NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Sweeney-Baird, Christina - "Koniec mężczyzn"
Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginału: The End of Men
Tłumaczenie: Dorota Konowrocka-Sawa
Data wydania: Luty 2022
ISBN: 978-83-8143-778-3
Liczba stron: 488
Cena: 39,99 zł
Rok wydania oryginału: 2021



Sweeney-Baird, Christina - "Koniec mężczyzn"

AMANDA

GLASGOW, WIELKA BRYTANIA

Dzień 1

W listopadzie zawsze jest spory ruch, ale to już przekracza wszelkie granice. Podziały w rejonie Gartnavel chyba nigdy nie ujawniły się równie wyraziście. Upadki na lodzie i mokre kaszle mieszkańców wyglansowanego jak na klasę średnią przystało West Endu Glasgow pojawiają się na oddziale ratunkowym wraz z kosztownymi pasemkami, wiedzą na temat rozmaitych typów antybiotyków i szczekliwą wymową ludzi, którzy nie pozostawiają personelowi wątpliwości, że ich rodzice i dziadkowie mają zostać zbadani w tej sekundzie. Rewersem tej opowieści o dwóch miastach jest marskość wątroby, chroniczna bieda i mało przyjemne dla oka efekty uboczne palenia od podstawówki.
– Kolejny SGŻ – mówi pogodnie znakomita młoda pielęgniarka Kirsty i w przelocie bezceremonialnie wciska mi do ręki kartę pacjenta. Syndrom Gównianego Życia. W lekarskim żargonie: „W sumie nic panu nie jest, jest pan po prostu bardzo smutny, bo pana życie jest faktycznie trudne i nic pan na to nie poradzi”. Kiedyś próbowałam pomagać, naiwna sierota. A jeśli ten ktoś nie ma nikogo poza mną? – myślałam zrozpaczona, dzwoniąc siedem razy w półgodzinnych odstępach do ośrodka pomocy społecznej, aż wreszcie przestali odbierać. Po uzyskaniu specjalizacji nabrałam dystansu.
– To po co mam go badać? – pytam.
To strata mojego czasu, klasyczna gówniana robota spadająca na rezydentów, jeśli można mówić w tym kontekście o jakiejkolwiek klasyce.
– Matka poprosiła o konsultację specjalisty. Z nikim innym nie chce rozmawiać.
Jasne. To nie fair, niemniej faktem jest, że głośne, uporczywe i ogólnie męczące dla personelu domaganie się konsultacji specjalisty zapewnia w szpitalu lepszą opiekę. Nie to, żebyśmy nabierali szacunku do natręta. Po prostu chcemy się go pozbyć.
Odsuwam zasłonę zapewniającą pacjentowi namiastkę prywatności.
– Jak mogę pomóc? – pytam tym dziarskim, a przy tym lakonicznym tonem zarezerwowanym dla zdrowych okupujących mój zatłoczony i niedofinansowany oddział ratunkowy.
– On źle wygląda – warczy chorobliwie blada kobieta, wskazując na dziecko, które choć znudzone, sprawia wrażenie bezczelnie zdrowego.
– Co mu dolega? – pytam, siadając na wprost niego. Z karty wynika, że wszystkie podstawowe parametry są w normie. Nie ma nawet gorączki. Nic mu nie jest.
– Śpi do południa i ma kaszel.
Dziecko nie wydało z siebie najlżejszego dźwięku.
Po kilku niewinnych pytaniach wszystko się wyjaśnia. Dzieciak przechodzi fazę szybkiego wzrostu, a gdy wracał ze szkoły do domu z jakimś znajomym ancymonem, zapalił ukradkiem papierosa. Niech ktoś zadzwoni po Sherlocka, jestem gotowa wejść w spółkę.
Gdy wypycham stropionego chłopca i jego matkę za drzwi, dzwoni telefon, pod którym przyjmujemy zgłoszenia wymagające natychmiastowej interwencji. Dwumiesięczne dziecko, podejrzenie sepsy, już do nas jedzie.
Nawet dwadzieścia lat praktyki lekarskiej nie uodporniło mnie na adrenalinę towarzyszącą odebraniu telefonu sygnalizującego potrzebę nagłej interwencji. Po czterdziestu pięciu minutach zażartej walki udaje nam się ustabilizować malutkiego pacjenta, którego wysyłamy na intensywną terapię piętro wyżej. Nie zdążam złapać oddechu, a już wjeżdża kolejny, tym razem bardziej typowy: wypadek drogowy, którego efektem są paskudne rany i podejrzenie krwotoku wewnętrznego. Przed upływem dwudziestu minut wysyłamy go na górę na tomografię. Myję ręce, próbując sobie przypomnieć, o której zaczyna się wywiadówka w szkole mojego syna, gdy łapie mnie za łokieć jedna z rezydentek.
Bełkocze coś o gwałtownie pogarszającym się pacjencie, jeszcze przed chwilą było dobrze, a już nie jest i pomocy. Kompletnie się posypała. Ile razy to widziałam? Pracuje na oddziale od dziesięciu tygodni, pogorszył jej się pacjent i już panika. Wiem, że powinnam traktować ją z szacunkiem, świadoma faktu, że jest tylko rezydentką i wszyscy się kiedyś uczyliśmy, ale jest to naprawdę bezmiernie irytujące. Rozumiem brak wiedzy i doświadczenia, jestem gotowa tolerować błędy będące skutkiem zmęczenia, ale bezrozumna panika na oddziale ratunkowym jest równie użyteczna jak papierowa łódź z zapadnią w dnie. Brzmi to obcesowo – choć zachowuję tę myśl dla siebie – niemniej przychodzi mi do głowy, że z tej dziewczyny nigdy nie będzie porządnej lekarki oddziału ratunkowego. Jak człowiek nie potrafi zachować chłodnej głowy, gdy pacjent gwałtownie się pogarsza, to medycyna ratunkowa nie jest właściwym wyborem.
Biegnę za nią do łóżka pacjenta, którego żona stoi obok łóżka i płacze. Dosłownie syczę na Fionę, żeby go zawieźć na oddział reanimacyjny, i z powstrzymywaną furią pytam możliwie cicho, czemu go tam jeszcze nie ma. Wystarczy spojrzeć na człowieka i jego kartę, żeby stwierdzić, że jest w fatalnym stanie. Chryste, nawet nie trzeba patrzeć. Wszystkie maszyny wyją na alarm.
Fiona mówi, że przyjechał z grypą i wyglądał dobrze, zupełnie dobrze! Dała mu kroplówkę i paracetamol z nadzieję, że za chwilę odeśle go do domu. Była przekonana, że to zwykła grypa, nic więcej.
W tym momencie pacjent jest już w agonii. Oddycha płytko i z wysiłkiem, ciało nie radzi sobie z podstawowym zadaniem czerpania powietrza. Jego skóra jest szara szarością skóry człowieka, którego kolejne układy przestają funkcjonować, podczas gdy temperatura ciała coraz bardziej się podnosi. Uwija się przy nim już siedmiu członków personelu medycznego. Oddziałowa co dwie minuty mierzy mu temperaturę i obwieszcza ze słabo skrywanym niedowierzaniem, że ta w niewiarygodnym tempie rośnie. Rozbieramy go do naga, okładamy lodem i zimnymi ręcznikami. Oglądam jego ciało, szukam rany, ugryzienia, ukąszenia, draśnięcia przy goleniu, zadrapania, czegokolwiek, co wyjaśniałoby sepsę. Bez efektu. Brak wysypki, więc to raczej nie zapalenie opon mózgowych. Nabieram przekonania, że nie zdołamy go zawrócić. Niewiele można zrobić, gdy narządy przestają funkcjonować. Cewnikujemy go, podajemy płyny i tlen, potężne dawki antybiotyków i leków antywirusowych, żeby zaczął walczyć z tym, co go zjada – cokolwiek to jest! Do tego sterydy, żeby ułatwić oddychanie. Robimy wszystko, co w naszej mocy! Pobieramy krew na badanie pod kątem infekcji, bo jeśli zdoła dożyć do momentu otrzymania wyników z laboratorium, podamy mu lepiej dobrane antybiotyki i leki antywirusowe, ale wyłączają się nerki. Ani kropli moczu, rozpaczliwie pusta torba pod łóżkiem, do której prowadzi rurka cewnika, powiewa jak smutny żagiel. Gdy znajomi pytają czasem żartem, czy już idzie po nich kostucha, odpowiadam, że póki chce im się sikać, to jeszcze nie.
Cofam się o krok i patrzę na rozgrywającą się przede mną scenę, zachowując wyraz spokojnej powagi. Przystojny gość. Ciemne włosy, kilkudniowy zarost, wygląda na sympatycznego. Jego żona wchodzi wszystkim pod nogi i bez przerwy płacze. Widzi, że to koniec. Wszyscy widzimy. Od czasu do czasu krzyczy na nas, żebyśmy coś zrobili, ale tu już nie ma nic do zrobienia, można tylko czekać z nadzieją, że ciało jakimś cudem zawróci. Trzy godziny od jego wjazdu na SOR maszyna, na którą czekaliśmy, wydaje z siebie długi skowyt. Serce przestaje bić i w jakiś przedziwny sposób przynosi nam to ulgę. Opada napięcie, wszyscy możemy wreszcie coś zrobić. Oddziałowa zaczyna uciskać klatkę piersiową, zarządzam podanie adrenaliny. Serwujemy mu jeden wstrząs, drugi, trzeci. Pielęgniarka zajmuje się żoną, tórej szok odebrał mowę. Stoi z nią w kącie oddziału, z dala od łóżka mężczyzny, i nie pozwala jej upaść. Elektrowstrząsy są tak silne, że bliscy w miarę możliwości nie powinni być zmuszeni ich oglądać. Próbując powrócić zmarłych z zaświatów, miażdżymy im żebra i razimy ich prądem, starając się skłonić serce, by podjęło wymuszony rytm.
To nie działa, ale nikt nie spodziewał się cudu. Patrzymy na człowieka, którego ciało zostało spustoszone, choć jeszcze nie wiemy czym. Ręce mi mdleją z wysiłku. Oddziałowa patrzy pytająco, nie wypuszczając elektrod z rąk. Kręcę głową. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Dalsza reanimacja jest równoznaczna z poddawaniem zwłok zbędnym torturom. Po pięćdziesięciu dwóch minutach wydaję polecenie.
– Przestajemy. Wystarczy. Czas zgonu dwunasta trzydzieści cztery, trzeci listopada dwa tysiące dwudziestego piątego roku.
Zostawiam jedną z bardziej doświadczonych pielęgniarek, żeby uzupełniła dokumentację i pocieszyła zrozpaczoną wdowę, która jeszcze kilka minut temu była żoną.
Fiona, moja spanikowana rezydentka, sprawia wrażenie kompletnie wytrąconej z równowagi. To pierwszy młody człowiek, którego straciła na oddziale. Wiek ma znaczenie. Strata pacjenta nigdy nie jest łatwa, ale jak ktoś ma osiemdziesiąt pięć lat i długie życie za sobą, po czym doznaje udaru albo zawału, to jest to smutne, lecz wydaje się naturalne. Śmierć przyjdzie po każdego, a ten dożył sędziwego wieku. Powodzenia i do zobaczenia po tamtej stronie.
Gdy ktoś umiera młodo, to znaczy, że coś poszło nie tak, a nam nie udało się tego naprawić. Pacjent nazywał się Fraser McAlpine. Jego żona szlocha niepowstrzymanie, powtarzając raz za razem przez łzy, że to była zwykła grypa.
Zabieram kartę Frasera i prowadzę Fionę do dyżurki. Sadzam ją, żeby doszła do siebie i przejrzała razem ze mną, co się wydarzyło i dlaczego. Tej techniki nauczyłam się od starszej lekarki podczas stażu, który odbywałam w Edynburgu. Po stracie pacjenta od razu przegląda się dokumentację od pierwszej do ostatniej strony, krok po kroku. Co zrobiono? Kiedy? Jak? Dlaczego? W zwykłych okolicznościach rezydent uzmysławia sobie, że wszystko wykonał poprawnie, a to, co się wydarzyło, znajdowało się poza obszarem jego kontroli. Jeśli coś zrobił nie tak, zyskuje cenne doświadczenie. Zyskuje coś w obu przypadkach.
Uważnie czytamy dokumentację od deski do deski. Fraser zjawił się na oddziale ratunkowym o ósmej trzydzieści dziewięć rano, na razie bez zaskoczeń. O dziewiątej dwie obejrzała go pielęgniarka przeprowadzająca kwalifikację. Wydawało się, że ma grypę, uznała, że to nic pilnego. Nieco podwyższona temperatura, oddech w normie, skarżył się na ospałość i ból głowy. O dziesiątej piętnaście zbadała go Fiona, zaordynowała kroplówkę i paracetamol. Zaproponowała wykonanie badania krwi, żeby sprawdzić, czy to infekcja bakteryjna czy wirusowa, a następnie wdrożyć odpowiednie leczenie. Wciągnięto go na listę pacjentów do pobrania. Kwadrans po dziesiątej miał trzydzieści osiem i osiem, co w sumie nie jest jeszcze tak wysoką temperaturą. Nawet świeżo upieczony rodzic sześciotygodniowego niemowlęcia nie wpadłby z tego powodu w histerię.
Trzydzieści minut później, o dziesiątej czterdzieści pięć, trzy kwadranse przed tym, nim ustało krążenie, miał już czterdzieści dwa stopnie. Przy takiej temperaturze człowiek jest w zasadzie trupem. Właśnie wtedy Fiona po mnie przybiegła. Zimny dreszcz przebiega mi po plecach. W ciągu niespełna godziny ten prawie zdrowy człowiek znalazł się na granicy życia i śmierci.
Widzę, że w miarę przeglądania dokumentacji Fiona zaczyna się odprężać. Nie wspominam o popełnionych przez nią błędach i jestem wyraźnie niewzruszona. To nie jest prosty przypadek pomyłki niedoświadczonego lekarza. To coś przerażającego. Nie grypa i raczej nie sepsa. Był młody i zdrowy i jasne, nawet młodym i zdrowym ludziom zdarza się wyciągnąć nogi, ale zwykle wiadomo, co poszło nie tak.
I wtedy zauważam coś, od czego żołądek podchodzi mi do gardła. Był w szpitalu przed dwoma dniami. W pierwszej chwili nabieram przekonania, że musieliśmy coś przeoczyć. Ktoś z mojego zespołu, któryś z lekarzy, któraś z pielęgniarek, ktoś z nich musiał przeoczyć coś, przez co ten mężczyzna stracił życie. Czytam notatkę: zjawił się ze skręconą kostką po meczu rugby.
Śmierć nie jest skutkiem ubocznym prześwietlenia i obkładania nadwerężonych ścięgien lodem.
Przychodzi mi nagle do głowy, że to może gronkowiec oporny na metycylinę, którego po cichu obawia się każdy lekarz. Ale to… No nie wiem. Nigdy dotąd szczęśliwie nie spotkałam się z opornym szczepem gronkowca. Ale to wszystko się nie składa.
Przeglądam dokumentację jeszcze raz, próbując znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie tego, czego byłam właśnie świadkiem. Coś mi się kołacze… Coś nie daje mi spokoju, choć nie potrafię tego nazwać. Co to może być? Nie wczoraj. Może przedwczoraj? Nagle doznaję olśnienia. Pacjent, którego leczyłam dwa dni wcześniej. Starszy, osiemdziesiąt dwa lata, przywieziony w bardzo złym stanie helikopterem z wyspy Bute. Zaintubowali go jeszcze na pokładzie, nerki przestały funkcjonować. Nie rozumiałam, czemu przywieźli go właśnie do mnie, ale ratownik był bardzo zdenerwowany. Powiedział: „On wcale tak źle nie wyglądał, jak go zabieraliśmy. A potem temperatura zaczęła mu rosnąć dosłownie z minuty na minutę”. Wtedy jakoś mnie to nie zastanowiło. Chorym ludziom skacze temperatura, to żadne zaskoczenie.
Zmarł kwadrans po tym, jak go przywieźli. Zrobiliśmy to samo co z Fraserem McAlpinem: pobraliśmy krew, żeby sprawdzić, co go zaatakowało, ale skoro zmarł, nie sprawdzaliśmy już wyników. Przejęli go ludzie z kostnicy. Odczytałam numer łóżka – nie mieli ze sobą kontaktu, pacjenci ze skręconymi kostkami nie wchodzą na oddział reanimacyjny – a potem sprawdziłam, kto z personelu zajmował się mężczyzną z wyspy Bute. Leczyłam go jako lekarz specjalista razem z moim rezydentem Rossem, natomiast jedna z pielęgniarek, Kirsty, zajmowała się nimi oboma.
Boże, spraw, by Kirsty okazała się morderczynią! Byłoby to znacznie mniej niepokojące niż choroba zakaźna lub niedostateczna higiena. Chociaż nie, chyba zwariowałam. Morderstwo to masa papierologii.
Mój niepokój rośnie i tu nie chodzi o zgony, do których przywykłam, ale o niepewność. W medycynie najbardziej pociąga mnie jej przeciwieństwo: plany i procedury, listy i wytyczne, autopsje, analiza przyczyn zgonu, brak pytań bez odpowiedzi. Przypominam sobie, w jak fatalnym stanie byłam na trzecim roku studiów po śmierci mamy. To swoista terapia ekspozycyjna, którą ordynuję sobie w myślach. Przetrwałam tamto, przetrwam i to. Przeżyłam ówczesne ataki paniki, więc gdyby irracjonalny lęk dopadł mnie teraz, to też przeżyję. Myślałam, że umrę, ale żyję. Sama myśl, że umrę, nie oznacza, że tak się stanie. Nie wiedziałam, czy zdołam podjąć pracę lekarki, a jednak nią jestem. Muszę uważać na ten cichy głos, który próbuje wykorzystać każdy przerażający drobiazg, by popchnąć mnie w przepaść.
Nie panikuj, Amando, to zwykły niepokój. Dwóch pacjentów nie zwiastuje jeszcze antybiotykoopornej infekcji. Dwóch pacjentów to jeszcze nie pandemia. Dwóch pacjentów to nawet nie powtarzalny wzorzec.
Fiona mówi, że musi już iść. Gapię się na nią tępo, niepewna, jak długo tu siedzimy. Zapewniam ją, że w porządku, może kilka minut odpocząć, niełatwo zaakceptować stratę pacjenta. Fiona odpowiada, że nie może, bo ktoś właśnie poszedł na zwolnienie.
– Dzwonił Ross, że słabo się czuje, więc mamy jednego lekarza mniej.
W ułamku sekundy podejmuję decyzję, która jest kompletnym szaleństwem. Gdyby był tutaj mój mąż, kazałby mi natychmiast zarezerwować wizytę u psychoterapeutki, bo widać, że moje lęki wymknęły się spod kontroli, ale mojego męża tu nie ma, więc niczego nie rezerwuję, bo jeśli…? Mama powtarzała, by ufać intuicji, a mnie intuicja aktualnie podpowiada, że mamy tu, kurwa, katastrofę. I ta świadomość mnie dławi. Muszę powiedzieć pozostałym. Muszę coś zrobić, zamiast bezgłośnie się zamartwiać.
Wracam na oddział i proszę oddziałową, żeby zapytała wszystkich naszych pacjentów, czy nie było ich na oddziale ratunkowym dwa dni wcześniej. Patrzy na mnie z dezaprobatą, ale nie mam czasu z nią dyskutować, więc przechodzę do poczekalni i pytam, kto z oczekujących był tu przed dwoma dniami. Wstaje dwóch mężczyzn, trzeci tylko podnosi rękę, jest bledszy niż dwóch pozostałych. Każę go położyć na noszach i czuję ucisk w klatce piersiowej jak zawsze, gdy dostaję ataku paniki, tyle że tym razem mam powód. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Zawsze panikowałam bez przyczyny. Mam ochotę się rozpłakać, skulić na fotelu w dyżurce i zrzucić wszystko, czymkolwiek jest, na kogoś innego.
Wszyscy ci mężczyźni mają objawy grypopodobne, przy czym każdy z nich – albo jego żona – obawia się, że to może być coś poważniejszego w rodzaju sepsy. W październiku mieliśmy kampanię społeczną na temat sepsy, dzięki której tylko w naszym szpitalu udało się ocalić aż dwadzieścia osób, choć czas oczekiwania na konsultację automatycznie wzrósł, gdyż wszyscy łącznie z panem Jankiem spod sklepu nabrali przekonania, że chorują na sepsę.
Mam ochotę obwieścić im wszystkim, że to może być coś gorszego od sepsy, coś o rząd wielkości gorszego od jednego z najskuteczniejszych zabójców w tym kraju, ale gryzę się w język. Zachowuję rozwagę, stanowczość i pozorny spokój. Nikt nie kwestionuje moich poczynań, dopóki nie podejmuję decyzji o wyrzuceniu wszystkich pacjentów z urazówki i nie umieszczam tam chorych z podejrzeniem infekcji. Jedna z pielęgniarek zaczyna się ciskać, ale polecam jej przejść natychmiast na oddział reanimacyjny. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Oddziałowa znalazła dwóch pacjentów, którzy byli przedwczoraj na SOR-ze i właśnie wrócili. Łącznie z trzema z poczekalni to pięciu. Z Fraserem McAlpine’em sześciu. Z facetem z wyspy Bute siedmiu. To nie przypadek.
Na oddział wpada Fiona.
– Rossa przywiozła karetka.
Ośmiu.
Już wiem, że to nie moje lęki. Drętwiejącymi palcami wybieram numer męża.
– Mamy tu infekcję. Bardzo źle to wygląda.
– Co? Jaką infekcję? Superbakterię?
– Nie. Nigdy się z czymś takim nie zetknęłam. To za szybko się rozprzestrzenia. Wracaj do domu. Natychmiast.
– To nie jest kwestia twoich lęków…?
– Słuchaj, mam tu w kolejce ośmiu umierających pacjentów, jakby to był szpital polowy. Sami mężczyźni, nie wiem jeszcze, co to znaczy, ale nic dobrego, więc wracaj do domu. Jeśli natychmiast nie wymyślisz, że właśnie rzygałeś czy coś, to przysięgam, że się z tobą rozwiodę.
Zaczynam wpadać w histerię. Nigdy nie groziłam mojemu ukochanemu i nieodmiennie wspierającemu mnie mężowi onkologowi, że go porzucę. Nigdy nie sądziłam, że cokolwiek skłoni mnie do wysunięcia takich gróźb. Ale też nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś takiego.
– Jedź do domu. Nikogo nie dotykaj, z nikim nie rozmawiaj, po prostu jedź. Odbierz po drodze chłopców. Powiedz im, żeby do ciebie wyszli. Nie wchodź do szkoły. Proszę, pojedź po nich.
Zaczynam go błagać i Will się zgadza. Nie wiem, czy bardziej boi się mnie czy o mnie, ale mam to w nosie, niech tylko bezpiecznie dotrze do domu z naszymi synami. Wystukuję wiadomość do chłopców. Piszę, że tata po nich jedzie i mają czekać na zewnątrz. Napiszę im dowolne usprawiedliwienie.
Jedna z moich dalszych znajomych pracuje w szkockim inspektoracie sanitarnym. Zanim objęła stanowisko wicedyrektora, chodziłyśmy razem na studia. Zawsze była dość oschła, ale teraz to bez znaczenia, musi mnie wysłuchać. Dzwonię do niej, próbując zachować spokój, gdy recepcjonistka mnie przełącza. Wyłuszczam wszystko pospiesznie, ale moja znajoma tylko poburkuje, jakby miała ochotę się rozłączyć. Nie sprawia wrażenia zaniepokojonej. Chyba jest przekonana, że nie pierwszy raz spotyka się z taką sytuacją. Od dekady nie pracuje jako lekarka, ale z tonu jej głosu wnioskuję, że mi po prostu nie ufa. Może nie dałam jasno do zrozumienia, że to pilne? Dla mnie sprawa jest jasna, ale może faktycznie nie brzmi to alarmująco: ośmiu chorych, no dobra, zobaczmy, jak sprawa się rozwinie. Opisuję jej wszystko w mailu z sugestią, że tak na wszelki wypadek powinni tu kogoś przysłać. Siadam obok jednego z pacjentów i mierzę mu tętno. Czterdzieści pięć uderzeń na minutę. Wkrótce umrze. Umrą wszyscy. Oddychaj, Amando, oddychaj, niebawem nadejdą posiłki, nie musisz radzić sobie ze wszystkim sama. Zjawi się ktoś, komu będziesz mogła oddać dowodzenie, ktoś wykwalifikowany, kto na co dzień nosi kombinezon ochronny. Pozwoli ci pójść do domu i zapomnieć, że cokolwiek się wydarzyło.
Otwierają się drzwi urazówki i staje w nich oddziałowa.
– Karetki przywiozły czterech kolejnych. Dwóch było tu przedwczoraj, dwóch wczoraj. Nie wiem, co robić.
Urzeczywistnia się mój najgorszy koszmar.



Dodano: 2022-02-21 11:45:51
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS