NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Rolska, Jagna - "TakeIT"
Wydawnictwo: Mięta
Cykl: SeeIT
Data wydania: Luty 2023
ISBN: 978-83-67341-65-3
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 135x202 mm
Liczba stron: 368
Cena: 46,99 zł
Tom cyklu: 2



Rolska, Jagna - "TakeIT"

Sara dzieliła z Allie i Monicą niewielki pokój mieszczący się w najdalszym skrzydle klasztoru. Zupełnie jakby mnisi chcieli trzymać kobiety z dala od korytarzy, którymi codziennie chodzili w milczeniu wokół własnych spraw. Dziewczynie to nie przeszkadzało. Lubiła to miejsce. Kładła się na niskim posłaniu wyścielonym szarym wełnianym kocem i godzinami wpatrywała się w ośnieżone szczyty za oknem. Allie przeważnie spędzała czas z profesorem w bibliotece klasztornej albo snuła się jak cień za Maxem. Monica korzystała z ciepłej aury i chodziła na długie spacery w towarzystwie Jordana. Oprócz tego pomagała w kuchni. Sara ze wstydem przyznała w duchu, że sama też powinna się bardziej zaangażować w pomoc gościnnym mnichom. Tylko że to groziło tym, iż wpadnie na Yoshiego. A tego by nie zniosła. Wciąż i wciąż od nowa przeżywała w myślach swój wstyd. Jak to możliwe, że niczego nie wyczuła? I jak mogła odczuwać pożądanie do własnego brata? Zwłaszcza to ostatnie pytanie, które z trudem formułowała nawet w najskrytszych myślach, pozostawało bez odpowiedzi. I jeszcze sprawa jej ojca. Fakt, nigdy się dobrze nie dogadywali, lecz obojętność, jaką okazał przy ich ostatnim spotkaniu, po prostu bolała. Kiedyś Sara o tym nie myślała, ale skoro Wordsworth bezwzględnie kazał ścigać własną córkę, to jaki los przypadł w udziale jej matce? Nigdy nie była z nią szczególnie związana. Można powiedzieć, że odkąd Sara podrosła i zaczęła widzieć chory świat wokół siebie, odsunęła się od matki. Dla niej była ona częścią tego wynaturzonego systemu, w którym jej ojciec, matka i paru innych byli katami reszty społeczeństwa. Młoda, prostolinijna dziewczyna nie umiała przyjąć do wiadomości, że świat po prostu taki jest, a ona jest w nim osobą uprzywilejowaną. Bo to właśnie matka próbowała jej wmówić. Wiecznie zajęta ekskluzywnymi zabiegami, wiecznie zatroskana, czy aby na pewno podoba się ojcu, leżała w kolejnych kabinach beautube i tłumaczyła siedzącej u jej stóp córce, jak według niej wygląda rzeczywistość.
Dobre sobie. Kanarek, który całe życie spędził w złotej klatce, próbuje drugiemu kanarkowi wyjaśnić, jak czuje się szybujący po niebie orzeł. W odczuciu Sary mniej więcej do tego sprowadzały się monologi matki. Gdy była mniejsza, to słowa kobiety zwyczajnie ją nużyły, ale potem podrosła i zaczęła lepiej rozumieć swoją i jej rolę w świecie ojca. I zaczęło jej być żal matki. Coraz częściej wychwytywała w jej słowach nutki strachu, a to ostatecznie utwierdziło ją w przekonaniu, że jej ojciec, przewodniczący Wordsworth, jest bezwzględnym tyranem. I z każdym dniem pragnienie ucieczki stawało się coraz silniejsze.
Sara nieraz zastanawiała się, jak by się potoczyły jej losy, gdyby nie pomoc Yoshiego podczas ucieczki z rezydencji ojca. Zapewne skończyłaby tak jak jej matka. Ładna, wypalona z jakichkolwiek emocji lalka popijająca od rana do wieczora szampana w oszronionych kryształowych kieliszkach, opróżnianych jednym haustem i odstawianych z trzaskiem na złote tace noszone przez niezliczonych kelnerów wypełniających wszystkie piętra rezydencji o marmurowych podłogach.
Zamiast tego wplątała się w romans z bratem i została wrogiem publicznym numer jeden, ściganym przez wszystkich funkcjonariuszy Obyczajówki i Geneo na polecenie własnego ojca. Na dodatek mieszkała w ciasnym pokoiku z ciężarną kobietą i małą dziewczynką. Ale choć była rozżalona, to musiała uczciwie przyznać, że nawet jej obecne schronienie na końcu czy też dachu świata – jak mawiał profesor Howard – było bez porównania lepsze od losu, jakiego życzyłby sobie dla niej mający ją w nosie rodzony ojciec. Sara nie wiedziała, co jeszcze przyniesie los. Było raczej pewne, że nie spędzi reszty życia w klasztorze. Co do tego zgadzała się z towarzyszami.
Nie rozmawiali o tym, co począć dalej. Panowała niepisana zasada, że do czasu porodu Moniki wszystko pozostaje bez zmian. Cokolwiek stanie się potem, będzie już potem. Teraz najważniejsze, żeby dziecko urodziło się zdrowe. Minione przeżycia połączyły ich tak silną więzią, że właściwie każdy z grupy przyjaciół czuł się odpowiedzialny za maleństwo mające się pojawić na tym okrutnym świecie.
Sara zerknęła w okno, na ośnieżone szczyty, a potem przeniosła wzrok niżej, na łąkę usianą mekonopsami. Intensywnie niebieski kolor tych maków himalajskich niesamowicie kontrastował ze szmaragdową trawą w dolinie. Ta z kolei odcinała się od bieli śniegu zalegającego w wyższych partiach gór. Na ich tle doskonale widoczna była również płomiennowłosa Monica. Stała na dywanie niebieskich kwiatów z twarzą zwróconą w stronę słońca. Nawet z tak daleka Sara widziała wypukłość jej brzucha.
Nieopodal biegała Allie. O dziwo, nie było przy niej ani Maxa, ani nieodłącznego towarzysza Moniki, Jordana. Za dziewczynką pędził z rozłożonymi ramionami Yoshi. Wyraźnie tych dwoje bawiło się w berka. Sarę uderzyły jednocześnie dwie myśli. Pierwsza: jak różne musiało się wydawać Allie to życie pośród kwiatów i otwartych przestrzeni od wczesnych lat egzystencji spędzonych w zamknięciu w betonowych podziemiach fabryki Space.corp. Druga skłoniła ją do zastanowienia nad beztroskim zachowaniem Blacka. Wbrew temu, co dotychczas sądziła, były chłopak i jak najbardziej aktualny brat nie zajmował się przeżywaniem rozpaczy w czterech ścianach klasztornej celi. Sara odetchnęła głęboko kilka razy i wstała. Podeszła do okna i jeszcze przez chwilę obserwowała trójkę tak bliskich jej osób. Sielanka sceny była absurdalna w kontekście ich ostatnich przeżyć, ale paradoksalnie dodała dziewczynie otuchy. Jeśli człowiek ma wystarczająco dużo siły, podniesie się po wszystkim. Z tą myślą oraz głębokim przeświadczeniem, że jeszcze nieraz zapłacze ze wstydu, i – co tu dużo mówić – z tęsknoty za Yoshim, Sara wyszła z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi. Energicznym krokiem podążyła w stronę klasztornej kuchni. Uznała, że terapeutyczny seans zmywania garów w zimnej wodzie jest tym, czego właśnie w tej chwili potrzebuje.
Profesor John Howard czuł się w klasztorze jak ryba w wodzie. Nie przeszkadzał mu wycofany styl bycia mnichów ani surowy górski klimat. Po latach ukrywania się w kolejnych mieszkaniach pod przybranym nazwiskiem poczuł, że w końcu żyje. Że skończył się etap ponurej szczurzej egzystencji i czasu, gdy tchórzliwie krył się przed Wordsworthem. Jakby fakt ujawnienia się oraz to, że stanął z dyktatorem twarzą w twarz, zwróciło profesorowi godność. Może nie był już młody, ale przynajmniej czuł się potrzebny tej grupie przypadkowych osób, połączonych ze sobą dramatycznymi przeżyciami. Howard całym sercem życzył wszystkim, żeby los w końcu przyniósł im szczęście i spokój. Szczególnie dzielnej Monice i jej maleństwu, które nosiła pod sercem. Już sam fakt, że kobieta urodzi drugie dziecko, był cudem. Howarda dodatkowo elektryzowało to, że dziecko będzie rodzeństwem Allie – genialnej dziewczynki. Profesor miał nadzieję, że uda mu się pożyć na tyle długo, by dowiedzieć się, czy maleństwo pójdzie w ślady siostry i też będzie obdarzone tak unikatowym mózgiem. Pozostawało jedynie cierpliwie poczekać do rozwiązania. Powinno nastąpić już wkrótce.
Czas oczekiwania profesor spędzał na studiowaniu ksiąg i zasobów klasztornych dysków prawdopodobnie w jedynej bibliotece, jaka istniała na całym świecie. Oszołomiło go bogactwo zgromadzonych tam zbiorów i zaszokował fakt, że żadnego z tekstów źródłowych nie zafałszowała wszechobecna cenzura. Znalazł, między innymi, kopie gazety „New York Times” z czasów na krótko przed swoim urodzeniem, a więc sprzed ponad osiemdziesięciu lat. Profesorowi nic ten tytuł nie mówił. Zresztą, jak mógłby mówić? Prasę papierową, a także korzystanie z papieru w ogóle, całkowicie zdelegalizowano właśnie osiemdziesiąt lat temu, tuż po przejęciu władzy przez Rząd Światowy. Wszystkie wytwórnie papierów, także tych wartościowych, zostały z dnia na dzień zamknięte, a zgromadzone zasoby spłonęły wraz z budynkami. I zapewne razem z pracownikami. Tego ostatniego profesor mógł się jedynie domyślać. Opowiadała mu o tym szeptem babcia, gdy był małym chłopcem. Drastyczne szczegóły z pewnością pominęła. Staruszka była emerytowaną bibliotekarką w czasach, kiedy istniały emerytury i biblioteki. Obydwa słowa oraz ich znaczenie John Howard znał właśnie dzięki niej. Opowiadała mu treść książek, które kiedyś wypożyczała innym dzieciom. Dzięki niej profesor do dziś pielęgnował w pamięci obraz siwej bibliotekarki siedzącej za biurkiem w wielkim pomieszczeniu pełnym drewnianych półek i poustawianych rzędami książek z kolorowymi grzbietami. Z lewej strony sali, jak opowiadała babcia, było wejście do czytelni prasy.
– Dlaczego zniszczyli wszystkie książki i gazety? – zapytał pewnego dnia John. – W czym to wszystko im przeszkadzało?

Babcia była zbyt ostrożna, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Nie wymieniała nazwy Rządu Światowego, tylko zawsze mówiła o tych złych „oni”. Miała świadomość, że nadal igra z ogniem, ale serce jej pękało na myśl, że wraz z nią odejdzie w niebyt pamięć o książkach.
– Dlaczego zniszczyli, pytasz? – odparła więc z namysłem. – Wydaje mi się, że chodziło o kontrolę. Da się podejrzeć i ocenzurować, a potem zmienić każdą wiadomość i myśl w sieci. A papier, szczególnie ten podawany sobie ukradkiem, pozostaje poza ich zasięgiem – powiedziała starsza pani i uśmiechnęła się, widząc niezrozumienie malujące się na twarzy chłopca. – John, to przecież oczywiste! Zabierając wolność słowa, zabrali ludziom całą wolność.
Profesor Howard pamiętał tę rozmowę, choć z każdym rokiem inaczej pojmował sens słów. Jedno było pewne. Gdy tylko osiągnął wiek trzydziestu lat oraz pewien status społeczny i sensowne zarobki, pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było napicie się alkoholu w nielegalnym barze. Drugą oczywiście zakup książek na czarnym rynku. Konkretnie czterech książek.
Z tym większą ekscytacją przeglądał numery gazety, której tytułu wcześniej nie znał, a która była kiedyś czymś bardzo ważnym w jego macierzystym Obszarze Ameryka 5. Dzięki mnichom od przeszło miesiąca wczytywał się w nie ocenzurowaną wersję wydarzeń poprzedzających przejęcie władzy przez Rząd Światowy. Howard musiał przyznać, że z początku łatwo nie było. Wprawdzie mnisi przyjęli ich dość serdecznie, choć z właściwą sobie powściągliwością, jednak nie mieli zamiaru dopuszczać gości do największych sekretów klasztoru. Przez pierwsze dni pobytu w Tybecie Howard i reszta poruszali się dość swobodnie w korytarzach łączących ich kwatery z kuchnią i wyjściem na dziedziniec, ale podczas próby eksploracji innych pięter byli delikatnie, acz stanowczo wypraszani. Pierwsze lody przełamała Allie. Mnisi mieli wyraźną słabość do tego dziecka, a gdy dowiedzieli się, że jest córką Thomasa, podwoje biblioteki klasztornej stanęły przed nią otworem. Profesor miał z tym nieco więcej problemów. A właściwie jeden problem w osobie mnicha bibliotekarza, który niepodzielnie panował w tym królestwie. Nazywał się Yeshi Gyatso, co profesorowi natychmiast skojarzyło się z Yoshim i na swoje nieszczęście powiedział to na głos. Tybetańczyk, traktujący bardzo poważnie swoje imię, podobnie jak wszyscy jego pobratymcy, wyraźnie się obraził za porównanie. Przez dobry tydzień zapraszał Allie do środka machnięciem dłoni, a równie wymownym uniesieniem ręki odsyłał profesora z kwitkiem. Ten poszperał nieco w zakamarkach zakurzonej pamięci i po raz kolejny powrócił pod bramę biblioteki. Zapukał dwa razy i drzwi nieomal natychmiast się uchyliły.
– Wybacz mi, Oceanie Mądrości, moje poprzednie nieuprzejme słowa. Wynikały z mojej ignorancji – wygłosił uroczyście.
Howard nie był pewien, czy mnich dosłuchał jego przemowy do końca, bo już po informacji, że profesor zna znaczenie jego imienia, twarz rozjaśnił mu pełen zadowolenia uśmiech. Opiekun biblioteki otworzył szerzej drzwi i zaprosił gościa do środka. Od tej pory pracowali we trójkę, próbując pozyskać informacje o Allie. Praca z wertowaniem materiałów i ich interpretacja zajmowała wiele żmudnych godzin, ale byli zadowoleni z postępów.
W wolnych chwilach Yeshi Gyatso pokazywał mu kolejne zasoby biblioteczne. A te były imponujące. Profesor odnalazł w sobie żyłkę poszukiwacza. Studiował stare książki, pliki i gazety w poszukiwaniu prawdy historycznej. Z doświadczenia wiedział, że zasadniczo nie istnieje coś takiego, a historię piszą zwycięzcy, ale zdążył się zorientować, że jeszcze niespełna sto lat temu istniała wolność słowa i prasy. Tę swobodę wypowiedzi i publikacji całkowicie zdławił potem Rząd Światowy. Najlepszym sposobem było czytanie tekstów pisanych przez ludzi o różnych poglądach politycznych i wyciąganie z nich średniej arytmetycznej. Mnich pokazał mu zasób skatalogowanych kopii dziennika „New York Times”, a w nim serię artykułów autorstwa Jany Novakovič. Kobieta miała pióro cięte jak brzytwa i bezkompromisowo rozprawiała się z każdą niesprawiedliwością społeczną, jednocześnie świetnie nakreślając realia epoki.

Nowy Jork, 5 lipca 2028
Wczoraj, podczas obchodów Święta Niepodległości, na Herald Square miał miejsce kolejny zamach terrorystyczny. Kilku zamaskowanych osobników otworzyło ogień do tłumu obserwującego doroczne fajerwerki, organizowane przez Macy’s. Terroryści dobrze wiedzieli, co robią. W rozbłyskach świateł i przy akompaniamencie wybuchów serie wystrzałów z broni automatycznej były praktycznie nie do wychwycenia. Ludzie rażeni pociskami padali na ziemię, a następni, stojący w tłumie za nimi, przez dłuższy czas nie mieli pojęcia, co się dzieje. Najbardziej bulwersujące jest to, że sprawcy spokojnie oddalili się z miejsca zamachu. Prawie wszyscy. Opieszałym stróżom prawa udało się obezwładnić jednego. Ubranego na czarno, jak większość terrorystów na tym świecie. Może poza dwoma detalami. Purpurową koloratką, którą tak dobrze znamy, i białą maską imitującą twarz wykrzywioną w pełnym wściekłości grymasie. Przytrzymany przez policjantów zamachowiec zdołał zerwać maskę z twarzy, a cały świat ujrzał prześladujące normalnych ludzi, i to od dość dawna, oblicze wielebnego Patricka L. z Kościoła Odnowy Świata.
W tym miejscu muszę zaprotestować przeciwko bezsensownemu ukrywaniu nazwisk zbrodniarzy. Oczywiście zrozumiała jest zasada domniemania niewinności, ale jeśli pośród tysięcy świadków i centralnie przed kamerami telewizyjnymi człowiek sam z siebie pokazuje zbrodniczą twarz, to zasłanianie się inicjałem zamiast podawania nazwiska wydaje się kompletnym nieporozumieniem. Zwłaszcza że wielebny L. zdecydowanie planował ujawnienie swoich zamiarów.
Ludzie, którzy od lat obserwują jego działania i mają choć odrobinę oleju w głowie, zdają sobie sprawę, że ten człowiek to siewca niezgody, populista i pozbawiony rozumu kaznodzieja. Zdumiewające, że w XXI wieku tak zaściankowo myślący samozwańczy ksiądz potrafi porwać za sobą tłumy. I to tłumy, które z entuzjazmem zareagowały na zdjęcie maski przez wielebnego tuż po dokonaniu zamachu. Jego liczni zwolennicy, którzy przed chwilą krzyczeli przerażeni na widok ofiar, chwilę później tratowali trupy, próbując dostać się jak najbliżej Patricka L. Wielu, brodząc we krwi, wrzeszczało w stronę stróżów prawa, że mają natychmiast puścić świętego człowieka.
Jak to jest w ogóle możliwe? Jak w dobie rozwoju technologii, humanitaryzmu i świadomości ekologicznej ludzie mogą tak masowo popierać religijnego terrorystę i samozwańczego guru? Odpowiedź jest niestety jedna i niezmienna od tysięcy pokoleń. Wystarczy odpowiednio głośno krzyczeć populistyczne hasła, a ludzie natychmiast je podchwycą. Wystarczy mówić do nich prostymi słowami, poruszyć struny w ich duszach, nazywając po imieniu ich największe problemy i wyjaskrawić ich lęki. A potem wskazać winnych i podać gotową receptę pozbycia się problemu. Proste i pociągające. Nie musieć robić nic, tylko zawierzyć takiemu kaznodziei Patrickowi L., a wszystkie problemy tego świata rozwiążą się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Wczorajsze zdarzenie jest najlepszym dowodem, jak bardzo skuteczny jest populizm. Ludzie, którzy cudem uniknęli masakry, rzucają się w obronie człowieka, który za tę masakrę odpowiada.
Oburza również nieudolność naszych służb. Policjanci wyraźnie wahali się, jak postąpić, i byli o krok od wypuszczenia fałszywego kaznodziei. On zresztą wykorzystał ich niezdecydowanie i wygłosił krótką płomienną przemowę o konieczności zmian na świecie. O tym, że bez nich nikt nie dostąpi zbawienia. W swoim cynizmie, a może w samouwielbieniu, dramatycznym gestem wskazał na zakrwawione ciała i ogłosił zgromadzonym, że taka była wola pańska, by oczyścić świat z ludzi, którzy zagrażają dziełu odnowy.
Wielebny, trzymany pod ramiona przez dwóch nieudolnych nowojorskich policjantów, stał prosto, z dumnie uniesioną głową. W jego lodowato błękitnych oczach płonął ogień fanatyzmu, a zebrani zaczęli histerycznie skandować jego imię. Jeden z policjantów otarł ukradkiem łzę wzruszenia. Wydarzenie pokazywano we wszystkich stacjach telewizyjnych, dodając do przekazu purpurowe logo Kościoła Odnowy Świata, czyli znany nam wszystkim równoramienny krzyż otoczony prawoskrętną strzałką. Wielebny uśmiechał się triumfalnie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie otrzymał medialne rozgrzeszenie w oczach opinii publicznej. Wkrótce zapewne rozpocznie się farsa zwana procesem wielebnego Patricka L. i po raz kolejny jej główny bohater wyjdzie wolny z gmachu sądu.
Czy naprawdę musi się stać coś strasznego, aby ludzie w końcu zrozumieli, że właśnie narodził nam się kolejny Hitler? O nim mówiono, że na początku wystarczyłoby zaledwie siedmiu stróżów prawa, by rozpędzić nacechowaną nienawiścią demonstrację. Z tym że nikt nie reagował, a zbrodniarz rósł w siłę, uwodząc populistycznymi technikami kolejnych ludzi. Finalnie trzeba było milionów ofiar i milionów żołnierzy, by powstrzymać opętanego nienawiścią człowieka oraz jego wyznawców. Czy chcemy, by z powodu naszej bierności wobec Patricka L. historia zatoczyła koło?
Jana Novakovič


Dodano: 2023-02-28 08:55:33
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS