NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Stewart, George Rippey - "Ziemia trwa"
Wydawnictwo: Rebis
Cykl: Wehikuł czasu
Tytuł oryginału: Earth Abides
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Data wydania: Wrzesień 2021
Oprawa: twarda
Cena: 49,90 zł
Rok wydania oryginału: 1949



Stewart, George Rippey - "Ziemia trwa"

Rozdział 1

…a rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej niniejszym ogłasza stan wyjątkowy i zawiesza swe działanie z wyjątkiem Dystryktu Kolumbii. Funkcjonariusze rządu federalnego włącznie z personelem sił zbrojnych oddadzą się pod rozkazy gubernatorów poszczególnych stanów lub wszelkich innych funkcjonujących władz lokalnych. Z rozkazu pełniącego obowiązki prezydenta. Boże, miej w opiece naród Stanów Zjednoczonych…

Oto komunikat, który właśnie nadesłała Rada Tymczasowa Rejonu Zatoki. Centrum Hospitalizacyjne West Oakland zostało opuszczone. Jego zadania, włącznie z pochówkami na morzu, przejął szpital Berkeley. To wszystko…

Słuchajcie tej stacji, która jest teraz jedyną działającą w północnej Kalifornii. Będziemy was informować o rozwoju sytuacji, dopóki to będzie możliwe.

Gdy tylko wciągnął się na półkę skalną, usłyszał nagły grzechot i poczuł ukłucie. Odruchowo cofnął prawą rękę i obróciwszy głowę, zobaczył węża, zwiniętego i groźnego. Podniósł dłoń do ust i zaczął ssać nasadę wskazującego palca, gdzie pojawiła się kropelka krwi, jednocześnie notując w pamięci, że grzechotnik był nieduży.

„Nie trać czasu na zabijanie węża!” — napomniał się. Zsunął się z półki, wciąż ssąc palec. Na dole zobaczył młot leżący tam, gdzie go zostawił. Przemknęło mu przez myśl, że powinien iść dalej i zostawić go tu. To jednak wyglądałoby na paniczną ucieczkę, więc pochylił się i podniósł go lewą ręką, po czym poszedł dalej stromą ścieżką.

Nie spieszył się. Wiedział, że nie powinien. Pośpiech tylko przyspiesza pracę serca i szybciej rozprowadza jad. Jednak serce biło mu tak szybko z podniecenia lub strachu, że szybsze czy wolniejsze tempo marszu prawdopodobnie nie robiło żadnej różnicy. Kiedy dotarł do kępy drzew, wyjął chusteczkę i owinął nią prawy przegub. Kawałkiem gałęzi zacisnął tę prowizoryczną opaskę uciskową.

Idąc dalej, powoli odzyskiwał spokój. Jego serce biło coraz wolniej. Rozważył sytuację i uznał ją za niezbyt groźną. Był młody, zdrowy i w pełni sił. Takie ukąszenie raczej nie będzie śmiertelne, mimo że był tu sam i bez odpowiednich środków medycznych.

Przed sobą zobaczył chatę. Ręka mu zdrętwiała. Tuż przed progiem przystanął i poluzował opaskę uciskową, ponieważ czytał, że tak trzeba robić, żeby przywrócić krążenie. Potem znów ją zacisnął.

Pchnięciem otworzył drzwi i upuścił na podłogę młot. Ten upadł z łoskotem, przez moment kołysał się na ciężkim obuchu, po czym znieruchomiał z pionowo sterczącym trzonkiem.

Zajrzał do szuflady stołu i znalazł swój zestaw na ukąszenia węży, który akurat dziś powinien był mieć przy sobie. Pospiesznie i zgodnie z instrukcją naciął żyletką na krzyż ślad po ukąszeniu i przyłożył doń gumową gruszkę. Potem położył się na pryczy i obserwował, jak guma powoli się rozpręża, wysysając krew.

Nie bał się śmierci. Cała ta sprawa wciąż wydawała mu się jedynie drobnym zmartwieniem. Ludzie wciąż mu mówili, że nie powinien samotnie chodzić po górach. „Nawet bez psa!” — zwykli dodawać. Zawsze się z nich śmiał. Pies to nieustanny kłopot, atakuje jeżozwierze lub skunksy, a ponadto niespecjalnie lubił psy. Teraz wszyscy ci ludzie powiedzieliby: „Cóż, ostrzegaliśmy cię!”.

Zakręcił się nerwowo, gdyż miał wrażenie, że już przygotowuje linię obrony. „Może — powiedziałby — podobało mi się to kuszenie losu!” (Byłaby w tym odrobina heroizmu). Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie: „Czasem chcę zostać sam i oderwać się od wszystkich problemów związanych z kontaktem z ludźmi”. Jednak najlepszą obroną, przynajmniej przez ostatni rok, byłoby wyjaśnienie, że chodzi samotnie po górach, ponie­ waż musi. Tematem jego pracy magisterskiej była ekologia obszaru Black Creek. Miał zbadać relacje, dawne i obecne, ludzi, roślin oraz zwierząt tego rejonu. To oczywiste, że nie mógł czekać, aż znajdzie się do tego odpowiedni towarzysz. Ponadto nigdy nie sądził, że może grozić mu jakieś niebezpieczeństwo. Chociaż w promieniu pięciu mil od jego chaty nikt nie mieszkał, w lecie niemal codziennie jakiś wędkarz przejeżdżał samochodem po pobliskiej skalistej drodze lub przechodził wzdłuż strumienia.
Chociaż skoro o tym mowa, to kiedy ostatnio widział tu wędkarza? Na pewno nie w minionym tygodniu. Właściwie nie pamiętał, czy widział jakiegoś w ciągu tych paru tygodni samotnego pobytu w chacie. Pewnej nocy słyszał przejeżdżający samochód. Uznał za dziwne to, że jakiś pojazd jedzie tą drogą w górę po ciemku, i nie widział takiej potrzeby, ponieważ ludzie zwykle rozbijali na dole obóz na noc i rano ruszali w górę. Być może, pomyślał, chcieli wcześnie dotrzeć do swojego ulubionego strumienia, żeby łowić od samego rana.

Nie, tak naprawdę nie zamienił ani słowa z nikim w ciągu dwóch ostatnich tygodni i nawet nie pamiętał, czy kogoś przez ten czas widział.

Pulsujący ból przywrócił go do rzeczywistości. Ręka zaczęła mu puchnąć. Ponownie poluzował opaskę uciskową, żeby przywrócić krążenie krwi.

Gdy znów wrócił do swoich rozmyślań, uświadomił sobie, że owszem, całkowicie zerwał kontakt ze światem. Nie miał radia. Tak więc dla niego równie dobrze mogło dojść do kolejnego krachu na giełdzie lub drugiego ataku na Pearl Harbor; coś takiego mogłoby tłumaczyć tak niewielką liczbę wędkarzy. W każdym razie najwyraźniej były bardzo niewielkie szanse na to, że ktoś mu przyjdzie z pomocą. Sam musiał się z tego wykaraskać.

Nawet jednak taka perspektywa niezbyt go zaniepokoiła. Doszedł do wniosku, że w najgorszym wypadku poleży przez dwa lub trzy dni w swojej chacie, z mnóstwem jedzenia i picia, aż opuchlizna zejdzie i będzie mógł pojechać samochodem na najbliższą farmę, do Johnsonów.

Popołudnie ciągnęło się. Kiedy przyszła pora kolacji, nie miał ochoty jeść, ale na kuchence benzynowej zaparzył sobie garnek kawy i wypił kilka kubków. Bardzo cierpiał, ale pomimo bólu i wypitej kawy poczuł senność…

Zbudził się nagle w półmroku i pojął, że ktoś otworzył drzwi chaty. Poczuł ulgę na myśl, że przyszła pomoc. W drzwiach stali dwaj mężczyźni w miejskich ubraniach. Wyglądali na porządnych ludzi, chociaż rozglądali się dziwnie nerwowo, jakby czegoś się obawiali.

—  Jestem chory! — powiedział ze swej pryczy i nagle zobaczył, że lęk na ich twarzach zmienia się w przerażenie. Odwrócili się i uciekli, nawet nie zamykając drzwi. Chwilę później usłyszał dźwięk zapuszczanego silnika. Warkot samochodu szybko ucichł w oddali.

Dopiero teraz zaniepokojony, usiadł na pryczy i spojrzał przez okno. Samochód już znikł za zakrętem. Nie mógł tego zrozumieć. Dlaczego uciekli w popłochu, nawet nie proponując pomocy?

Wstał. Niebo na wschodzie jaśniało; a więc przespał całą noc. Jego prawa ręka był spuchnięta i bardzo go bolała. Poza tym nie czuł się źle. Podgrzał kawę w garnku, zrobił sobie trochę owsianki i znów położył się na pryczy w nadziei, że po jakimś czasie poczuje się na tyle dobrze, żeby zaryzykować jazdę do Johnsonów — oczywiście jeśli tymczasem nie zjawi się ktoś, kto mu pomoże, a nie ucieknie na widok chorego człowieka tak jak tamci wariaci.

Jednak wkrótce poczuł się znacznie gorzej i pojął, że prawdopodobnie jego stan się pogorszył. Po południu był już naprawdę przestraszony. Leżąc na pryczy, sporządził notatkę, bo uważał, że powinien zostawić wiadomość o tym, co się stało. Oczywiście niebawem ktoś go znajdzie; rodzice za kilka dni zadzwonią do Johnsonów, jeśli nie otrzymają od niego znaku życia. Bazgrząc lewą ręką, zdołał napisać kilka słów. Podpisał się jako Ish. Napisanie pełnego imienia i nazwiska Isherwood Williams byłoby zbyt pracochłonne, a poza tym wszyscy i tak używali zdrobnienia.

W południe, czując się jak marynarz z rozbitego statku, który ze swej tratwy widzi przepływający na horyzoncie parowiec, usłyszał warkot dwóch pojazdów nadjeżdżających stromą drogą. Samochody przejechały obok i pojechały dalej, nie zatrzymując się. Wołał za nimi, ale już bardzo osłabł, więc był pewny, że jego głos nie doleciał do odległego o sto jardów zakrętu, który mijały samochody.

Pomimo to przed zmrokiem zwlókł się z posłania i zapalił lampę naftową. Nie chciał siedzieć po ciemku.

Z niepokojem pochylił chude ciało, by spojrzeć w lusterko zamocowane za nisko dla niego pod skośnym dachem chaty. Jego pociągła twarz zawsze była mizerna, nie tylko teraz, ale do tego na policzkach spod opalenizny przebijały niezdrowe rumieńce. Duże niebieskie oczy były przekrwione i szkliste od gorączki. Ciemnoblond włosy, zawsze niesforne, sterczały na wszystkie strony, dopełniając lustrzanego obrazu ciężko chorego młodzieńca.

Wrócił na pryczę, niezbyt przestraszony, chociaż teraz był już prawie pewny, że umiera. Niebawem dostał dreszczy, a potem wysokiej gorączki. Stojąca na stole lampa paliła się i w jej blasku widział wnętrze chaty. Upuszczony młot wciąż stał na podłodze trzonkiem do góry, w chwiejnej równowadze. Stojąc tam tak, ten młot absorbował sporą część jego uwagi — myślał o nim w nieco rozkojarzony sposób, jakby sporządzając ostatnią wolę, staroświecki testament, w którym opisywał pozosta­wiane dobra. „Jeden młot ślusarski z czterofuntową główką i dwunasto­calowym­ trzonkiem, nadpękniętym i steranym przez kaprysy pogody, z lekko zardzewiałą, lecz nadal dobrą główką”. Był niezwykle zadowolony, kiedy znalazł ten młot, bo zobaczył w nim więź z przeszłością. Tego narzędzia używał zapewne w dawnych czasach jakiś skulony w niskim tunelu górnik, który trzymał je w jednej ręce, a w drugiej dłuto. W takiej pozycji czterofuntowy młot był najporęczniejszy. Teraz Ish w gorączce pomyślał, że może nawet zamieści zdjęcie tego młota w swojej pracy magisterskiej.

Większość tych nocnych godzin spędził niczym w złym śnie; wstrząsany kaszlem krztusił się i to dygotał z zimna, to był rozpalony od gorączki. Dostał wysypki jak przy różyczce.

O świcie znów zapadł w głęboki sen.

Fakt, że coś nigdy się nie zdarzyło, nie upoważnia do twierdzenia, że nie może się zdarzyć. Równie dobrze można by powiedzieć, że skoro ktoś nigdy nie złamał nogi, jest ona niełamliwa, albo że jest nieśmiertelny, ponieważ dotychczas nie umarł. O pladze — szarańczy lub świerszczy — myśli się dopiero wtedy, gdy liczba tych owadów gwałtownie i niewytłumaczalnie rośnie, a potem równie dramatycznie się zmniejsza do ułamka swej niedawnej ilości. Liczebność ssaków także się zmienia. Przykładem jest cykl życiowy lemingów. Wielkość populacji zajęcy rośnie przez kilka lat, aż osiąga szczytowy punkt, w którym wydają się być wszędzie; potem padają ofiarą swojej nadmiernej liczebności. Niektórzy zoolodzy sugerują nawet istnienie prawa, zgodnie z którym liczba osobników danego gatunku nigdy nie jest stała, ale zawsze rośnie lub się mniejsza — a im wyżej rozwinięte jest zwierzę i im wolniej się rozmnaża, tym dłuższy jest okres tych wahań.

Przez większą część dziewiętnastego wieku bawół afrykański był zwierzęciem powszechnie występującym na sawannach. To silne zwierzę miało niewielu naturalnych wrogów i gdyby rozpatrywać jego liczebność w okresie kilkudziesięciu lat, wykazałaby stały wzrost. Pod koniec dziewiętnastego wieku osiągnęła szczyt i nagle zmniejszyła się w wyniku epidemii księgosuszu. Potem bawół stał się rzadkością, a w wielu rejonach wręcz gatunkiem wymarłym. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat jego liczebność znów powoli rośnie.

Co do człowieka, to nie ma powodu sądzić, że na dłuższą metę może uniknąć losu innych stworzeń, a jeśli rzeczywiście istnieje biologiczne prawo przypływów i odpływów, jego sytuacja jest obecnie wysoce niebezpieczna. Przez dziesięć tysięcy lat liczba ludności nieustannie rosła pomimo wojen, chorób i głodu. Ten wzrost stawał się coraz gwałtowniejszy. W tej biologicznej grze w kości człowiek zbyt długo i nieprzerwanie wyrzucał same siódemki.

Kiedy zbudził się późnym rankiem, poczuł nieoczekiwane zadowolenie. Obawiał się, że jego stan jeszcze się pogorszy, a tymczasem czuł się znacznie lepiej. Już się nie dusił, a jego ręka nie była tak rozpalona. Opuchlizna się zmniejszyła. Poprzedniego dnia czuł się tak źle, nękany przez inne dolegliwości, że nie miał czasu myśleć o ręce. Teraz i ona, i jego stan uległy poprawie, jakby jedno zależało od drugiego. W południe czuł się już zdecydowanie dobrze i nawet nie był specjalnie osłabiony.

Zjadł lunch i postanowił pojechać do Johnsonów. Nie fatygował się pakowaniem wszystkiego. Zabrał swoje notatki i aparat. W ostatniej chwili, jakby tknięty jakimś przeczuciem, wziął młot, zaniósł go do samochodu i rzucił na podłogę obok fotela. Jechał powoli, starając się oszczędzać prawą rękę.

U Johnsonów było cicho i spokojnie. Zatrzymał samochód przy dystrybutorze paliwa. Nikt nie wyszedł, by je zatankować, lecz nie było w tym niczego dziwnego, ponieważ stacja benzynowa Johnsona, jak wiele innych w tych górach, nie miała stałych godzin pracy. Nacisnął klakson i czekał. Po chwili wysiadł i wszedł po rozchwierutanych schodkach prowadzących do pomieszczenia pełniącego rolę nieoficjalnego sklepiku, w którym biwakowicze mogli kupić papierosy i konserwy. Wszedł, ale w środku nie było nikogo.

To trochę go zaskoczyło. Jak to często mu się zdarzało, gdy przez pewien czas pozostawał w górach sam, teraz też nie był pewny, jaki to dzień. Chyba środa. Ale równie dobrze mógł to być wtorek lub czwartek. Ish był jednak pewny, że to środek tygodnia, a nie niedziela. W niedzielę, a nawet przez cały weekend, Johnsonowie mogli zamknąć sklep i pojechać sobie gdzieś na wycieczkę. Nie byli formalistami i nie pozwalali, by interesy przeszkadzały im korzystać z życia. Jednak w ich budżecie znaczną rolę odgrywały dochody przynoszone przez sklepik w sezonie wędkarskim, więc nie mogli sobie pozwolić na długie wycieczki. A gdyby pojechali na wakacje, zamknęliby drzwi. Chociaż z mieszkańcami tych gór nigdy nie wiadomo. Być może to zdarzenie będzie warte wzmianki w jego pracy magisterskiej. W każdym razie bak miał prawie pusty. Dystrybutor nie był zamknięty, więc zatankował dziesięć galonów benzyny i z trudem wystawił czek, po czym zostawił go na kontuarze z nagryzmoloną notatką: „Nikogo nie zastałem. Wziąłem 10 gal. Ish”.

Kiedy jechał drogą, nagle poczuł lekki niepokój — Johnsonowie nieobecni w powszedni dzień, drzwi niezamknięte, żadnych wędkarzy, przejeżdżający w nocy samochód i (przede wszystkim) ci dwaj mężczyźni, którzy uciekli na widok chorego człowieka leżącego na pryczy w górskiej chacie. Jednak dzień był pogodny i dłoń za bardzo go nie bolała; co więcej, nie miał już objawów tej dziwnej infekcji, jeśli były właśnie tym, a nie skutkiem ukąszenia przez węża. Czuł się niemal całkiem zdrowy. Droga wiła się łagodnie między sosnowymi zagajnikami, wzdłuż wartko płynącego strumyka. Zanim dotarł do elektrowni Black Creek, był już zupełnie spokojny.

W elektrowni wszystko wyglądało jak zwykle. Słyszał szum wielkich turbin i widział strumienie spienionej wody, tryskające z kanałów w tamie. Na moście paliło się światło. Pomyślał: „Chyba nikt nigdy nie fatyguje się, żeby je wyłączyć. Mają tyle elektryczności, że nie muszą oszczędzać”.

Zastanawiał się, czy przejść po moście do elektrowni, żeby zobaczyć się z kimś i rozwiać te dziwne obawy, które zaczyna czuć. Jednak widok i dźwięk normalnie działających urządzeń uspokajały; oznaczały, że mimo wszystko elektrownia działa jak zwykle, chociaż nie widział nikogo z jej obsługi. W tym nie było niczego dziwnego. Elektrownia była tak zautomatyzowana, że pracowało w niej tylko kilka osób, a te przeważnie nie wychodziły z budynków.

Kiedy stamtąd odjeżdżał, zza jednego z nich wybiegł duży owczarek szkocki długowłosy. Głośno i zajadle obszczekał Isha z drugiego brzegu strumienia. Podniecony biegał tam i z powrotem.

„Głupi pies — pomyślał Ish. — Czym się tak podnieca? Próbuje mi powiedzieć, że mam nie kraść elektrowni? Ludzie naprawdę przeceniają inteligencję psów!”

Minął zakręt i szczekanie ucichło. Jednak widok psa był następnym świadectwem normalności. Ish zaczął pogwizdywać z zadowoleniem. Przejechał dziesięć mil, zanim dotarł do pierwszych zabudowań niewielkiego miasteczka Hutsonville.


Dodano: 2021-09-20 22:47:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS