NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McGuire, Seanan - "Gra środkowa"

Heartfield, Kate - "Assassin’s Creed: Spisek maga"

Ukazały się

Tolkien, J.R.R. - "Księga zaginionych opowieści" część 2


 Crowe, Catherine - "Nocna strona natury albo duchy, widma i zjawy"

 Brown, Byk - "Opór"

 Larson, B.V. - "Świat burz"

 Sanderson, Brandon - "Warkocz ze Szmaragdowego Morza"

 Baldree, Travis - "Legendy i latte"

 Heartfield, Kate - "Assassin’s Creed: Spisek maga"

 Lee, Mackenzi - "Zimowy żołnierz. Zimowy front"

Linki

Wells, Herbert George - "Niewidzialny człowiek" (Vesper)
Wydawnictwo: Vesper
Tytuł oryginału: The Invisible Man
Tłumaczenie: Krzysztof Sokołowski
Data wydania: Marzec 2023
ISBN: 978-83-7731-437-1
Oprawa: twarda
Format: 140×205mm
Liczba stron: 232
Cena: 45,90 zł



Wells, Herbert George - "Niewidzialny człowiek"

I
Przybycie obcego

Nieznajomy ten dziwak przybył przed południem pewnego lutowego dnia, zimnego, wietrznego i śnieżnego, ostatniego tak śnieżnego dnia w roku. Przyszedł przez wzgórza, zapewne od stacji kolejowej Bramblehurst. W ręce, na której miał grubą rękawiczkę, niósł niewielką czarną torbę podróżną. Otulony był ubraniem od stóp do głów, a rondo miękkiego filcowego kapelusza kryło jego twarz z wyjątkiem lśniącego czubka nosa. Śnieg obsypał mu ramiona i piersi, a także wąską linią ułożył się na wierzchu torby. Do „Powozu i Koni” wszedł chwiejnym krokiem, bardziej, wydawało się, martwy niż żywy. Rzucił bagaż na podłogę.
– Ogień! – krzyknął. – Jeśli wiecie, co to litość, ludzie, dajcie mi pokój i dajcie mi ogień!
Wszedł do baru, przestąpił z nogi na nogę, tupiąc głośno. Otrząsnął się ze śniegu. Przeszedł za panią Hall do saloniku dla gości, żeby uzgodnić warunki. Wystarczyło kilka słów, zgoda co do wymagań i kilka rzuconych na stół suwerenów, a dostał nocleg w gospodzie.
Pani Hall napaliła w kominku. Pozostawiła przybysza w saloniku, a sama poszła przygotować osobiście posiłek. W Iping gość w zimie był szczęściem niesłychanym, zwłaszcza taki gość, co się nie targował, musiała więc okazać, że jest godna owego szczęścia. Gdy zaskwierczał bekon, kilkoma dobrze dobranymi stanowczymi słowy ożywiła Millie, swą flegmatyczną pomocnicę, a sama zaniosła do saloniku obrus, talerze i szklanki. Nakrywała do stołu z taką elegancją, na jaką było ją stać.
Choć ogień w kominku rozpalił się na dobre, ku jej zaskoczeniu gość nie zdjął płaszcza, ani nawet kapelusza. Stanął tyłem do niej, przyglądając się, jak za oknem śnieg zasypuje podwórko. Ręce splótł za plecami, wydawał się głęboko pogrążony w myślach. Woda z palta spływała ciurkiem na podłogę.
– Pozwoli pan, że wezmę płaszcz i kapelusz? – spytała. – W kuchni wyschną migiem.
– Nie. – Dziwny przybysz nawet się nie odwrócił.
Pani Hall nie była pewna, czy dobrze go usłyszała. Chciała nawet powtórzyć pytanie, ale dziwak odwrócił głowę. Spojrzał na nią przez ramię.
– Wolę, by pozostały, gdzie są – powiedział z naciskiem.
To wtedy pani Hall zauważyła, że nosi wypukłe niebieskie okulary z szerokimi zausznikami i ma bardzo obfite bokobrody spływające na wysoki kołnierzyk, ukrywające całą twarz.
– Oczywiście, proszę pana. Co tylko pan sobie życzy. Lada chwila w pokoju zrobi się cieplej.
Mężczyzna w milczeniu odwrócił głowę i znów zapatrzył się na padający śnieg.
Pani Hall widząc, że wybrała na rozmowę zły czas, szybko i hałaśliwie skończyła nakrywać do stołu, po czym wyszła. Gdy wróciła, gość stał w tym samym miejscu, nieruchomy jak wyrzeźbiony w kamieniu, zgarbiony, z podniesionym kołnierzem i nasuniętym na oczy rondem kapelusza, osłaniającym całą twarz łącznie z uszami. Z głośnym stukiem postawiła na stole talerz z jajkami na bekonie. Raczej zawołała, niż powiedziała: „Podano do stołu, proszę pana!”.
– Dziękuję.
Gość ani drgnął, dopóki nie opuściła saloniku, a potem odwrócił się i podszedł do stołu z dziwnym pośpiechem.
Pani Hall przeszła za bar do kuchni. Usłyszała regularnie powtarzający się odgłos: szur, szur, szur – z takim dźwiękiem łyżka ociera się o ścianki miski.
– Och, ta dziewczyna! – powiedziała głośno. – Na śmierć o niej zapomniałam. Ile to może trwać?
Sama zakończyła mieszanie musztardy, a Millie skarciła ostrymi słowy za jej nieznośną opieszałość. Zdążyła przecież usmażyć jajka na szynce, nakryć do stołu, zrobić wszystko co potrzebne, podczas gdy Millie (też mi pomoc!) spóźniła się z przygotowaniem musztardy! Dla nowego gościa, zamierzającego pozostać dłużej! Napełniła garnuszek musztardą, postawiła go na złoto-czarnej tacy do herbaty, nadając mu uroczysty pozór, i tak za­niosła go do saloniku. Zapukała, weszła, nie czekając na odpowiedź. Gość odwrócił się szybko, zdążyła tylko dostrzec coś białego znikającego pod stołem, jakby, takie odniosła wrażenie, podnosił coś, co mu upadło. Postawiła garnuszek na stole. Dopiero teraz zauważyła, że gość zdjął płaszcz i kapelusz, suszące się na krześle przystawionym do kominka, a także buty, grożące rdzą żelaznej osłonie kominka. Zrobiła krok w tamtym kierunku.
– Mogę chyba zabrać pana rzeczy do suszenia – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Proszę zostawić kapelusz – polecił gość stłumionym głosem.
Siedział przy stole wyprostowany, z podniesioną głową i wzrokiem skierowanym na nią. A ona zagapiła się na niego zbyt zaskoczona, by powiedzieć coś więcej.
Gość trzymał przy ustach białą tkaninę… serwetkę, którą przywiózł ze sobą… okrywając nią dolną część twarzy, tak że zasłoniła usta i szczękę, dlatego głos miał stłumiony. Ale nie to tak bardzo zaskoczyło panią Hall, lecz widok jego czoła nad niebieskimi okularami, obwiązanego białymi bandażami, i bandaże okrywające uszy. Z całej głowy widoczny pozostawał wyłącznie różowy czubek spiczastego nosa, błyszczący bardzo jaskrawo dokładnie tak jak wtedy, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Mężczyzna ubrany był w ciemnobrązową welwetową marynarkę z wysokim czarnym kołnierzem obszytym lnem, uniesionym, by zasłonić szyję. Kosmyki gęstych czarnych włosów, sterczące między zwojami bandaża na boki i w górę, sprawiały niewyobrażalnie dziwaczne wrażenie. Gospodyni nie spodziewała się widoku ukrytej pod bandażami głowy do tego stopnia, że całkiem zesztywniała.
Mężczyzna nie opuścił serwetki. Trzymał ją, co zauważyła teraz, w ręce osłoniętej brązową rękawiczką. Patrzył na nią zza niebieskich okularów, nie poruszając się ani trochę.
– Proszę zostawić kapelusz – powtórzył powoli i wyraźnie, choć nadal przez białą serwetkę.
Pani Hall miała silne nerwy. Otrząsnęła się z szoku. Odłożyła kapelusz na krzesło przy kominku.
– Nie wiedziałam, że… proszę pana… – przerwała, zakłopotana.
– Dziękuję. – Gość obrócił głowę w stronę drzwi, a potem znów jakby spojrzał na panią Hall.
– Dopilnuję, by wyschły jak najszybciej, w jednej chwili.
Pani Hall zabrała ubrania. Na progu obróciła się jeszcze, spojrzała na obandażowaną głowę, niebieskie gogle i serwetkę ciągle zasłaniającą twarz. Zadrżała. Zamknęła za sobą drzwi z miną świadczącą o zakłopotaniu i zdumieniu.
– No proszę – szepnęła. – Kto by pomyślał…
Weszła do kuchni cicho, tak głęboko pogrążona w myślach, że nawet nie zapytała Millie, czym teraz się zajmuje z właściwą jej bystrością.
Gość siedział nieruchomo, nadsłuchując oddalających się kroków. Spojrzał z powątpiewaniem na okno, nie opuszczając serwetki. Powrócił do posiłku, ale po pierwszym kęsie znów się zawahał, wziął drugi, po czym wstał. Z serwetką w ręku podszedł do okna. Zasunął roletę aż do białej muślinowej firanki osłaniającej dolne szyby. W saloniku zrobiło się ciemniej. Zasiadł za stołem i nieco swobodniej powrócił do posiłku.
– Biedaczysko miał wypadek albo operację, albo coś – powiedziała pani Hall. – Przeraziły mnie te bandaże, nie ma co.
Dołożyła węgla, rozłożyła suszarkę i rozwiesiła na niej ubrania nieznajomego.
– A te okulary! Przecież wygląda w nich bardziej na jakiegoś nurka w hełmie niż na człowieka. – Szal powędrował na róg suszarki. – Cały czas trzyma serwetkę przy ustach. Nawet przez nią mówi. Może usta też ma zniekształcone. Może? – Odwróciła się, jakby coś jej się nagle przypomniało. Natychmiast zmieniła temat. – Na mą duszę, Millie, nie skończyłaś jeszcze z tymi ziemniakami?
Kiedy pani Hall weszła do saloniku, by posprzątać po obiedzie, tylko umocniła się w przekonaniu, że usta gościa oszpecone zostały w wypadku, któremu jej zdaniem musiał kiedyś ulec, gdyż zapalił on wprawdzie fajkę, ale przez cały czas spędzony w jej towarzystwie ani na chwilę nie rozluźnił jedwabnej osłony zawiązanej wokół dolnej części twarzy, co musiałby zrobić, by wciągnąć dym. Nie uczynił tego bynajmniej przez roztargnienie, widziała bowiem, jak zerka na dopalającą się powoli fajkę. Siedział w kącie plecami do zasłoniętego okna, a zjadłszy, wypiwszy i ogrzawszy się wreszcie, rozmawiał uprzejmie, bez tej charakterystycznej agresywnej zwięzłości cechującej dotąd jego mowę. Odbicie płonącego w komiku ognia udzieliło czerwonej poświaty jego wielkim okularom, dlatego nie wydawały się już tak martwe jak dotąd.
– Mam bagaż – powiedział. – Pozostawiłem go na stacji Bramblehurst.
Spytał, jak mógłby zamówić dostarczenie go do gospody. Skinął uprzejmie obandażowaną głową na wyjaśnienia gospodyni.
– Jutro? – Wydawał się głęboko rozczarowany. – Nie można szybciej?
– Nie – odparła kobieta.
Czy była tego całkowicie pewna? Nikt miejscowy nie mógłby podjechać powozem…?
Pani Hall bardzo chętnie odpowiadała na jego pytania. Radowała się swobodną rozmową.
– Droga przez wzgórza jest miejscami stroma – odpowiedziała na uwagę o powozie i natychmiast dodała: – Trochę ponad rok temu przewrócił się na niej powóz. Zginął jadący nim dżentelmen, a także jego woźnica. Wypadki się zdarzają, prawda? W każdej chwili, bez ostrzeżenia.
Ale gość nie dał się tak łatwo skłonić do wylewności.
– Oczywiście – powiedział tylko poprzez zasłonę na ustach. Przyglądał się jej spokojnie zza swych wielkich okularów.
– A potem mija wiele czasu, nim człowiek znów będzie zdrów, prawda? Weźmy syna mojej siostry, Toma. Niedawno zaciął się w ramię, wie pan, sierpem, potknął się i upadł na niego, w polu to było, i proszę sobie wyobrazić, że trzy miesiące nosił bandaże. Aż trudno uwierzyć, prawda, proszę pana? Od tej pory strasznie boję się sierpów.
– Doskonale to rozumiem – przytaknął jej gość.
– On nawet strasznie się bał, że będzie musiał mieć… zrobić… zrobić operację. Aż tak z nim było źle, proszę pana.
Gość nagle wybuchnął śmiechem, lecz natychmiast zamilkł, jakby ugryzł się w język, jakby chciał zabić w sobie ten śmiech.
– Aż tak źle? – spytał.
– Aż tak, proszę pana. A ci, którzy muszą się takimi zajmować, dla nich to też nie zabawa, wiem, bo ja to robiłam. Siostra musi zajmować się małymi dziećmi. Trzeba było zdejmować bandaże, trzeba było nakładać bandaże. Więc, jeśli pozwoli mi pan powiedzieć…
– Mogę prosić o zapałki? – przerwał jej gość, raczej nieoczekiwanie. – Fajka mi zgasła.
Pani Hall przerwała w pół słowa. Takie zachowanie było bardzo nieuprzejme. Bardzo, po tym wszystkim, co mu powiedziała. Przez chwilę milczała, oddychając ciężko, a potem przypomniała sobie dwa złote suwereny i poszła po zapałki. Kiedy wróciła, dziwak powiedział tylko „dziękuję”, odwrócił się do niej bokiem i znów zapatrzył za okno w sposób zdecydowanie zniechęcający do rozmowy. Zapewne nie lubił tematu operacji i bandaży. Gospodyni jednak nie „pozwoliła sobie powiedzieć”, a jego manifestacyjna wyższość sprawiła, że Millie przeżyła w kuchni jeden z gorszych swych dni.
Gość pozostał sam w saloniku do godziny czwartej po południu. Nie tłumaczył, skąd przyjechał. Niemal przez cały czas zachowywał się bardzo cicho, jakby siedział w pogłębiającej się ciemności, paląc fajkę przy kominku, a może drzemiąc? Gdyby ktoś ciekawy podsłuchiwał przy drzwiach, usłyszałby, jak poprawia węgle na palenisku, jak przez pięć minut chodzi po pokoju i chyba mówi coś do siebie. A potem fotel zaskrzypiał pod ciężarem ciała.
II
Pierwsze wrażenie pana Teddy’ego Henfreya

O czwartej zaczynało się ściemniać. Gdy pani Hall zbierała się na odwagę, by wejść do saloniku i zaproponować gościowi coś lekkiego do przegryzienia, do baru wszedł Teddy Henfrey, zegarmistrz.
– Ach, pani Hall – powiedział od progu – to nie pogoda na zwykłe buty.
Za oknem śnieg padał jeszcze obficiej. Gospodyni chętnie się z nim zgodziła, a kiedy zobaczyła, że ma ze sobą torbę, wpadła na znakomity pomysł.
– Skoro już pan tu jest, panie Teddy – powiedziała – może mógłby pan rzucić okiem na stary zegar w saloniku? Chodzi, wybija godziny o czasie i głośno, ale mała wskazówka stanęła na szóstej i ani rusz.
Podeszła do drzwi saloniku, zapukała i weszła, nie czekając odpowiedzi. Już w progu zobaczyła, że jej gość siedzi na fotelu przy kominku i najprawdopodobniej drzemie, bo obandażowaną głowę ma przechyloną na ramię. Pokój oświetlało wyłącznie słabe przedwieczorne światło padające od otwartych drzwi i poblask ognia, przez co jego okulary lśniły niczym czerwone światła sygnalizacji kolejowej, zaś opuszczona twarz pogrążona była w ciemności. Pani Hall wszystko wydawało się bure, ciemne i niewyraźne, tym bardziej że przed minutą zapalała lampę nad barem, więc oczy miała oślepione. Przez krótką chwilę miała jednak wrażenie, że mężczyzna, na którego patrzy, ma szeroko otwarte ogromne usta, niesamowite i przeraźliwie wielkie, zajmujące całą dolną część twarzy. Trwało to zaledwie krótką chwilę: biały bandaż na głowie, potworne gogle na oczach, pustka pod nimi, a potem gość poruszył się, wyprostował w fotelu, uniósł rękę. Otworzyła drzwi szeroko, wpuszczając więcej światła, dzięki czemu widziała go wyraźniej z uniesionym ku ustom szalem trzymanym tak, jak przedtem trzymał serwetkę. Uznała, że poprzednia wizja była tylko igraszką cieni.
– Czy zgodzi się pan, by ten człowiek zerknął na zegar? – spytała.
– Zerknął na zegar? – powtórzył gość, rozglądając się, ciągle niezbyt przytomny. Otrząsnął się ze snu i zza uniesionej do ust dłoni dodał: – Oczywiście. – Wstał i przeciągnął się.
Pani Hall poszła po lampę, a kiedy wróciła, szedł za nią Teddy Henfrey. Gdy po raz pierwszy zobaczył obandażowanego mężczyznę, był, według jego własnych słów, zaskoczony.
– Dobry wieczór – przywitał go dziwak, zwracając ku niemu ciemne okulary, w których wyglądał „jak homar”.
– Mam nadzieję – powiedział pan Henfrey – że nie przeszkadzamy?
– Ależ skąd – zaprzeczył mężczyzna. – Chociaż – zwrócił się do gospodyni – dano mi do zrozumienia, że otrzymałem ten pokój dla siebie?
– Myślałam, proszę pana – usprawiedliwiła się gospodyni – że wolałby pan mieć zegar… – omal nie powiedziała „poprawiony”.
– Oczywiście, oczywiście. Ale bardzo cenię sobie samotność. Wolałbym, żeby mi jej nie zakłócano. – Widząc, że pan Henfrey nie wie, czy nie powinien wyjść, pospieszył z wyjaśnieniem: – Będę oczywiście bardzo zadowolony, jeśli zegar zacznie wskazywać właściwą godzinę. Bardzo zadowolony.
Pan Henfrey rzeczywiście zamierzał się wycofać, ale te słowa dodały mu śmiałości.
Gość obrócił się do okna, założył ręce na plecy.
– Jeśli można, po naprawie zegara chętnie zjem podwieczorek – powiedział. – Ale dopiero po naprawie zegara.
Pani Hall zamierzała wyjść. Nie podejmowała prób nawiązania rozmowy, nie tym razem, nie chciała, by gość okazywał jej swą wyższość przy panu Henfreyu, ale wówczas padło pytanie, czy podjęła próbę znalezienia kogoś do przewiezienia bagaży ze stacji. Odparła, że wspomniała o tym listonoszowi i że zgodził się on dostarczyć je jutro.
– Jest pani pewna, że wcześniej to niemożliwe?
Pani Hall potwierdziła bardzo zimnym głosem.
– Powinienem wyjaśnić to wcześniej – mówił dalej gość – ale byłem zbyt zmarznięty i zmęczony. Otóż jestem badaczem, eksperymentatorem…
– Och, doprawdy… – Na gospodyni zrobiło to wielkie wrażenie.
– A w moim bagażu znajdują się niezbędne urządzenia i środki.
– Musi pan ich bardzo potrzebować.
– To chyba zrozumiałe, że chcę podjąć badania jak najszybciej.
– Oczywiście, proszę pana.
– Przyjechałem do Iping – mówił dalej gość – w poszukiwaniu samotności. Nie chcę, by przeszkadzano mi w pracy. A także wypadek…
– Tak myślałam – powiedziała pani Hall, ale tylko do siebie.
– …wymógł spowolnienie prac. Oczy. Bywają tak słabe i tak bardzo bolą, że muszę przebywać w ciemności przez kilka godzin bez przerwy. Muszę mieć całkowity spokój. Czasami. Niezbyt często. Z pewnością nie teraz. Lecz jeśli tak się zdarzy, to najmniejsze zakłócenie spokoju, pojawienie się kogoś obcego, wywołuje u mnie silny niepokój. Pragnę być od początku dobrze zrozumiany.
– Ależ oczywiście, proszę pana. Jeśli pozwoli mi pan zapytać…
– To wszystko – przerwał jej gość spokojnie, lecz z jakże dla siebie charakterystyczną stanowczością. Pani Hall musiała zachować pytania i wyrazy współczucia na lepszą okazję.
Pani Hall wyszła, on zaś pozostał w miejscu, nieruchomy, wpatrzony – tak przynajmniej wydawało się panu Henfreyowi – w wymagający naprawy zegar. Pan Henfrey zdjął nie tylko wskazówki, lecz także tarczę i mechanizm. Pracował najwolniej i najciszej jak potrafił, tak bardzo pragnął nie zwracać na siebie uwagi. Lampę ustawił tuż obok, tak że, osłonięta zielonym abażurem, rzucała jasne światło tylko na jego dłonie i na części, a reszta pokoju pozostawała pogrążona w mroku, a gdy podnosił wzrok, przed oczami tańczyły mu kolorowe plamy. Z natury był człowiekiem ciekawym, więc choć nie było to bynajmniej konieczne, wyjął mechanizm zegara, by przedłużyć pracę i być może wdać się w rozmowę z przybyszem, ale ten stał w milczeniu, ani drgnął. Był tak doskonale nieruchomy, że aż działało to na nerwy. Zegarmistrz przy pracy miał wrażenie, że jest w pokoju sam, ale gdy podniósł wzrok, w prawie całkowitej ciemności widział obandażowaną głowę i wielkie, grube niebieskie okulary, także nieruchome, przed nimi zaś wirowała chmurka zielonych plamek. Wydało mu się to wręcz niesamowite, że przez długą chwilę tylko nawzajem na siebie patrzyli. W końcu Henfrey opuścił wzrok. Znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. W takiej sytuacji bardzo chce się coś powiedzieć. Na przykład, że pogodę mamy szczególnie zimną jak na tę porę roku?
Jednak podniósł wzrok. Chyba warto spróbować?
– Pogodę mamy…
– Dlaczego nie skończy pan i stąd nie wyjdzie? – powiedziała nieruchoma postać najwyraźniej z bolesnym trudem opanowująca atak gniewu. – Ma pan tylko naprawić wskazówkę godzinową tak, żeby poruszała się na ośce. Pan zwleka z robotą!
– Oczywiście, proszę pana. Jeszcze tylko minuta… przeoczyłem…
Henfrey błyskawicznie dokończył naprawę i wyszedł, także gniewny.
– Do diabła – powtarzał sobie, brnąc przez wieś wśród topniejącego śniegu – musiał kiedyś pracować przy zegarach, to jasne jak słońce.
A potem:
– Nie da się na ciebie patrzeć. Obrzydliwość.
A potem znowu:
– Nie o to chodzi. Nie owinąłbyś się szczelniej tymi bandażami, nawet gdyby szukała cię policja.
Na rogu Gleeson’s zobaczył Halla, od niedawna męża gospo­dyni, zajmującego się wożeniem mieszkańców Iping do Sidderbridge Junction, kiedy tego potrzebowali, co nieczęsto się zdarzało. Wracał teraz i był coraz bliżej. Niewątpliwie zrobił sobie w Sidderbridge małą przerwę dla nabrania sił, o czym świadczył sposób powożenia.
– Co tam, Teddy? – pozdrowił zegarmistrza, kiedy się mijali.
– Czeka cię w domu nie lada niespodzianka.
Hall nie miał nic przeciwko towarzyskiej pogawędce.
– O co chodzi? – spytał.
– Niezwykły gość stanął w „Powozie i Koniach”. Nie lada gość.
Po czym, nie szczędząc słów, dokładnie opisał Hallowi tę niesamowitą osobistość.
– Wygląda jak przebrany, wiesz? – zakończył. – Ja tam chciałbym widzieć twarz człowieka, skoro zatrzymał się w moim domu. Ale kobiety są takie łatwowierne! Ufają obcym. Wprowadził się do ciebie, Hall, ale nawet się nie przedstawił.
– Nie mów. – Hall należał do ludzi myślących powoli.
– A jednak. Czeka cię trudny tydzień. Kimkolwiek jest, nie pozbędziesz się go w tym tygodniu. Twierdzi, że jutro przyjadą jego bagaże, dużo bagaży. Oby nie były to kamienie, opakowane kamienie.
Opowiedział Hallowi, jak to jego ciotkę z Hastings oszukał pewnego razu obcy z walizą pełną kamieni, pozostawiając go nieco zaniepokojonym.
– No, do roboty, koniku! Muszę sprawdzić, co się dzieje.
Hall odjechał. Teddy poszedł do domu z nieco lżejszym sercem.
Ale Hallowi nie udało się sprawdzić, co się dzieje, bo po powrocie do domu pani Hall przede wszystkim wypomniała mu w ostrych słowach długość pobytu w Sidderbridge, a na nieśmiałe pytania reagowała z irytacją, odpowiedzi zaś udzielała niedorzecznych. Ale ziarno zwątpienia, zasiane przez Teddy’ego, kiełkowało w głowie jej męża, mimo że tak dobitnie odmówiono mu zaspokojenia ciekawości.
– Wy, kobiety, nie wiecie wszystkiego – oznajmił żonie, po czym postanowił poznać tożsamość gościa przy pierwszej sposobności.
Gdy tylko położył się on do łóżka, czyli tuż po wpół do dziesiątej, Hall natychmiast i bardzo agresywnie wtargnął do saloniku i bystrym wzrokiem ogarnął żonine meble po to, by pokazać, że obcy człowiek nie jest tu panem, a także, równie dokładnie choć z pewną pogardą, przyjrzał się pozostawionej przez niego kartce, na której widniały jakieś równania matematyczne. Przed pójściem spać nakazał żonie, by bardzo dokładnie sprawdziła bagaże gościa, gdy tylko nadejdą.
– Pilnuj swoich spraw, panie Hall – powiedziała żona – a ja będę pilnowała swoich.
Powarkiwała na męża także i dlatego, że ten dziwak był bardzo dziwacznym dziwakiem, budzącym i w niej wielkie wątpliwości. W samym środku nocy ocknęła się ze snu o prześladujących ją wielkich głowach, białych niczym kalafiory, z przepaścistymi czarnymi oczami, umieszczonych na niezwykle długich szyjach. Była jednak rozsądną kobietą, więc przezwyciężyła strachy, przewróciła się na drugi bok i spokojnie zasnęła.
III
Tysiąc i jedna butla

Zdarzyło się więc tak, że dnia dwudziestego dziewiątego lutego, u początku odwilży, szczególna doprawdy postać spadła znikąd wprost do wioski Iping. Następnego dnia, poprzez topniejący śnieg, dojechał także jej bagaż, a był on niezwykły. Dwa kufry zawierały przedmioty, których można spodziewać się u każdego racjonalnego człowieka, lecz dodatek do nich stanowiło pudło książek, dużych i grubych, niektórych zapisanych pismem ręcznym niemożliwym do odczytania, a także kilkanaście skrzyń, pudełek i walizek z zawartością opakowaną w słomę. Pani Hall pomacała ją ze zrozumiałej ciekawości, były to szklane butle. Gość, opatulony w płaszcz, z kapeluszem na głowie, rękawiczkami na dłoniach i osłoniętymi ustami podszedł niecierpliwie do Fearenside’a i jego wozu, podczas gdy pan Hall, gotów do pomocy przy wnoszeniu bagażu, plotkował sobie z siedzącym na wozie jego właścicielem. Nie dostrzegł psa Fearenside’a, obwąchującego z zapałem i znawstwem nogę Halla.
– Proszę się pospieszyć – polecił. – Wystarczająco długo czekałem na moje rzeczy.
Podszedł do wozu z tyłu, jakby sam chciał wziąć jedną z mniejszych skrzynek.
Pies, kiedy tylko go zobaczył, zjeżył się i zaczął warczeć, a gdy gość zszedł z ganku, najpierw zakręcił się, jakby niezdecydowany, a potem skoczył wprost do ręki mężczyzny.
– Oj! – krzyknął Hall i cofnął się kilka kroków, bo bał się psów.
– Leżeć! – krzyknął Fearenside, sięgając po bat.
Wszyscy widzieli, jak kły ześlizgują się po rękawiczce, usłyszeli kopnięcie, pies odskoczył na bok i rzucił się na nogę gościa. Trzasnął rozrywany materiał. W tym momencie rzemień bata sięgnął celu i zwierzę, popiskując ze strachu, poszukało kryjówki pod wozem. Trwało to wszystko jedną krótką chwilę. Nikt nic nie powiedział, wszyscy krzyczeli. Gość spojrzał na rozerwaną rękawiczkę, potem na nogę, zrobił taki ruch, jakby chciał się do niej pochylić, ale odwrócił się i uciekł do gospody. Słychać było, jak wbiega po nagich deskach schodów prowadzących do jego pokoju – sypialni.
– Ty łobuzie! – Fearenside zszedł z kozła z batem w ręku. Pies przyglądał mu się przez szprychy koła. – Do nogi! Lepiej mnie słuchaj.
Hall gapił się tępo przed siebie.
– Dziabnął go – powiedział w końcu. – Lepiej pójdę i sprawdzę, co z nim. – Potruchtał za gościem. W korytarzyku minął się z panią Hall. – Pies woźnicy go dziabnął – poinformował żonę.
Od razu poszedł na piętro, a że drzwi do pokoju gościa były uchylone, pchnął je i wszedł do środka bez pytania, pełen współczucia.
Rolety zostały zasunięte, w pokoju panował półmrok. Dostrzegł w nim coś dziwnego, jakby ramię bez dłoni, machające w jego stronę i twarz, trzy duże plamy nieokreślonego kształtu na białym tle, jak w kwiecie bardzo jasnego bratka. A potem poczuł mocne uderzenie w pierś, drzwi zamknęły mu się tuż przed nosem, szczęknął zamek. Nastąpiło to tak szybko, że nie miał szansy niczego zobaczyć. Ruch nieokreślonych kształtów, uderzenie, zatrzaśnięte drzwi. Stał teraz przed nimi, zastanawiając się, co takiego widział.
Kilka chwil później dołączył do grupki ludzi przed „Powozem i Końmi”. Był wśród nich Fearenside po raz kolejny opowiadający wszystkim, co zaszło, pani Hall pełna wyrzutów, że jego pies nie ma prawa gryźć jej gości, Huxter, właściciel sklepu wielobranżowego przy drodze, wypytujący, co zaszło, Sandy Wadgers z kuźni, manifestujący swą bezstronność, oraz kobiety i dzieci bezmyślnie powtarzające po innych: „Ja tam nie dałabym się ugryźć”, „To nie w porządku, trzymać takie groźne psy”, „A dlaczego ugryzł?” i tak dalej.
Pan Hall, który patrzył na nich ze schodów, nadstawiając ucha, dochodził powoli do oczywistego wniosku, że na górze nie mog­ło spotkać go coś aż tak przedziwnego. Poza tym zasób słów, którymi dysponował, był zbyt ograniczony, by wyrazić to, czego doświadczył.
– Mówi, że nie chce pomocy – odpowiedział na pytanie ­żony. – Lepiej zajmijmy się jego bagażami.
– Trzeba natychmiast przypalić ranę – powiedział pan ­Huxter. – Zwłaszcza jeśli pojawiła się opuchlizna.
– Zastrzeliłabym psa w jednej chwili, tak właśnie bym ­zrobiła – rozległ się jakiś kobiecy głos z zebranej grupki.
Pies nagle znów zaczął warczeć.
– Do roboty! – rozległ się dobiegający od drzwi gniewny głos. Na progu stał obcy, z zasłoniętą twarzą, w kapeluszu nasuniętym na oczy, z podniesionym kołnierzem płaszcza. – Im szybciej wniesiecie moje rzeczy do środka, tym bardziej będę z was zadowolony.
Anonimowy świadek tych zdarzeń stwierdził, że zmienił on rękawice i spodnie.
– Skaleczył pana? – spytał Fearenside. – Bardzo przepraszam za psa…
– Nic się nie stało – przerwał mu przybysz. Zaklął pod nosem, pani Hall usłyszała to przekleństwo. – Ani mnie drasnął. Pospieszcie się wy, z bagażami!
Już po chwili pierwsza skrzynia trafiła do saloniku zgodnie z jego instrukcjami. Właściciel niemal się na nią rzucił, tak było mu do niej pilno. Rozpakowując ją, rozrzucał słomę po podłodze, nie zważając na dywan pani Hall. Zaczął wyciągać buteleczki: małe grube flaszki z proszkami, także niewielkie, lecz smukłe, z jasnymi oraz różnokolorowymi płynami, żłobkowane z etykietami „TRUCIZNA”, flasze okrągłe i cienkie, ze szkła zielonego i przezroczystego, duże i małe, zamknięte szklanymi korkami, z rytymi matowymi etykietami, z dopasowanymi korkami z drewna i zwykłymi, butelki po winie, butelki po oleju… ustawiał je wszystkie na szafie, na półce kominka, na stojącym pod oknem stole. Apteka w Bramblehurst nie miała nawet połowy tej ilości specyfików. Cóż to był za widok! Butle i butelki w sześciu skrzyniach, stos słomy na stole. A oprócz tego jeszcze probówki i troskliwie opakowana waga.
Gdy tylko rozpakował wszystkie skrzynie, obcy podszedł do stołu przy oknie i wziął się do pracy, nie zwracając najmniejszej nawet uwagi na walającą się wszędzie słomę, na wygasły ogień w kominku, na pudło książek ciągle czekających na wniesienie, kufry i resztę bagażu, którą już wniesiono na piętro. Praca tak go absorbowała, że nie zaprzestał przelewania płynów do probówek, nawet gdy pani Hall przyniosła mu obiad, a oderwał się od niej, dopiero gdy zmiotła słomę ze stołu i postawiła na nim tacę, z głośnym stukiem świadczącym, do jakiego stopnia razi ją stan podłogi. Obejrzał się na nią wówczas, ale natychmiast odwrócił głowę. Zobaczyła, że zdjął okulary, leżały bowiem na stoliku obok. Wydało się jej, że ma bardzo głębokie oczodoły.
Gość założył okulary, po czym zwrócił twarz w jej stronę. Miała zamiar poskarżyć się na słomę na podłodze, ale zdążył ją uprzedzić.
– Wolałbym, by nie wchodziła pani bez pukania – powiedział z przesadnym gniewem, który wydawał się jego cechą charakterystyczną.
– Pukałam. Ale pan chyba…
– Być może. Rzeczywiście. Ale moje badania… bardzo pilne i bardzo ważne badania… najmniejsza przeszkoda, otwarcie drzwi… doprawdy, muszę prosić…
– Oczywiście, proszę pana. Jeśli taka jest pańska wola, w każdej chwili może pan zamknąć się na zamek.
– Doskonały pomysł.
– Słoma, proszę pana. Za pańskim pozwoleniem, ośmielam się zauważyć…
– Proszę, nie. Jeśli tak bardzo pani ona przeszkadza, proszę dopisać ją do rachunku. – Gość wybełkotał jeszcze coś, jakieś słowa podejrzanie podobne do przekleństw.
Tak dziwnie wyglądał z butlą w jednej ręce, a probówką w drugiej, taki był agresywny, taki wybuchowy, że pani Hall aż się zaniepokoiła. Ale należała do kobiet pewnych siebie.
– W takim razie chciałabym wiedzieć, jaką sumę uważa pan za stosowną…
– Szyling. Proszę dodać go do rachunku. Szyling z pewnością wystarczy.
– Niech będzie. – Gospodyni nakryła stół obrusem. – Jeśli to panu odpowiada…
Gość usiadł, obrócony do niej plecami.
Przez całe popołudnie pracował, według świadectwa pani Hall, niemal przez cały czas w ciszy. Tylko raz rozległ się trzask, dzwonienie uderzających w siebie nawzajem butli, brzęk jakby rozbitego szkła ciśniętego z dużą siłą na podłogę i stuk kroków przemierzających pokój tam i z powrotem. Pełna obaw, że dzieje się coś złego, podeszła wówczas do drzwi. Nie zapukała. Nadstawiła uszu.
– Tak dłużej nie potrafię! – usłyszała bełkotliwy głos. – Trzysta tysięcy! Czterysta tysięcy! Tak wiele! Oszustwo! To mi może zająć całe życie! Cierpliwości? Ach tak, cierpliwości! Głupiec i kłamca!
W tym momencie pani Hall usłyszała zgrzyt podkutych butów na ceglanej podłodze, więc niechętnie wróciła do baru, a kiedy znów miała chwilę, by podejść do drzwi, za nimi panowała już cisza, przerywana zaledwie trzeszczeniem krzesła i rzadkim brzękiem szkła. Jej gość powrócił do pracy.
W porze podwieczorku pani Hall zauważyła okruchy stłuczonego szkła zgarnięte pod wklęsłe lustro przy nocnym stoliku i złotej barwy plamę na podłodze, niestarannie wytartą. Zwróciła na to uwagę.
– Proszę dopisać do rachunku – warknął gość. – Na miłość boską, niech mi pani nie przeszkadza! Jeśli coś zniszczyłem, proszę dopisywać do rachunku. – I wrócił do stawiania znaczków przy liście w zeszycie badań.

* * *

– Coś ci powiem – rzekł tajemniczo Fearenside Teddy’emu Henfreyowi. Siedzieli w małym pubie w Iping Hanger.
– Co takiego? – spytał Teddy.
– Ten dziwak, o którym mowa, ten, którego ugryzł mój pies, no więc on jest… czarny! A już z pewnością nogi ma czarne. Widziałem przez rozdarcie spodni. I rękawiczki. Spodziewasz się zobaczyć ciało, nie? No więc nie zobaczyłem ciała, tylko coś czarnego. Czarnego jak mój kapelusz.
– Ojej – zafrasował się Henfrey. – Dziwna sprawa, bardzo dziwna. Przecież nos ma różowy, to widać!
– Prawda. Wiem o tym. I powiem ci, co myślę. On jest łaciaty, tak, łaciaty, Teddy! Czarny tu, biały tam, w plamy. Bardzo się tego wstydzi. To mieszaniec, tylko kolory się nie zmieszały. Słyszałem, że takie rzeczy mogą się zdarzać. U koni zdarzają się nawet często, wszyscy to wiedzą.


Dodano: 2023-03-02 09:18:02
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Wywiad z Anthonym Ryanem


 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

 Śniadanie wdowy, opowiadanie ze zbioru "Upiory XX wieku"

 Wywiad z R.J. Barkerem

Recenzje

Roberts, Keith - "Pawana"


 Clark, P. Djèlí - "Martwy dżinn w Kairze i inne opowiadania"

 Swanwick, Michael - "Stacje przypływu. Próżniowe kwiaty. Najlepsze opowiadania"

 Cherezińska, Elżbieta - "Sydonia. Słowo się rzekło"

 Ballingrud, Nathan - "Potwory północnoamerykańskich jezior"

 Reynolds, Alastair - "Otchłań rozgrzeszenia"

 Puzyńska, Katarzyna - "Sąpierz"

 Sagan, Carl - "Kontakt"

Fragmenty

 Le Guin, Ursula K. - "Jesteśmy snem"

 Sterling, Isabel - "Najzimniejszy dotyk"

 Asimov, Isaac - "Równi bogom"

 Wells, Herbert George - "Niewidzialny człowiek"

 Rolska, Jagna - "TakeIT"

 Lebbon, Tim - "Obcy: Wyjście z cienia"

 Simmons, Dan - "Piąty kier"

 Malinowski, Łukasz - "Pasterz pieśni"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2023 nast.pl     RSS      RSS