą. Co za bzdura — powinien się wstydzić.

Niemożliwe przecież, żeby Rama składał się z zagęszczonej materii. Żadna masa wielkości gwiazdy nie mogłaby przeniknąć tak głęboko do Układu Słonecznego, nie wywołując zakłóceń, które objawiłyby się już dawno. Na tej właśnie zasadzie odkryto Neptuna, Plutona i Persefonę. Nie, to zupełnie niemożliwe, żeby obiekt o masie martwego słońca wkradł się niezaobserwowany.

Poniekąd szkoda. Spotkanie z „czarną” gwiazdą byłoby bardzo ciekawe i podniecające.

Dopóki by się nie skończyło…


3. Rama i Sita

Zebranie nadzwyczajne Rady ds. Kosmosu było krótkie i burzliwe. Nawet w dwudziestym drugim wieku jeszcze nie znaleziono żadnego sposobu na to, by kluczowych stanowisk w administracji nie zajmowali uczeni podstarzali i konserwatywni. Doprawdy wątpliwe, czy ten problem kiedykolwiek zostanie rozwiązany.

Na domiar złego przewodniczącym RdsK był emerytowany profesor Olaf Davidson, wybitny astrofizyk. Profesor Davidson niezbyt interesował się obiektami mniejszymi niż galaktyki i nigdy nie zawracał sobie głowy ukrywaniem swoich uprzedzeń. Chociaż musiał przyznać, że dziewięćdziesiąt procent jego wiedzy opiera się na obserwacjach poczynionych przez instrumenty usytuowane w kosmosie, wcale nie był z tego zadowolony. Co najmniej trzy razy w ciągu jego znakomitej kariery naukowej satelity wystrzelone specjalnie po to, żeby potwierdzić którąś z jego ukochanych teorii, przyniosły wyniki wprost odwrotne, niż oczekiwał.

Zagadnienie przedłożone radzie było dosyć proste. Nie ulegało wątpliwości, że Rama to obiekt niezwykły, ale czy ważny? Za kilka miesięcy zniknie na zawsze, niewiele więc pozostało ­czasu na działanie. Okazja raz utracona nigdy się nie powtórzy.

Koszta były zawrotne, ale sondę, którą zamierzano wypuścić z Marsa w przestrzeń kosmiczną za orbitą Neptuna, można było przeprogramować i wysłać z dużą prędkością na spotkanie Ramy. Możliwość spotkania bezpośredniego oczywiście wykluczano: to miał być najszybszy notowany w kronikach przelot dwóch ciał mijających się z prędkością dwustu tysięcy kilo­ metrów na godzinę. Intensywna obserwacja Ramy miała trwać zaledwie kilka minut, a w prawdziwym zbliżeniu nie dłużej niż sekundę. Ale to wystarczało, żeby za pomocą odpowiednich instrumentów otrzymać odpowiedzi na wiele pytań.

Chociaż profesor Davidson był uprzedzony do pomysłu z sondą, projekt został już zaakceptowany, a on nie widział powodu, żeby wykładać jeszcze więcej ciężko zdobytych pieniędzy na błahą sprawę. Ze swadą wygłosił przemówienie o szaleństwie, jakim jest polowanie na asteroidy, a także o konieczności zainstalowania na Księżycu nowego interferometru wysokiej rozdzielczości, żeby raz na zawsze potwierdzić niedawno wskrzeszoną teorię powstania wszechświata w drodze Wielkiego Wybuchu.

To był poważny błąd taktyczny, ponieważ w radzie zasiadali trzej najbardziej żarliwi zwolennicy zmodyfikowanej teorii stanu stacjonarnego. W głębi duszy zgadzali się oni z profesorem Davidsonem: polowanie na asteroidy to wyrzucone pieniądze, jednakże…

O przegranej profesora Davidsona zadecydował jeden głos.

* * *

Trzy miesiące później wystrzelono z Fobosa, wewnętrznego księżyca Marsa, sondę kosmiczną, którą nazwano Sita. Czas lotu wynosił siedem tygodni, a jej aparatura włączyła się na pełną moc dopiero na pięć minut przed przechwyceniem. Jednocześnie wypuszczony przez nią rój kamer, przelatując koło Ramy, miał sfotografować ten obiekt ze wszystkich stron.

Pierwsze zdjęcia, zrobione z odległości dziesięciu tysięcy kilometrów, sprawiły, że ludzkość przerwała wszelkie swoje działania. Na miliardzie ekranów telewizyjnych ukazał się maleńki nijaki walec, który powiększał się z sekundy na sekundę. Gdy podwoił swoje rozmiary, nikt już nie mógł udawać, że Rama to obiekt naturalny.

Rama był walcem tak idealnie równym, jakby został obrobiony na ogromnej tokarce z kłami oddalonymi od siebie o pięćdziesiąt kilometrów. Oba jego końce o średnicy dwudziestu kilometrów były zupełnie płaskie, jedynie na środku powierzchni jednego z nich sterczały jakieś nieduże konstrukcje. Z odległości uniemożliwiającej wyczucie proporcji Rama wyglądał prawie śmiesznie — jak zwyczajny domowy bojler.

Powiększał się, aż zapełnił cały ekran. Jego matowa ciemna szarość przypominała bezbarwną powierzchnię Księżyca i nie było na niej żadnych oznaczeń, tyle że w połowie walca widniała plama, a raczej smuga długości jednego kilometra, jak gdyby kiedyś przed wiekami coś uderzyło i rozbryznęło się w tym miejscu.

Nic nie wskazywało na to, by owo uderzenie bodaj trochę uszkodziło wirującą ścianę Ramy; ale właśnie ta smuga powodowała pewną fluktuację światła i tym samym umożliwiła Stentonowi dokonanie odkrycia.

Zdjęcia z innych kamer nie przydały niczego nowego. Jednakże trajektorie, którymi kamery przeleciały poprzez znikome pole grawitacyjne Ramy, pozwoliły uzyskać bardzo ważną informację: o masie tego walca.

Był stanowczo za lekki, żeby być ciałem litym. Bez wielkiego zaskoczenia przyjęto fakt, że Rama jest pusty w środku.

Oto więc wreszcie nadszedł czas spotkania od dawna wzbudzającego lęk, od dawna wyczekiwanego. Ludzkość miała podjąć swego pierwszego gościa z gwiazd.


Dodano: 2023-05-23 15:49:42
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS