NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Markowski, Adrian - "Słomianie"


 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

Linki

Maszczyszyn, Jan - "Dinozauroid"
Wydawnictwo: Stalker Books
Data wydania: Maj 2023
ISBN: 978-83-6722-302-7
Oprawa: twarda
Liczba stron: 420
Cena: 59,99 zł



Maszczyszyn, Jan - "Dinozauroid" #1

1

Czekaliśmy rok.
Equorg przybył dość niespodziewanie w połowie 9869.
Jakby znikąd spadł. Ziścił się na pokładzie statku i zmaterializował lądując w chłodne, mgliste popołudnie.
Szelma wierutna!
Zamiast całego honorowego pocztu, przywlókł był tylko samego siebie.
Istny efeb, wykwintnie ubrany, w palcie, a możebnie w chitynowym pokrowcu? – o być może modnym galaktycznym wykroju, z pasami biegnącymi poprzecznie niby pierścienie, z guzikami wydającymi się błyskotliwie wiszącymi pociskami, z obrąbieniami na krawędzi sukna, czyniącymi je nieprzyjemnie ostrymi. Ujrzeliśmy twarz pooraną nieziemskimi zmarszczkami, o rysach przypominających nieco fizjonomię żółwią, uzupełnioną animistyką ludzką, jakąś taką bliską sercu i powszechnie uznaną za sympatyczną.
Z tym, że płaszcz jego, jak już wspomniałem, że tak powiem okryciem wcale tak oczywistym nie był. Jeśliby uznać go za zbroję, pancerz nawet, taki podobny bywał do żółwiego, to opiniodawca wiele by się w dobrym zdaniu o wytrzymałości nie pomylił. Twardy był bowiem niczym odlany z żeliwa czerep, a przeciwnie do wizualnej ciężkości lekki i operatywny bywał niczym najdoskonalsza proteza części miękkich i witalnych. A giętki i plastyczny potrafił migiem ukryć w sobie gospodarza. Zatem zdawał się być wręcz niezniszczalnym, twardym domem dla ślimaka w stanie jego głębokiej depresji lub trwać w stanie powłóczystym w przypadku jego rozluźnienia i spokoju.
Jako wojskowemu przypadła mi funkcja powitania gościa i zorganizowania bezpiecznej, hotelowej akomodacji. Nie ociągając się wcale natychmiast ochoczo przystąpiłem do akcji. Szybką karetą dotarłem na sławne lotnisko w Żeliborławicach. Tam poczyniłem kontrolę w oddziałach prewencyjnych. Następnym zaprowadziłem porządek pośród numerowych1 i kontrolerów, bo pojazd obcego był już wylądował. Potem prędkim krokiem udałem się na odpowiedni peron, co by dojechać karetą schodową pod sam podróżny człon. Tam ujrzałem kręcącego się podejrzanego typa, dziennikarzynę lub innego reportera, który nielegalnie wdrapał się na schody.
– Gdzie się pan szanowny pcha?! – ryknąłem na niego wyrastając niczym niepokonana przeszkoda na jego drodze. – Proszę natychmiast się zatrzymać i poddać rewizji! – zażądałem ostrym tonem od obrzucającego mnie nienawistnym spojrzeniem jegomościa.
– A to niby czemu się pan wtrącasz? – odkrzyknął rwąc się do rękoczynu. – Nie życzę sobie na naszej Ziemi gości z innych światów! – wydarł mi się do ucha. Osobnik to był muskularny, ale i ja nie na darmo byłem wyszkolonym w fachu oficerem, aby sobie z gagatkiem nie poradzić. Wykręciłem mu sprawnie rękę i wyszarpałem z dłoni – cokolwiek to było. Skoczył zaraz ku mnie rwąc się do dalszego rękoczynu, ale tuż za mną pojawiło się dwóch brudnych numerowych, którzy błyskawicznie usunęli go z mojego pola widzenia.
Zatem od opisu incydentu wróćmy do sprawy.
Nazywam się Jakub Jeremiasz, JJ Horsztyńki i oficjalnie pełnię funkcję oficera miejscowej prefektury. W obowiązkach dziennych odpowiadam za bezpieczeństwo osób publicznych, tytułowanych i sławnych. Od mych rekomendacji zależy wydawanie zezwoleń na wizyty i wywiady prasowe. Prywatnie ukończyłem wydział paleontologiczny w Leżymborgu. Zawodowo odbyłem kursy z wiedzy o prawnych naturalizacjach, tak więc z ramienia administracyjnego rozwiązuję wszelkie sprawy dotyczące cudzoziemców. O tych z obcych światów jeszcze nie słyszałem. Spoglądałem więc na przybysza ze specjalnym zainteresowaniem, bo taka sztuka jeszcze mi się nie trafiła.
Jak wyglądał?
Oto miałem przed sobą autentycznego przybysza ze światów naszej nauce nieznanych. Butnie wkraczał sobie w naszą rzeczywistość. Dlaczego bezczelnie? Bo w sposób karygodnie beztroski łamał wszelkie procedury bezpieczeństwa biologicznego! Oto zjawiał się na lądowniczej płycie bez tygodniowej kwarantanny, bez obowiązkowych szczepień i bez choćby najmniejszej inspekcji celniczej!
Przypomniała mi jego figura geologiczną kartę historii żywcem wziętą z paleontologicznej dokumentacji złożowej wertowanej przeze mnie w bibliotece uniwersyteckiej w latach młodzieńczych. Reaktywował me wspomnienia ze studiów, więc stawały obrazy w mej pamięci rześkie i żywe.
Istniały ongiś, przed milionami lat prężne kreatury pływające, mogące tu posłużyć jako przykład dla reprezentowanego przez jego wierzchnie odzienie krawieckiego wzornictwa. Zastosowane w przypadku kroju palta naszego właśnie przybyłego z zaświatów osobnika czyniły go były oryginałem. Ów inspirujący organizm żywy nazywany bywał amonitem, więc nie zdziwiło mnie potem wcale usłyszane gościa imię:
Amonis.
Podług hipotez znawców dziedzin geologicznych cieszyły się ongiś życiem popularnym nasze pradawne muszlowate kreatury o takiejż nazwie. W płytkich wodach morskich na obszarze współczesnej Jury krakowsko– częstochowskiej Było ich zatrzęsienie. Przyjmowały rozmaite formy. A to bywały rozciągnięte na pełnej fazie rozkurczu lub też skulone wskutek upału albo też stężałe w spazmie trwogi. Skurczone układały się w kształty pięknych spirali.
Różnie się prezentowały i wskutek licznych przykładów katastrof obsunięcia się skalnego wybrzeża odnaleźć je dzisiaj możemy w różnych fazach stratyfikacji jako fossylie rozprostowane lub zwinięte w rogala. W naturze epoki kredowej potrafiły osiągać kilkumetrowe średnice i w takowym stanie umiały z chyżością niby korek od szampana płynąć po bezkresach wodnej toni. Stąd też w pierwotnych wodach morskich zapełniały całe zatoki, ujścia rzek i zapychały ciasne, błotniste delty. Zawdzięczały tę pływacką zdolność operacyjną narządowi podobnemu do pęcherza pławnego ryby, który owe kolosalne kreatury dźwigał ku powierzchni, lub też na życzenie zatapiał ku wymaganej głębokości, by czasem pozwolić im tragicznie utknąć w szlamie i pozwolić się sfosylizować. W ogromnej większości jednak przemieszczały się w wodach światowych grona idące w pięknych, kolorowych grupach liczących tysiące lub miliony sztuk. Bezpieczne i ciepłe wody kredowej epoki zapewniały im nietykalne pomieszkiwanie na obszarze całej planety i przez dziesiątki milionów lat pozwalały rozkwitać gatunkowo. Żyły zanim nie zmiotła je z ziemskiego padołu kolejna statystycznie przewidywalna katastrofa, przez geologów zwana epokowym wymieraniem. Z jakiejś nieznanej przyczyny znikało onczas z biologicznego teatrum zdarzeń do dziewięćdziesięciu procent nierzadko pięknych i dobrze rokujących rozwojowo genre’ów.
Dlaczegóż natura obierała sobie tak dokuczliwą drogę opróżniania projektowego pola? Czemuż to posługiwała się wyrokami śmiertelnymi? Nie wiadomo. Czy trudniejszym mogło być gradacyjne programowanie zmian? Co z ponownym odkryciem rewolucyjnych przełomów? Czy rewitalizacja już znanych z poprzedniego biologicznego wcielenia przystosowań znów miała miejsce? Czy samo środowisko posiadało jakąś uniwersalnie wprogramowaną funkcję moderatora? Od zawsze frapowała mnie odpowiedź na wszystkie te pytania.
Los tak parszywy dotknął przed milionami lat nasze amonity, które niestety nie dotrwały wersji istoty abstrakcyjnie myślącej, jak zdarzyło się to na planecie doktora Amonisa. Los pewnie obróci i naszą rasę w perzynę, aby spróbować się na czystej tablicy z nowo rozpisanymi, pięknymi schematami.
Miliony, setki milionów lat od tej pory przebrzmiało i konstrukcja ta w rozwoju biologicznego życia nie powróciła. Jakby to przyroda nieszczęśliwie zapomniała o drodze tak wspaniale tylko raz jedyny obranej.
Aż tu nagle pojawił się gość wcale niepożądany, któren całości te nam wizualnie pod oczy ciekawskie podsunął, zadając kłam wszelkim spekulacjom o ewolucjach kredowych nieskutecznych i zapomnianych.
W opisach więc prasowych poddawano każdy szczegół ubrania drobiazgowej analizie nie tylko materiałowej, ale i funkcjonalnej.
I tak oficjalnie się dowiedziałem, iż doktor Amonis posiadał płaszcz gruby na cztery centymetry i w jakości lśnienia od marmurowej doskonałości mało się różniący. Sprawiony bodaj z chityny, która w przypadku niebezpieczeństwa potrafiła się samoistnie rozgrzać, plastycznie odkształcić i przybrać formę doskonale chroniącą właściciela. Zawijał biedaka w mgnieniu oka, bez jego woli i wiedzy w pancerzu, śliną gęstą pokrywał, by móc żelem organicznym zaczopować wszelkie do organów dochodzące otwory. Takiż to był niezwykły organizm!
Oczywiście doktor nasz przypisywał sobie odpowiednie piguły. Łykał je i pozostawał w formie nerwowej przez okres swej całej bytności.
Uważny czytelnik zapewne zna tę historię z prasy codziennej, wiele bowiem poczyniono prób badania jego fizyczno – chemicznej reaktywności i rozpisywano się o tym na prawo i lewo. Od Gazety Pomorskiej, aż po Gońca Granicznego. Na każdym etapie eksperymentów wykonywanych w laboratoriach Narodowych Uczelni palto owo lub być może próbki kosmicznego kombinezonu w mikroskopijnych trocinach testowane dowodziły doskonałości niebywałej. Mało któren kosmiczny ubiór potrafiłby z produktem konkurować, takim był samorodnym, krawieckim skarbem!
Gdy pierwszy raz gość przemówił pozostał cały od owego mankamentu sztywności odrętwiały. Wychylał wysoko głowę, ponad złoty pierścień szyjny, bo nie potrafił się pozbyć owego stale czujnego gorsetu. Rej wodził niczym z mównicy tylko ruchliwą głową na boki kiwając i mimiką dając do zrozumienia, że się ekscytuje. W dyskusyjnej gorączce potrafił co prawda, jakby z ukrycia i małymi, krótkimi rączkami gestykulować, ale wyglądał ten sposób na kaleki i w paru potencjalnie aktywnych miejscach tylko jego wymagającej gestykulacji dostępny. Dlaczego w paru? Bo to zależało od przyjęcia przez niego odpowiadającej mu w danym momencie pozy. Stąd potrafił się różnic wyglądem zastygnięcia; z dnia na dzień odmiennym.
Pamiętam ten ów pierwszy dzień jego przybycia.
Z wieloma innymi ważnymi osobistościami dotarliśmy na samo miejsce – od głównego hangaru aż pod trap autokaretami. Urząd miejski zapewne zapragnął przed obcym zabłysnąć najnowszą maszynerią Instytutu hrabiego Burzańskiego.
Zebrano nas przy schodach, skąd nasz gość miły wygłosił powitalne przemówienie w języku, który poddał wstępnej introdukcji przed społeczeństwem ludzkim już tydzień wcześniej przez radio. Niestety i tym razem pozostał niezrozumiałym.
Zbyt czytelnie wydawanym dźwiękiem obcy poszczycić się nie mógł. Brzmiał w otwartej przestrzeni głucho i w niewyraźnej artykulacji towarzyszył mu dziwny kaszel. Tak więc występ ten zakończył porażką.
Jeśli chodzi o zgromadzone tłumy i watahy dziennikarzy, to w reakcji na przemowę szyderczo rechotali. Nikt nie szczędził słowa krytyki i ironii. A to nawet, że każdy zainteresowany miał nieskrępowany dostęp do okrętu gwiezdnego nie robiło wrażenia, jakby całość miała być nic nie znaczącym złomowiskiem, a gość przybyłym z mroku idiotą.
Tymczasem, my flegmatyczni delegaci w odróżnieniu od ulicznej ciżby oficjalnym krokiem obchodziliśmy pojazd Amonisa nie szczędząc słów pochwały i zachwytu. Między sobą porozumiewaliśmy się tylko szeptem i sporadycznie, by nie obudzić w gościu wrażenia niegościnności. Niektórzy wskazując szczegóły wymierzali wskazującym palcem dokładnie celując w śrubę lub sprężynę. Tyleż tu było mechanicznej drobnicy, że ręka zmęczona drżała, a oczy bolały od oglądania.
Jakby to opisać, by i czytelnika ogarnął ów podziw, który tylko nam wyedukowanym we wszelkiej nauce był dostępny?
Ano, momentami unosił się owy mechanizm ponad gruntem. Z lekka buczał, gdy tak lewitował nic sobie nie robiąc z setek ton masy i całej góry skomplikowanej, mechanicznej nadbudowy. Huczące od wydmuchu dysze wirowały ponad nami niby wiatraki. Iskrzyły się części idące na wolnym obiegu diamentowej pary. Kolorami podobna była owa maszyneria do mosiądzu. Z tym że związku z metalem takowym chyba nie miała, bo lśniła sama od siebie niczym najdoskonalszej jakości szkło odlewnicze, czyniąc nieodparte wrażenie posiadania mocy przerobowej w użyciu technologii nie metalurgicznej, a szalenie postępowej, bo mineralogicznej.
Zatem jak wspomniałem powyżej, tegoż dnia z komunikacji naszej wynikły nici. Goście zawiedzeni się rozeszli, a doktór z problemem mowy pozostał.
Jednym słowem, nasz galaktyczny fiksat musiał na nowo przemyśleć sprawę i dopiero po miesiącach treningu w instytucie polonistycznym dać znać wszystkim, iż udało mu się wypracować wespół ze specjalnie zorganizowaną komisją lingwistyczną system, który nobliwy nasz bohater zmuszonym był opanować, aby dość swobodnie móc się ze wszelkim ziemskim ludem porozumieć.

2

Ową pamiętną, pierwszą przemowę audytorium uniwersyteckim w Leżymborgu rozpoczął w te słowy:
– Szanowni zgromadzeni goście. Przybyłem na waszą planetę z racji zamieszania, jakie wywołało odkrycie w lokalnym skupisku gwiezdnym obecności świata w warstwie biologicznej osobliwie podobnego do waszego i naszego. Zaszła więc okoliczność skrajnie nieprawdopodobna. Oto ziściło się marzenie wszelkiej maści ewolucjonistów, aby zjawiska takie badać naocznie. Powstałe z tego powodu zamieszanie na mej ojczystej planecie uważam za uzasadnione. Z obowiązku podjąłem się działania dla sukcesu naszej obopólnej inwestygacji. Łączą się bowiem niebezpieczeństwa przejęcia kontroli puli genów przez siłę trzecią, co obliguje nasze społeczeństwa do obopólnej reakcji. A jako, że ogromnie sobie cenię wasz wkład naukowy w badania planetologiczne przybyłem, aby skonsultować wyniki naszych prac z rezultatami wam dostępnymi. Pragnę również wypracować procedurę, która doprowadzi nas do wynalezienia skutecznego antidotum na wynikłe z manipulacji biologicznej niebezpieczeństwo.
Stałem tuż obok mównicy, jako oficjel–prezenter na schodku do niej przymocowanym i doprawdy nic z tego świergotu nie rozumiałem.
– Niech się opanuje do cholery! – ryknąłem na niego, a że znajdował się stosunkowo blisko, aż się pod mym rozkazem pokurczył.– Madame Lesztyńska wspomniała, żeś pan złożył podanie na jej usługi. – W mej celnej uwadze znalazły się cenne informacje, które natychmiast podchwycili obecni wokół reporterzy prasowi. Zakotłował się tłum bliżej stojący i ucichł ten dalszy. Rozbłysły flesze fotograficznych skrzynek.
– Tak, owszem. Lecz to sprawy są prywatne.
– Dlaczego więc nie przedstawisz pan prawdziwych powodów przybycia na naszą planetę? – atakowałem zbliżywszy się niemal do gościa na odległość oddechu.
– No, dobrze, powiem to – się nagle zreflektował. – Planuję ekspedycję do dzikiego, niedostępnego świata. Podbój naukowy zamierzam uczynić i ufam, że pośród męskiej części populacji ziemskiej odnajdę odkrywców i eksploratorów, którzy zechcą mi towarzyszyć. – Kiwnąłem głową pokrywając własne zdumienie zamieszaniem. „A więc jednak” – pomyślałem.
– Gdzie pan szanowny próbujesz się dostać? – padły zewsząd pytania. Otoczyły mnie grupy podnieconych dziennikarzy. Ich oczy pałały chciwością informacji, a lica płonęły czerwienią. Wyraźnie mnie spychali ze schodka ku obrzeżu. Nakazałem im cofnąć się aż do namalowanej linii ordynku. Zamruczeli przekleństwami. Niektórzy spłoszeni moją silną reakcją potulnie posłuchali.
– Czyżby była to nieodkryta planeta? – pierwsze pytanie rzucone z ust zapewne pospolitych nie zrobiło na gościu żadnego wrażenia. – Czyżby nam czymś zagroziła rasa ją zamieszkująca?
– Ależ nie. Jest to obiekt, który biegli nasi ocenili i uznali za gigantyczny kosmiczny statek. Ciężko opancerzony asteroid niesie w sobie cały obcy świat.
– Okręt międzygwiezdny? – dopytywał się jakiś uczony z Międzyrzecza.
– Z że tak powiem niezwykle udanie dobraną załogą – rzucił z ironicznie brzmiącym śmiechem Amonis. – Nie wchodząc w szczegóły dodam, że niosący się na pokładzie z różnogatunkową treścią.
– Ale jakże pan doszedłeś do przeświadczenia, iż jesteśmy tu na Ziemi w dziedzinach geologicznych aż tak biegle wykształceni, że aż przydatni? – ni z tego ni z owego zapytali wątpiący studenci roku dziesiątego. Młodzi jak zwykle publicznie kwestionowali jakość naszej kadry naukowej i głośno dawali prześmiewczym nutom wyraz.
– Poznałem główne opublikowane prace poprzez zaangażowanie różnorakich astralnych mediów – wyjawił obcy.
– Szpiegów? Przecież wszechświat dotąd nam znany nie posiadał żadnych inteligentnych stworzeń – wątpił jeden z najbardziej zaangażowanych w bałagan uczniaków. – Prócz prymitywnych Tytanusów z odległego Saturna i Selenitów Putredinisów nikogo tam nie ma.
– I tu się młodzi państwo mylicie. Istnieje całe spektrum ras obcych. Różnią się pomiędzy sobą gamą heterogenicznego przystosowania, a więc zestawem form gatunkowych i zachowań wspierających wybraną zonę przystosowawczej niszy. Niekiedy są to stworzenia nazbyt kruche, aby być zdolnymi do wojaży międzygwiezdnych i co gorsza do konfrontacji z groźniejszym, bardziej komunikatywnym przeciwnikiem. Dlatego Galaktyka w sferze zabezpieczenia społecznego broni się sama. Jeszcze zanim dana rasa opanuje potencjalnie mordercze technologie już zwykle ginie przytłoczona własnymi problemami społecznymi. Trzeba też pamiętać, że rozdzielają nas wcale nie rozpieszczające realia kosmiczne. Skutecznie działa bufor odległości przestrzennej.
– Czyżby nowoodkryty obiekt kosmiczny zamieszkiwały zaprogramowane insekty? – ni stąd ni z owąd odezwał się do Amonisa któryś z siedzących w pobliżu mównicy młodocianych zoologów z katedry profesora Krymskiego.
– Bynajmniej. Pozostawię sprawę nierozstrzygniętą. Na razie… – on na to.
– Zatem z pańskich słów wynoszę, że jesteśmy ludem na arenie kosmicznej powszechnie akceptowanym? – pytali co bardziej wnikliwi dżentelmeni, już zadowoleni z wyrażonej przez obcego wstępnie dobrej opinii o ludzkości.
– Tak sądzę. Jak dotychczas nikt się nie uskarżał. Wielu mogłoby się uczyć od człowieka społecznego obycia. Szlachectwo cenione jest w Galaktyce najwyżej. A normy jego napotykane w ludzkiej socjecie mogą służyć za wzorzec dla całego cywilizowanego wszechświata. – Tutaj przerwał na chwilę, by pokłonić się przed wybuchem entuzjastycznych oklasków. – Jednak muszę przyznać, że macie pewne problemy z opanowaniem rozwijającej się dynamicznie i wielowarstwowo technologii. Niezbyt poprawnie kontrolujecie własne grono odkrywcze. Mam tu na myśli gwiezdnych wagabundów, ludzi już stojących w awangardzie kolonizacyjnej, mimo że nie upoważnionych do reprezentowania całości.
– Kogo konkretnie ma pan na myśli? – ktoś błysnął złym okiem.
– Jeszcze nikogo konkretnego, ale nasze modele cywilizacyjne przewidują istnienie gremiów w tajemnicy rozwijających naukę i technikę. Wtedy oficjalnie opinia publiczna na Ziemi nie miałaby pojęcia, że pewne progi kosmicznej rewolucji już zostały przekroczone.
– Dopuszcza się pan jawnego szkalowania naszej rasy! – się oburzali spoceni, siedzący w pierwszych rzędach kapitaliści najpewniej w kłamstwie mających interes. Bracia Sparscy już wstawali i szykowali się do demonstracyjnego opuszczenia sali. Byli odpowiedzialni za uruchomienie nielegalnej tłoczni w dżunglach Księżyca.
– Toż to skandaliczne wnioskowanie! – niczym lawina posypały się ze wszech stron ostre epitety. Niektórzy panowie podhalańscy wstawali z miejsc. Poczerwieniali szurali krzesłami i tupali nogami.
– Na jakich faktach opiera pan podobne inkryminacje? – rzucali pytaniami ci stojący w ostatnich rzędach pod ścianą. – Kto za tym stoi?
– Potrafi pan udowodnić choćby w jednym procencie te oczywiste brednie? – kontynuowali, choć już wszyscy mieli tych dyskredytacji po dziurki w nosie i niektórzy zbierali się do wyjścia.
– Proszę zrozumieć – on na to spokojnie. – Moje asumpcje opieram na klasycznym modelu cywilizacji wielo–planetarnej typu Burowsa – Aspagriana. Przekonywująco teoretyzowali, iż siłą rzeczy każden z elementów klasycznej unii będzie się charakteryzował dążeniem do technologicznego zróżnicowania i politycznego oderwania. Tak się ma sprawa u was i tak dzieje się u nas. Poza tym przedmiot ów nie jest tematem dzisiejszego spotkania. To zaledwie szczegół uboczny łatwy do rozpracowania w czasie dodatkowym. Przepraszam, że temat ten podjąłem – oświadczył poważnym tonem na koniec tegoż nieprzyjemnego zgrzytu w naszej konwersacji. – Może lepiej wyjawię główny powód mego do was przybycia – zwrócił się gość do pozostałych; tych nieobrażalskich lub od nadmiaru znudzenia na krzesłach już uśpionych. – Otóż przybyłem tu na oficjalne zaproszenie pani Rajdany Lesztyńskiej, postaci w nobilitowanych kręgach naukowych i politycznych najwyżej cenionej. Stawianej w rzędzie sław od razu po samej królowej, miłościwie wam panującej Taresy. Nie stało się to bez powodu. Otóż nie dalej niż dziesięć lat temu odkryliśmy zagadkowy obiekt sztucznego pochodzenia. Huczy w nim jak w ulu od nielegalnie tam zainicjowanej sztucznej ewolucji.
– Któż się poważył obrażać wszechmogącego Boga?! – oburzeni pytali.
– W jakim celu dokonano aż takiej profanacji? – pytali ci bardziej uposażeni w rozsądek.
– Od świadka naocznego wiem – odniósł się do owych pretensji Amonis, – że sposób ten miał zapewnić zachowanie biologicznej postaci rasy, która całość wojaży zaprojektowała i zapragnęła być decydentem w końcowej fazie ważkiej kolonizacji. Tyle, że postać finalną jaką obrali nie odbiega w zewnętrznej budowie od przedstawicieli naszych ras, wiodących cywilizacyjnie w tym rejonie Galaktyki. Łamią więc wszelkie normy prawne. Taka zbrodnicza działalność może skutkować próbą przejęcia władzy na naszych planetach – burzył się doktór.
– Skąd wiadomo czym się kierowali i kim byli konstruktorzy? – przerwałem mu pytaniem. Stałem tuż obok, a mimo to przewyższał mnie wzrostem o co najmniej trzy głowy, więc spojrzał z wysoka, jak na uczniaka.
– Wysłaliśmy dobrze wyekwipowaną ekspedycję pod dowództwem szlachetnie urodzonego equorga, dżentelmena o nieskazitelnym honorze i nieskrępowanych horyzontach poznawczych. Jego niepospolity umysł cechował najwyższy wskaźnik zasięgu nadawczego telepatycznych bonsów – zachwalał uczony. – Jovanich Valvel przeeksplorował dla nas rzeczony system i sporządził dla nas szereg raportów wyemitowanych drogą przesyłowej myśli.
Tu mi coś zaświtało. Przecież już obiło mi się o uszy to nazwisko.
– Chwila, chwila – wszedłem mu w słowo. – Powiedział pan „w przesyłowej myśli”. Czy można na takim sennym majaku polegać? Czyż to nie ironia losu, że pan o stricte naukowym podejściu do świata naturalnego wierzy w solidność takowego nieempirycznego dowodu? – pytałem poddając w wątpliwość wszelkie świeżo poznane naukowe doktryny z jakimi spotkałem się na ubiegłorocznym piątkowym podwieczorku u pani majorowej Rajdany Lesztyńskiej.
– Nie tylko, że wierzy – odparł na to. Wskazał na własne potężne bokobrody rozpoczynające się na szczycie łysej głowy, przebiegające obok uszu i kończące się półkolistym kształtem na łagodnie zaokrąglonej brodzie. Przechylił się ku mnie i kazał patrzeć. – To nie są jakieś tam resztki futra, czy wyleniałe włosy, które wy dżentelmeni pielęgnujecie dla pokazu, lecz drobne wypustki czuciowych nerwów zdolne do przekazywania informacji w procesie nadawania i odbioru myśli, w stricte naukowy sposób. W całym życiu moim polegałem na przekazie moich bonsów2, a są to narządy percepcji doskonałej, które na przestrzeni milionów lat wyewoluowały w ciałach nie tylko equorgów. Istnieje tysiące przykładów na ich obecność pośród naszej przebogatej fauny i flory.
– I czy teraz używa pan „tego–tam” do komunikacji z nami?
– Wspieram się tylko.
– Czy to „wspieram się tylko” nie oznacza przejęcia kontroli nad naszymi umysłami? – Chyba byłem nieobliczalny i nieuprzejmy pytając, bo gniewem swoim zarażałem innych, przez co sytuacja stawała się niebezpieczna. Usłyszałem wokół oburzone szemrania. Niejedna dłoń sięgnęła po rewolwer. Lecz wbrew mym obawom nikt nie palnął z przekleństwa, a on sam się nie obraził. Uśmiechem wyraził skruchę, a gdy w rzędach zgromadzonych ludzi wciąż nie milknął szum zaniepokojenia, uspokoił:
– Komunikacja telepatyczna to bezpieczny standard dla mojej planety. Powszedniość, która nie narusza uświęconej niezależności percepcji własnej. Natura stworzyła na jej bazie nici porozumienia łączące wszelkie formy wyższe życia biologicznego i szkoda, że poskąpiła takich receptorów gatunkom ziemskim. Może uniknęlibyście wielu niepotrzebnych ofiar waszej jakże krwawej historii.
– To zadziwiające – mruknąłem przyglądając się jego naprawdę pokaźnym bakom. Nawet moje pielęgnowane od czasów późnej młodości do dziś bakenbardy prezentowały się w porównaniu z gościem dość mizernie. – Zatem relacjonował owy ekspedycyjny wysłannik wynik swoich prac naszej madame Lesztyńskiej – spytałem się śmiejąc. – Czyżby cała wasza planeta nie potrafiła sobie poradzić z jednym komunikatem? – niechcąco zaszydziłem.
– Sir Valvel podjął się szeregu ważnych kroków w inwestygacji tyczących się odnalezienia klucza do świata raju utraconego, na którym pleniło się życie wszelkiego rodzaju, ale zaniedbał procedury. Stąd przekaz miast trafić na Equorgię dotarł na Ziemię.
– Genialny rozstrzał. Dobrze, że mamy tutaj podobnych do Lesztyńskiej sympatyków wiedzy mistycznej.
– Jak wielka jest owa planetka? Bo mniemam, że wciąż mówimy o asteroidzie? – ktoś się wtrącił w nasz dialog.
– Rozmiarem sięga na średnicy ponad pięćset dwadzieścia kilometrów. Otoczona skorupą ochronną niby orzech posiada własne wodne akweny i nieprzebyte dżungle. Zamieszkują je stworzenia jakby żywcem wyrwane z katalogów przedpotopowej fauny i flory. Telepatonogram zawierający opis tamtejszej żywej różnorodności zawierał w przekładzie literowym aż jedenaście tysięcy stron opisowych i trzy tysiące obliczeniowych. – Tu znów mówca zauważył niedowierzające uśmieszki. – Tak, tak to ogromna sfera wspierająca różnorakie formy żywe – potwierdził kiwając głową. – Znajdziecie tam wszelki żywy szlam począwszy od prekambru, a na jurze i kredzie skończywszy.
– Skąd biorą się w pana terminologii określenia ziemskie? Czyżbyście sami doświadczyli w przeszłości boskiej pomsty za grzechy? – zapytał ktoś przytomny.
– Jak już wspominałem, wspomagam mój język przekazem myśli, a ta budzi w waszych umysłach odpowiednie skojarzenia nie mające związku z terminologią equorgską. Wystarczy?
Ktoś przytomny skinął głową, jednak pozostawał wciąż nieprzekonany.
– Raczy pan żartować wspominając o tej biologicznej różnorodności – wątpił jakiś profesor. – Przecież przy tak niewielkiej masie obiektu panowałby tam stan niemal całkowitej nieważkości.
– I tu si pan myli. Konstruktorom udało się wmieszać w atmosferę elementarne cząstki grawitacji. Lokalnie więc panują tam warunki zbliżone do ziemskich. Oczywiście zastrzegam się, że polegam wyłącznie na przekazanych mi danych z otrzymanych telepatonogramów.
– Przecież to czysty nonsens, doktorze. Nie ma takich cząstek – otwarcie oponowałem znajdując poparcie sporej rzeszy uczonych obecnych na sali.
– Czy w pana wizji świata polega ona siła na modelu czasoprzestrzennym, czy totalnie płaskim z możliwym zapisem zaledwie dwóch zmiennych; plus i minus? – Pokręciłem przecząco głową. – To dobrze, że jest pan uparty jak osioł. Lubię takich – wyjawił na stronie, tylko wczytując się w moją minę. Negowałem bowiem teorie wielu starożytnych uczonych, którzy optowali za koniecznością istnienia cząstki i antycząstki. Taka interpretacja pola była mi obca aż do bólu.
– Dysponuje pan jakimiś mapami? – znów mu przerwałem znudzony po uszy tymi niekończącymi się wyjaśnieniami. – Gdzie to jest?
– Posiadam i przekażę do pańskiego wglądu cały ich komplet. Przechowuje je dla mnie madame Lesztyńska w swoim letnim sejfie. W wolnym czasie chętnie się z panem rozmówimy. Jovanich Valvel nadał je drogą telepatografii3, po czym słuch po nim zaginął. Dzielny to był wojak, jak również znakomicie się zapowiadający naukowiec.
– Cóż nam do niego? – ktoś dosłyszał całą rozmowę i odburknął złośliwą uwagą. – Mamy się za nim ująć? Wyzwolić go z nie byle jakiej matni? Może zaryzykować wojnę?
– Ale to on wskazał nam was jako godnych najwyższego zaufania. Nie miał na myśli oczywiście całej rasy, ale wybrane, znaczące osoby. I tych osób zaangażowania potrzebuję.
– Kogo, jeśli można spytać?
– Chodziło mu o baronową Rajdanę Lesztyńską wraz z jej leżymborskim kuzynostwem oraz panów Horsztyńskiego i Wielkogradzkiego.
– Azali miał ku temu powody?
– Miał. Ale wpierw wyczerpująco wyjaśnijmy tło tamtych wydarzeń, powiedzmy skąd wzięły się wnioski wysnute przez kapitana Jovanicha. Otóż nie jest nam znany żaden sposób cielesnej hibernacji, która na przestrzeni milionów lat pozwoliłaby komukolwiek na przetrwanie. Stąd, gdy Valvel odnalazł rzeczony asteroid wypełnionym onym cudem niepowstrzymanej ewolucji natychmiast doszedł do wniosku, iż technologia transportu rasy go konstruującej nie osiągnęła i nie pokonała bariery prędkości świetlnej. Jovanich zatem teoretyzował, iż nieudolni konstruktorzy użyli okropnej, topornej w manipulacji ewolucji, aby po milionach lat względnie powolnej podróży mogło dojść wyewoluowania pierwotnej załogi pojazdu dopiero u celu zaprogramowanej podróży.
– Przedsięwzięcie kosztowne i ryzykowne – rozlegały się w ogólnym szumie komentarze.
– Problem w tym, że Jovanich odkrył, iż ewolucja pokładowa odbywa się na zasadzie koprodukcji kilku idących równolegle linii ewolucyjnych. I nie są to bynajmniej linie obce, lecz dokładnie kopiujące naszą i waszą przeszłość biologiczną.
– Na jakiej podstawie tak się sądzi?
– Na podstawie dowodowego odnalezienia praprzodków wszelkich linii rozwojowych wiodących ku odtworzeniu istoty myślącej.
– Co by to miało oznaczać?
– A to, że produktem wyjściowym byłby człowiek i equorg.
– I cóż miałoby w tym być wyjątkowego?! – wtrącił ktoś znaczny, gwałtownik jakiś, wcale nie tłumiący w sobie nut grubiańskiego wychowania.
– Byłby to rodzaj zastosowania mimikry, maskowania i oszustwa na skalę galaktyczną. Oznaczałby powstanie zamaskowanej konkurencji na polu cywilizacyjnym. Kto wie, czy w wyniku planowych skutków ubocznych nie doszłoby do wyniszczenia naszych ras?
Na chwilę zapanowało kłopotliwe milczenie.
– Jak się owy sztuczny Eden prezentuje? – zainteresował się ktoś z pobliskich rzędów. – Mógłby pan w kilku słowach opisać?
– No cóż, sam tego nie widziałem. Mogę się oprzeć na przekazach telepatonograficznych otrzymanych do wglądu przez baronową Lesztyńską. Rozrysowała obiekt na kalce. Przedstawia się tak, jakby pan szanowny orzech zamknął w skorupie z pancernego szkła, obtoczył kratą metalową, a puste wewnętrzne przestrzenie wypełnił gazem żywotnym. Potem przedzielił całość pędzącym w jednym strumieniu morzem, a lądy obdzielił po równo lasem i zwierzętami – opisał gość sprawnymi słowy.
– Ładnie.
– Pan mówi ładnie?! Ktoś bezprawnie poddał próbie wyłudzenia ze środowiska lokalnego oprogramowania genetycznego, do którego nie posiada żadnego prawa autorskiego. Nie swoich zamierza odtworzyć potomków, a zdradziecko skopiować naszych, wspólnych obu naszym rasom! Oto jak u naszego boku powstaje zdrajca plugawy! – świętym oburzeniem wybuchł Amonis.

3

Po tym długim wstępie doktor postanowił zaprezentować ogółowi społecznemu Mazowsza kilka z jego eksperymentów, którymi zasłynął w ojczystym świecie.
Całość procedur pracujących zegarów i jazgotliwie buczących kolb chemicznych musiał dozorować nawet na chwilę nie mrużący oka doktor, a towarzyszyło mu kilku siłaczy zdolnych do posług wszelakich, bo wielu znalazło się gagatków, którzy za wszelką cenę pragnęli bez powodu przedsięwzięcia jego zniweczyć. Wrzeszczeli coś o zniewadze bożej myśli i w religijnym amoku dokazywali. Co by nie powiedzieć, natychmiast wzbudziło moje podejrzenia ich dziwne zachowanie i nakazałem osobników tak dla bezpieczeństwa przesłuchać, wywiedzieć się, czy aby nie należą jakowejś nieznanej szerszemu ogółowi spiskowej komitywy. Jednak ludzie ci milczeli jak grób i na swój dziwaczny sposób tężeli pod naporem wzroku inspektorów aż do stanu nieprzytomności. Zatem wywnioskowałem iż poddano ich narkotycznej delirce, co raczej czyniło ich niegroźnymi i na dłuższą metę nieszkodliwymi.
Wróćmy jednak do naszego doktora i jego mających ludzkość zadziwić ćwiczeń z biologii.
– Gdy obserwujecie państwo jakiekolwiek proces naturalny, czy macie wrażenie iż gdzieś w poza sceną zjawisk fizycznych wypisano receptę na dostęp do nich w procesie nieograniczonej powtarzalności? – pytał ów gość gwiezdny zgromadzonych wokół siebie uczonych i zapalonych gapiów.
– Jak najbardziej tak – odpowiadaliśmy zgodnym chórem; choć wszyscy po trochu czuli się zagubieni i nie wiedzieć czemu znużeni, jakby nie wiadomo jaką pracą magiczną się mówca przed nimi popisywał. Mówiąc szczerze, nie dowierzaliśmy mu i każden z nas próbował mu zaglądać do rękawa, spodziewając się odnaleźć ukrytą talię, jak to się ma z karcianym kanciarzem, któren próbuje ludzi uczciwych wyprowadzić w jałowe pole. Ale niczego tam nie było prócz niezłomnej uczciwości. Mieliśmy do czynienia z przejrzystym eksperymentem i poczciwiną rodem z książkowego przykładu o nauczycielu i jego zbożnym celu.
Wbrew tego, czego spodziewali się wszyscy zebrani nie padły żadne konkretne propozycje względem planowanej wyprawy do gwiazdy Jovanicha Valvela. Pozostałem sam bijąc się z własnymi myślami.
Stało się to półtora roku później… Ale po kolei.
Może dla bliższej introdukcji poświęcę teraz kilka słów na wyjawienie proweniencji łaskawie nas wizytującego arystokraty. Wiedzę tę zdobyłem prześledziwszy szereg dokumentów, który sam ów wymieniony z nazwiska osobnik przedstawił mi do wglądu, jako zaufanemu oficerowi ich Królewskich Mości Taresy Siedemnastej. Otóż nasz Amonis wywodził korzenie z rodziny magnackiej, zamieszkującej planetę krążącą wokół jeszcze nienazwanej, bo nie odkrytej przez ludzi, maleńkiej gwiazdy Altanoor w gwiazdozbiorze Strzelca, oddalonej o bagatela pięćdziesiąt lat świetlnych, któren dystans ten pokonał owy czołobitny człeczyna własnym pojazdem kosmicznym o nieznanych właściwościach prądotwórczych. Rodziców miał ony panicz aż trzech, bowiem gatunek ów charakteryzował się istnieniem szczególnego bytu dodatkowego; ciężarnego nosiciela wielkości sporego słoniowatego, sześcionożnego bydlęcia umożlwiającego mieszanie się genów i właściwe poczęcie w brzuchu onego gada. Wszyscy oni; protoplaści obdarzeni byli szlacheckim pochodzeniem, rewerencją szczególną pośród swoich kamratów budzącą samym imieniem atencję i estymę. Jeszcze odlegli dziadowie posiadali wytwórcze przemysły, po których dziedziczył jedyny wnuk, a wujowie obszary planetarne, których nie powstydziłby się żaden ziemski feudał, dlategoż nasz protegowany szczycił się posiadaniem sporego konta, niepospolitą władzą i dostępem nieograniczonym do wszelkich cudów techniki.
Z początku ów obcy przyjmowany był pośród bogaczy ziemskich nieufnie, żeby nie powiedzieć, iż bywał odrzucany, lecz że poznał niebawem ludzkie obyczaje i języki wyuczone z transmisji radiowych, jak również kody telegraficzne, które gwizdkiem odtwarzał na poczekaniu, bardzo szybko w ludzkim społeczeństwie awansował do rangi doktorskiej. Wsławił się swoimi teoretycznymi rozważaniami publikowanymi w czołowych pismach wielkopolskich, gdzie odważnie podejmował tematy kosmologii i ewolucji gatunków. A jego publiczne odczyty na uniwersytetach Rożnowa i Chwalitebska cieszyły się niebywałym powodzeniem ze względu na niebywałą wiedzę dotyczącą gatunków żywych prosperujących na globach całkowicie nam nieznanych, o których to barwnymi słowy rozprawiać potrafił godzinami.
Nie dziwota więc, że ludzkość wkrótce na jego punkcie oszalała, a samotna misja edukacji, której się wobec nas podjął jak magnes przyciągnęła doń miliony. Jego nowatorska misja rekonstrukcji teorii ewolucyjnych została w końcu dowodowo potwierdzona i uznana za przełomową w historii zarówno biologii technologicznej, jak i jej podstawy filozoficznej. Chodziło tutaj o praktyczne zastosowanie kreowanych laboratoryjnie kodów genetycznych i ich implementacji środowiskowej, to jest w technice zwanej; teorią wypełnień niszowych.
Niebawem szerzej wyjawił główny cel swojej wizyty. A nie był to bynajmniej cel kurtuazyjny, lecz konskrypcja do misji kosmicznej o niebagatelnym znaczeniu dla naszych już teraz zaprzyjaźnionych ras; Equorgów i Ludzi.




Dodano: 2023-05-09 08:53:09
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS